Krzyszof Siwczyk zaskoczył nie tylko tym, że zmienił wydawcę. ?Koncentrat? to, jak sądzę, najlepsza książka, jaką dotąd napisał. Bardzo trudno będzie tego dowieść, bo tom zmyślnie wymyka się prostemu opisywactwu i intuicyjnym interpretacjom, co już jest dowodem na to, że warto przeczytać go uważnie.
Należy wyjść chyba od ogólnego stwierdzenia, że pojawiła się w twórczości gliwickiego poety kolejna (po zdecydowanym odejściu od poetyki głośnego debiutu) zasadnicza zmiana. Autor długim szeregiem tomów przyzwyczaił nas do swojej wielkiej przygody z archiwum, do kryptocytowania, łączenia urywków i strzępków, rozdzierania ich i wplatania ich we własny rytm o długiej frazie i monotonnym metrum, we własny splot dalekich skojarzeń i mozaikę treści układającej się jak tuż po wybuchu bomby pułapki. W sumie każda książka poetycka powinna być bombą pułapką, zastawioną na bezimiennego, przypadkowego czytelnika. I tu właśnie tak się stało, nie treść wysadzono w powietrze, trochę na wiwat, tylko podłożono (już nie tę) treść w publicznym miejscu i zgubiono gdzieś zapalnik. Prawda, że zmiana zasadnicza? Wcale nie polega ona na tym, że autor częściej i odważniej zastosował teraz płodozmian metryczny. Chociaż tak się stało. Obok długiej frazy (jakiej się przecież można było spodziewać) pojawiają się kadencje znacznie bardziej doszlifowane od strony muzycznej i rytmicznej, ale także wiersze (bo to jednak wciąż są wiersze) zapisane zupełnie bez podziału na wersy (bo przecież nie prozą). Zmiana, jeśli dobrze ją dostrzegam, przebiega głównie w pojmowaniu samego wiersza i jego niejasnych zadań. Wiersz przestaje być (nad- lub pod-) kulturową kompilacją wielu tradycji i poetyk, znoszeniem ich (w obu znaczeniach tego słowa) i ich zacieraniem, przestaje być wyższą formą filozoficznego traktatu, zupełnie pozbawioną przymusu trzymania się logicznego i znaczeniowego dyktatu. Wiersz staje się zapisem powstającym na zasadach naiwnej, impulsywnej próby uchwycenia siebie w świecie i świata w sobie (jak w liście Pounda do Harriet Monroe w tłumaczeniu Tadeusza Pióry: Kiedy człowiek naprawdę czuje i myśli, to duka proste wyrazy), tyle że uchwycenia stroniącego raczej od emocji, z trudnego do określenia w tym miejscu dystansu, ze świadomością istnienia (zapewne wystarczającego, jeśli chodzi o zaopatrzenie w tego rodzaju zasoby) archiwum zupełnie po sąsiedzku, jednak bez wchodzenia do niego i czerpania w razie potrzeby lub bez potrzeby (czyli w tym drugim wypadku z ducha czasów). Ta naiwność, momentami wręcz szczerość, może być wynikiem zmęczenia, ale zapewne pojawia się w wyniku dojrzewania autora, prawdopodobnie nie tylko artystycznego. Myślę tu głównie o dojrzałości społecznej (niemal zupełnie nie o dojrzałości teoretycznej), jakiej na przykład z biegiem lat nabywał Wirpsza (jakoś, prawdopodobnie siłą rzeczy, obecny w tej książce, z ducha, nie z litery).
Ten naddatek naiwnej, czasami wręcz dziecięcej intuicji i spontanicznej ciekawości jest główną metodą, ale (oczywiście) nie jedyną. Podporządkowane jej są głównie początkowe wiersze książki, partie, gdzie bardzo sugestywnie i sprawnie wyznaczone zostaje (odnalezione) pole znaczeniowe i pola samodzielnych badań. Potem ta spontaniczność (szczerość) dojrzewa, gnuśnieje, ale odkrycia dokonywane są już na terenie własnym. Chciałbym to wyraźnie podkreślić, dziś w poezji to jest chyba kluczowe zadanie poety. Warsztat, wiedza, talent dopiero wówczas zaczynają mieć wartość. Nie odwrotnie. I dopiero wówczas warto swoim pisaniem zawracać czytelnikowi głowę. Tak jak tą książką warto.
Kostki twarzy skierowane w strony./ Tu spoczywa królestwo tego świata. Podróż zaczyna się od tych dwóch wersów, wyznaczających perspektywę, ale i początek. Ten nowy początek. Wersy te dość plastycznie poddają się różnym interpretacjom (egocentryzm? paradoksalny agnostyczny panteizm? poezjokretynizm?), ale wcale nie potrzeba ich interpretować, należy czytać dalej i pole znaczeniowe powoli samo się wypełnia. Pole znaczeniowe dostaje współrzędne ? przestrzeń i czas. Z tym że przestrzeń (nie prowadzi donikąd./ Stamtąd przyświeca jej cel) trzyma się jednak ziemi, a końca czasu nie widać, w którąkolwiek nie spojrzeć stronę. Od początku ma się tu też na uwadze odbiorcę, jest ulokowany korzystnie, twarzą do ziemi, w promieniach późnego słońca. Niemal nikt inny przecież już wierszy nie czyta. Przedstawia się mu laicką (w dodatku domorosłą, spontaniczną, wyobrażeniową) kosmogonię, ale także wieszczy pewną przecież przyszłość. Rysuje się niebo zasnute dymem palonych dekoderów i nie wpada w panikę ? Po odejściu ludzi nastała epoka nieznanego wcześniej rozkwitu. Żeby nie komplikować ponad miarę, pominę szczegóły, natomiast wyraźnie zacytuję zdanie, do którego się na fali tych intuicji dochodzi i od którego wychodzi się dalej. Zdanie to w prosty sposób oddaje stan po sekwencji obserwacji i selekcji przemyśleń na naiwnie zgromadzonym materiale ? Nikt nie występuje w moim imieniu, nic nie może się wydarzyć z moim udziałem. Stan świadomości, w którym nie wiadomo czego jest więcej, spokoju, czy zawodu, smutku, zniechęcenia. Jedna strona równoważy drugą. I nie szuka się niczego, co mogłoby to zmienić. W twoich dłoniach zostanie piasek (…) bodźce przyjdą z odruchu serca. Neutrum ? tak zatytułowana jest druga, zasadnicza część książki ? czyli rodzaj (ale w tym wypadku należy go czytać raczej jako stan) nijaki.
A dalej, mówi się przez chwilę my, ale nie myśli się my, zahacza się o świątynie, tylko dla upewnienia się, że niewiele daje się tam znaleźć. Węszy się też u progu biblioteki, ale nie wchodzi się do środka. My zniechęca, bo co ono wie i jakie ma sposoby na to, że niewiele? Świadomość istnienia ludzi bazowych (najpierw weszli w morze błota, potem opadł z nich entuzjazm) jest pewną pociechą, zapewne właśnie dla nich lub w ich imieniu (ale przede wszystkim pomimo nich) dzieje się ta książka. Bo oni mimo wszystko chcą języka, pragną mówić o tym, co ich spotkało, niczyim głosem. Ten niczyj głos, jest kolejnym ważnym stopniem w planie poszukiwań. Koniec z wygodnym poetyzowaniem. Tak właśnie jest pisana ta książka. Językiem ciemnym i ciężkim, ale też ciermiężnym, pozbawianym konsekwentnie cech indywidualnych. Jest próbą stworzenia języka adekwatnego do tego, że posłużę się Wittgensteinem, o czym się mówić nie da. Języka przezroczystego nie w sensie literackim, czyli języka potoczystej opowieści, ale języka pozbawionego emocji, języka oddającego stan wzmiankowany w poprzednim akapicie. W ustach zamieszkuje (i to jest proces, nie stan) coś, co istniało na długo przed właściwym początkiem świata. Następuje bardzo ciekawy fragment książki, pewien przegląd obecnej w nas wciąż pogańszczyzny. Po kosmologii historiozofia. Obserwacja przemian. Pojawiają się ogniska palone przez wartę nikogo, ale nie przedłużajmy, głowa posągu pada nam do stóp jak zdetronizowany zachód, a obietnica płynie ze strony bardziej praktycznej, ze strony prostych narzędzi. Pojawia się lekka architektura i konstatacja, że istnieje jednak tylko określony wymiar legendy, poza który nie wyjdziemy. Netrum (stan nijaki) porzuca bez żalu właściwie bezużyteczną filozofię historii i wraca do tego co najpewniejsze w tej totalnej niepewności, do języka, ale wraca w sposób ostrożny ? najpierw rzeczy, potem słowa. Powrót odbywa się już jednak nie w celach poznawczych, tylko jako forma próby chociaż szczątkowego ocalenia siebie w tym w miarę bezpiecznym neutrum, dużo czytam, żeby nie myśleć, bo w tym życiu można mało znać: żal i zmęczenie. Reszta jest właśnie niezdecydowaną próbą ocalenia się w neutrum, o którym już świetnie wiadomo, że również jest nieuzasadnione. Następują próby bagatelizowania dotychczasowych partii książki. Obalenia ich poprzez uznanie ich nieważności (niewielkiej wartości). Chociaż również widzę wiele uproszczeń w ocenie,/ Jaką należy wystawić temu, co widać gołym okiem: nawóz./ Nawóz zamawia kolejkę, nawóz świętuje z entuzjazmem/ Smutek po stracie kolegi, nawóz ma prawo do relaksu. Własne intuicje również są relatywizowane: wszystko jest kwestią właściwego rozpoznania emocji,/ Następnie nazwania ich przytomnie jak chorobę,/ Która być może nie doprowadza do śmierci, ale jest/ jej kabotyńską zapowiedzią. Również sama książka zostaje obalona (wywód jest nie własny, własnych już się nie słucha, jest niejako historyczny ? wyprowadzony z historii teorii kultury): zdecydowane nieistnienie sztuki,/ w jej wymiarze praktycznym, do jakiego odwołuje się percepcja. Koło się zamyka. Cały wysiłek w próżnię. A właściwie świadomość lądowania całego dotychczasowego wysiłku na śmietniku, w dodatku dzikim, kalającym. Nie wiadomo nawet co kalającym. Nawet język, jak się okazuje, niczego nie unosi. Słowa podają prąd jak w rozdzielni,/ Gdzie znaczenie teleportowane jest do odbiorcy,/ Grając na jego konwencjonalnych oczekiwaniach.
Czy coś zostaje? Tak. Sztuką jest wytrzymać do wypalenia wyczerpania. Jak to osiągnąć? Być może to jest dobry przepis: Chodzę tylko w te same miejsca, myślę zawsze to samo./ Nie robię niczego ze sobą, niczego nie postanawiam./ Uważam, aby przestrzegać rytuałów. Ale jednak istnieje w tym wszystkim lufcik i nawet po jego drugiej stronie wciąż jeszcze trwa słoneczny dzień. Banalne Moim nawigatorem są twoje zielone oczy,/ O zmiennej konsystencji zabarwienia, zależnej od kąta padania światła i/ Temperatury, pory roku i długości dnia… I tego się trzymajmy.
Nie wiem, czy warto jeszcze dodawać coś na koniec. Naiwna, mądra kawalkada poezji. Krzysztof Siwczyk w poetyckiej formie. Chciałoby się życzyć, żeby ta forma przełożyła się również poza książkę.
Jacek Bierut
Krzysztof Siwczyk: Koncentrat, Poznań 2010.