Policzyłem wszystkie taryfy w naszym miasteczku. No bo kiedy piszę: ?większość taryf w naszym miasteczku?, to dobrze byłoby, żeby czytelnik wiedział, o jakich ilościach jest mowa. Żeby orientował się, jakiej wielkości miasteczko jest i jak rozwinięta jest komunikacja indywidualna, ruch samochodowy i tak dalej. Oczywiście, mógłbym podać nazwę mojego miasteczka, ale nie ma głupich. W małych miasteczkach dobrze jest nie odsłaniać się zbytnio, to nie facebook, albo nasza klasa. Tu ludzie patrzą bezpośrednio, przez okno, przez ulicę. Mój tato, co prawda, już nie jeździ taksówką, siedzi w domu na emeryturze, ale sąsiedzi czuwają, ksiądz dziekan czuwa i urząd skarbowy czuwa.

Czuwa, nie czuwa – filmy na pewno ogląda. Gdybym chciał zostać przy literaturze, to co innego, mógłbym śmiało pisać, co tam u mnie słychać. W moim miasteczku nikt literatury nie czyta. Ale ja właśnie wkręcam się do filmu, zapłaciłem przecież niezłe frycowe. Dokładnie ? pięć tysięcy złotych. Nie popełniłem żadnego przestępstwa lub wykroczenia, ale, tak na wszelki wypadek, lepiej nie ujawniać zbyt wiele. Zwłaszcza opowieści dotyczących pieniędzy.

Dziewięć. W naszym miasteczku jeździ dziewięć taksówek. Z tym, że pan Zbigniew pracuje tylko w okresie wiosenno-letnim, ponieważ liczy na kursy do okolicznych wiosek, kiedy handlującym na bazarze wieśniakom ucieknie ostatni autobus, a taki pan Wiesław swojego mercedesa uruchamia co najwyżej raz na dwa tygodnie, kiedy mu się sprzykrzy siedzenie w domu. Pan Wiesław ma już siedemdziesiąt cztery lata, a jego mercedes niewiele mniej.

***

Nasze nieformalne spotkanie przy lampkach i kieliszkach przeciągało się. Właściwie przy stole zostaliśmy we trójkę, pozostali trzej laureaci pożegnali się jakiś czas temu, tłumacząc się koniecznością złapania pociągu celem powrotu do domu gdzieś w odległej części kraju. Dochodziła północ, knajpa jednak nie pustoszała. Redaktor, poczuwał się do pełnienia roli gospodarza, choć jego związki z tutejszym ośrodkiem kultury były raczej luźne. W każdym razie w ramach wypełniania takiej roli zamówił kolejną butelkę. Ale nie ze środków reprezentacyjnych ośrodka kultury, rzecz jasna, bowiem życie literackie w Polsce nie funkcjonuje tak żywiołowo, jakbyśmy sobie tego życzyli. Mianowicie, za butelkę Redaktor płacił z własnej kieszeni. Poprzednią stawiał Artysta. Ja byłem przygotowany psychicznie na zamówienie następnej. Kiedy butelka zjawiła się na stole, Redaktor rozlał porcje do kieliszków. Artysta, który mało się dotąd odzywał, kontemplując zawartość naczyń lub obrazów na ścianach, poklepał mnie po ramieniu.

– A zatem do roboty! ? Rzekł jowialnie. ? Pisać scenariusze, kasę zgarniać!

– A pan? ? Zapytałem. Była w tym pewna złośliwość, bo wiedziałem, że Artysta miał na koncie kilka zrealizowanych scenariuszy, ale ostatnio mało było słychać o jego nowych dokonaniach.

– Mnie już nie wypada brać udziału w konkursach ? wzruszył ramionami. ? Zostawiam to wam, młodym. Chociaż pieniądze by się przydały?

– Każdemu by się przydały ? rzekł sentencjonalnie Redaktor. ? Ale nie każdy umie pisać. Trzeba mieć talent, warsztat i pomysł.

– Właśnie ? odezwałem się. ? Bez pomysłu nie ma co się zabierać do pisania.

– No nie wiem ? powiedział Redaktor. ? Może być tak, że pomysł to nadmiernie nadmuchany fetysz. Powiadam, wszystko jest potrzebne. Bez warsztatu żaden pomysł nie pomoże. No bo co to jest pomysł? ? Redaktor wpadł na chwilę w ton akademicki. ? Nagły wybuch wulkanu w zwykły dzień? Erupcja genialnych myśli w bajorze płytkiej magmy banału?

– Twoje porównania kuleją nieco ? bąknął pod nosem Artysta.

– Możliwe ? machnął ręką Redaktor. ? Ale znacie ten dowcip. Los Angeles, kafeteria, w której zbierają się scenarzyści. Każdy siedzi nad swoim laptopem i stuka w klawiaturę. Nagle jeden z nich prostuje się i woła przed siebie: ?Kurczę, ale mam świetny?!? ?Co, co??, pytają koledzy po piórze. ?Nic, nic?, odpowiada przestraszony scenarzysta.

Zaśmiałem się grzecznie, Artysta lekko parsknął na znak, że żart docenia.

– No więc pomysł to tylko haczyk merkantylny ? wykładał dalej Redaktor. ? Element przyciągnięcia uwagi w morzu niewyróżniających się tekstów. Albo też impuls, który z magmy niebytu wyławia utwór, a potem niknie wobec sensu głównego, treści, przesłania. Warsztat, wrażliwość i dużo szczęścia trzeba jednak mieć.

– Albo trzeba być geniuszem w rodzaju Adamowicza ? dodał Artysta.

Redaktor słysząc te słowa, obruszył się z lekka, po czym westchnął. Nalał wódki do kieliszków.

– Nie ma geniuszy w branży filmowej ? mruknął pod nosem. ? Nie w polskiej przynajmniej.

– A kto to jest Adamowicz? ? Zapytałem.

Artysta uśmiechnął się tajemniczo.

– To żywa legenda polskiego przemysłu filmowego. Autor mistrzowskich scenariuszy. Geniusz. I wariat.

– Jakoś nigdy o nim nie słyszałem.

– Nic dziwnego ? odparł Artysta. ? Ukrywa się w cieniu. W tym właśnie przejawia się jego szaleństwo. Pisze świetne scenariusze i sprzedaje je za grube pieniądze, zrzekając się autorstwa.

– To tylko plotki ? odezwał się Redaktor. ? Słyszałem to  już dawno temu.

– To nie plotki, zapewniam. Sam kupiłem od niego scenariusz.

– Naprawdę?

Artysta pochylił się nad stołem. Odruchowo pochyliliśmy się również.

– Mówię to wam w absolutnym zaufaniu ? powiedział cicho i melodramatycznie. ? Kupiłem od niego scenariusz ?Złotych chłopców?. Ale jak komuś powtórzycie, to się wyprę! ? Podniósł ostrzegawczo palec i wymierzył go w sufit.

– Nie wierzę ? powiedział Redaktor. ? Opowieści, kurwa, Hollywoodu. Nie obraź się, ale ?Złoci chłopcy? to był taki sobie film. Żadnej rewelacji.

Moim zdaniem ?Złoci chłopcy? to był fatalny gniot, ale zachowałem tę opinię dla siebie.

– Wiem, wiem ? machnął ręką Artysta. ? Ale każdy scenariusz można zepsuć. A geniusz Adamowicza polega jeszcze na czymś innym.

Przerwał, by wychylić kieliszek. Razem z redaktorem przyłączyliśmy się do tej przyjemnej czynności.

– Scenariusze Adamowicza budzą entuzjazm ? kontynuował Artysta. ? U zwykłego czytelnika i u profesjonalisty. Jak zwykły czytelnik go przeczyta, zaraz pragnie obejrzeć film na jego podstawie. A jak przeczyta go profesjonalista: reżyser, aktor, producent ? zaraz chcą brać się za jego realizację. Miałem propozycję od znajomego producenta, a nie miałem nic w zanadrzu. Zresztą nie jestem scenarzystą, piszę wiersze i śpiewam, czasem zagram rólkę. Więc kupiłem scenariusz od Adamowicza, dałem producentowi, ten zrobił film, ja zarobiłem sporo. Wiem o jeszcze paru osobach, które postąpiły tak samo.

– Nie mów ? żachnął się Redaktor. ? Nie dałoby się tego utrzymać w tajemnicy.

– Nikt się nie przyzna ? uśmiechnął się Artysta. ? Każdy lubi chodzić w glorii Autora. No i byłyby kłopoty z wynagrodzeniem, gdyby rzecz się wydała.

– Jakoś nie chce mi się wierzyć ? pokręcił głową Redaktor.

– No to posłuchaj ? odparł Artysta wyciągając obie ręce nad stół i odginając palce na znak odliczania. ? ?Grzywna?.

– Niemożliwe!

– ?Hetman Czarniecki?.

– Jak to? Przecież?

– ?Buzi, buzi, skarbeńku?.

– Nie wierzę!

– ?Pendrajw?.

– Znam Kucharczyka, to jego tekst!

– ?Ciernie i cienie?.

Redaktor nic już nie odrzekł, tylko splótł ręce na piersiach i sceptycznie kręcił głową.

– Tak, tak ? kiwał głową Artysta. ? Branża filmowa ma swoje tajemnice. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale każdy może się przekonać. ? Sięgnął do kieszeni po portfel i wyciągnął z niego wizytówkę. Położył ją na stole.

– Tu jest telefon i adres. Wystarczy zadzwonić, umówić się i kupować.

Na wizytówce widniało: Władysław Adamowicz. Pod spodem telefon i adres: Łopiany, ul. Leśna 3. Z kodu pocztowego wynikało, że to gdzieś w okolicach Kotliny Kłodzkiej. W tej wizytówce nie było nic nadzwyczajnego, ot, biały kartonik z napisem zwyczajną czcionką. A jednak dłuższą chwilę wszyscy trzej przyglądaliśmy się jej w milczeniu. Pomyślałem, że do Kotliny Kłodzkiej mam od domu jakieś pięćdziesiąt kilometrów.

– A właściwie dlaczego ty nie kupisz u niego nowego scenariusza? ? Zapytał Redaktor.

– No przecież mówię, że to wariat! ? Zirytował się Artysta. ? Ma swoje wariackie zasady! Jednej osobie sprzeda tylko jeden scenariusz.

– Dlaczego? ? Redaktor drążył temat. Policzki od jakiejś chwili pałały mu czerwienią, a oko błyszczało w słabym świetle knajpianych lamp.

– Nie wiem! Bo to wariat? Bo chce utrzymać to w tajemnicy?

– No, raczej to nie ma związku z utrzymaniem w tajemnicy ? odezwałem się. ? Przecież ci, którzy już nie mogą kupić od niego scenariusza, mogą ujawnić ten proceder.

– Wątpię ? wzruszył ramionami Artysta. ? Przyznać się do oszustwa?

– Pan się przyznał?

– Bo was lubię. ? Artysta uśmiechnął się półgębkiem. Po sekundzie uśmiech mu się rozszerzył. ? Bo wszystkiemu zaprzeczę. Bo sami możecie kupić sobie scenariusz.

– Ja nie potrzebuję cudzego scenariusza! ? Obruszył się Redaktor. ? Zresztą, skąd gwarancja, że scenariusz się spodoba, nie mówiąc już o wygraniu konkursu?

– Nie ma gwarancji ? kiwnął głową Artysta.

– Nie chce mi się wierzyć, że każdy scenariusz tego Adamowicza każdemu się podoba ? powiedziałem. – To pachnie jakąś fantastyką.

– Nie znam przypadku, żeby scenariusz Adamowicza nie spodobał się komuś, albo nie został sprzedany jakiemuś producentowi ? powiedział Artysta. ? Ale wiem sporo o naszym światku filmowym i zaręczam, pogłoska o geniuszu pisarskim Adamowicza nie umarła. Co oznacza, że co jakiś czas scenariusz Adamowicza wchodzi do obiegu.

– Ale na czym to polega? ? Dopytywał się Redaktor. ? Superpomysł? Pisarski polot? Świetne dialogi? Brawurowa fabuła? Fascynujący temat?

– Wszystko po trochu ? uśmiechnął się pod nosem Artysta. Spojrzał na pustą już butelkę. ? Młody laureacie, czas już uszczknąć coś z twojej nagrody ? powiedział jowialnie i mrugnął znacząco.

Poszedłem do baru zamówić nową flaszkę. Gdy wróciłem do stolika, wizytówki już na nim nie było. Ale adres i numer telefonu zapamiętałem, zawsze miałem pamięć do cyfr.

– A ile pan zapłacił Adamowiczowi za scenariusz? ? Zapytałem Artystę siadając.

***

Wiele niebezpieczeństw czyha na człowieka, który dobiega sześćdziesiątki. Choroby, nałogi, wahania nastroju. Nie wiem, czy do niebezpieczeństw można zaliczyć kryzys wieku średniego, no bo sześćdziesiątka to chyba nie jest wiek średni? Raczej starość? No dobrze, w krajach rozwiniętych, zwłaszcza w klasach wyższych społeczeństw krajów rozwiniętych, sześćdziesiątkę można zaliczyć do wieku średniego i w związku z tym obawiać się w tym wieku kryzysu. Ale w Polsce? Na prowincji? W klasie niższej średniej? Sześćdziesiątka to już starość. Ale mniejsza o to. Wiecie, co jest największym niebezpieczeństwem dla mężczyzny zbliżającego się do sześćdziesiątki? Ułańska fantazja.

Znajomy ojca, a właściwie jego stary kolega jeszcze ze szkoły, pan Waldemar, doznał przypływu ułańskiej fantazji. Miał otrzymać spadek po dalekim krewnym, musiał jedynie stawić się w sądzie w Szczecinie. Spadek nie był mały, więc wyjazd potraktował jak miłą wycieczkę. Nie miał samochodu, ani prawa jazdy, kolej i autobus zdały mu się niewygodne, postanowił pojechać taksówką. Ot, przypływ fantazji, świadomość, że jedzie się przyklepać znaczny przyrost majątku, poczucie beztroski, a nawet euforii. Chwilowe wyrwanie się z domu, spod czujnego oka małżonki, spory zasób zaskórniaków, które można było przeznaczyć na rozkurz w dużym mieście ? to były czynniki, które panu Waldemarowi uderzyły do głowy. Dlatego też po wyroku sądu stwierdzającym nabycie spadku postanowił nie zatrzymywać mego ojca dłużej. Zapłaciwszy umówioną kwotę z dodatkową premią, został w mieście Szczecinie i poszedł, jak to dawniej mówiono, w tango.

A mój ojciec wrócił do domu. Jechało mu się przyjemnie, było słoneczne, ciepłe, kwietniowe popołudnie, mały ruch na drodze, dobra widoczność, sucha nawierzchnia, wspaniałe warunki drogowe, rześko, przejrzyście, nastrój beztroski, zadowolenie z udanego dnia, znaczny przypływ gotówki, cudowne samopoczucie, samochód świetnie spisujący się na trasie, czysty, miarowy szmer silnika zaufanego poldka ? żywiciela, śmigające wesoło drzewa, słupki drogowe i pasy na szosie ? mój ojciec też puścił wodze ułańskiej fantazji i przycisnął pedał, gnając swym czerwonym rumakiem przez Polskę do domu i ku przygodzie. Pęd upajał, pokonywanie przestrzeni dawało metafizyczną niemalże rozkosz, biorąc we władanie kolejne kilometry drogi krajowej numer trzy, pięć, siedem czy dwanaście, ojciec czuł się panem świata, jak Di Caprio na dziobie Titanica, jak Amundsen zatykający chorągiew na biegunie, jak Armstrong czyniący wielki krok dla ludzkości. I tak po wspaniałej podróży ojciec dotarł do domu pod wieczór i z ułańskim animuszem zaparkował zgrabnie pod blokiem w poczuciu głębokiej, męskiej satysfakcji.

Trzy tygodnie później ponura rzeczywistość wzięła odwet. Do ojca poczęły napływać listy z hiobowymi wieściami, dokumentujące etapy jego podróżniczej klęski. Świadectwa porażek, bezdusznymi mechanicznymi odbitkami pieczętujące bezzasadność roszczeń o dominację nad przestrzenią, prędkością i czasem. Zdjęcia z fotoradarów.

Katastrofa była rozległa. Krosno Odrzańskie, Łagów, Kłobuczyn, Dobromil, Polkowice, Szklary, Kochlice, Prochowice, Jaroszów. Trzy zdjęcia z miejsc, których nazw już nie pamiętam. A potem mandaty na łączną kwotę pięciu tysięcy dwustu złotych. Punkty karne, utrata prawa jazdy, depresja, zamknięcie się w sobie, sprzedanie poldka, żeby zapłacić kary. I powolne zapadanie się w sobie na przymusowej emeryturze.

Ja i matka patrzyliśmy na to z rozpaczą. Musiałem ojcu i matce pomóc. Ojciec gasł w oczach, matka pogrążała się w modlitewnym celebrowaniu rozpaczy. Chciałem podnieść ojca na duchu, pomóc mu być może w zakupie nowego wozu, wykupić matce długą wycieczkę po Europie, z Fatimą, Lourdes, Watykanem i Medjugorje. I może jeszcze kilkoma innymi cudownymi miejscami. Taką wycieczkę organizowało akurat wspólnymi siłami kilka okolicznych parafii, cena nie była wygórowana, choć znacząca. Może zresztą i ojciec zabrałby się z matką? W każdym razie potrzebowałem pieniędzy. Dlatego zadzwoniłem do Adamowicza.

Nawiasem mówiąc, przy okazji owej pamiętnej podróży pan Waldemar spędził noc w szczecińskiej izbie wytrzeźwień, stracił pieniądze i dokumenty, nabawił się w intymnym miejscu opryszczki i aktualnie sypia w garażu, bo małżonka niechętnie patrzy na jego obecność w sypialni. Pieniądze ze spadku leżą na koncie, na lokacie terminowej, trzy procent powyżej stopnia inflacji.



Jacek Świłło