kitschyliving.tumblr.com

kitschyliving.tumblr.com

(Spóźnione notatki o Języku korzyści Kiry Pietrek)

Przed kilkoma laty w „Lampie” (63; 2009) ukazał się chwytliwy wywiad z Agnieszką Kłos pod znamiennym tytułem: Partyzantka. Na jego marginesie nasunęło mi się zastanawiające porównanie młodej prozaiczki i debiutującej właśnie poetki – dywersja na tyłach wroga (wielkich korporacji) szła w twórczości Kłos w parze z koniecznością kolaboracji; językowa agresja wymierzona w emocjonalne stępienie odbijała się od wrażliwości czytelnika; krytyka unifikacji zderzała się z tandetnym wyodrębnieniem siebie; a kobiecość – niby odpowiedź na wezwanie czasów – jawiła się jako biologicznie zbrutalizowana i zmuszona do kontestowania reguł gry, której stanowi wszak główny przedmiot. Zewsząd wdzierało się ekonomiczne podporządkowanie, a „całkowity koszt wszystkiego” zdominował refleksję o współczesnym świecie, wyrugował intymność, wyplenił związki i przejadł ludzie odruchy, pozostawiając po sobie obrzydzenie. Jednym słowem: buchalteria, abiektalna buchalteria.

Ale teraz do rzeczy: Kira Pietrek. Wszystko co napisałem wyżej, można odnieść do jej debiutanckiego tomiku Język korzyści (2010, WBPiCAK). Porównanie z Kłos w niczym nie umniejsza jednak oryginalności poetki. Ot, kilka klisz, które odnaleźć można i u innych, jak choćby w obu tomach Agnieszki Mirahiny. Kira Pietrek także wychodzi od doświadczenia korporacyjnego, ale robi to mniej subtelnie, niż taki np. Edward Pasewicz w Wierszu dla Szymona Haszka. To, że coś się wyniszcza, wyużywa, jak i to, że pojęcie użyteczności możemy odnieść do wszystkiego, że język i ekonomia łączą się ze sobą w najgorszym z punktów – w wywłaszczaniu tożsamości – musi budzić silniejszą reakcję sprzeciwu, niż Pasewiczowska, buddyjska kontemplacja. A młoda poetka zdaje się sugerować (brakuje już tylko dosadnego przekleństwa), że jest bardzo źle: ekonomicznie, medialnie i użytkowo. Przekładając to na język sloganów:


jesteś penisem drogowskazem
majtkami widocznymi spod za krótkiej spódniczki
zapłodnieniem
skupiskiem jaj nie połączonych ze sobą
mętnym osadem jednodniowego soku
galaretowatą masą
sezonem rozrodczym
spermatoforem
postacią larwalną światowej polityki społecznej
przypominasz postać dorosłą

przeobrażenie zawsze jest płytkie

(litania)




Taka zdesakralizowana metamorfoza to pstryczek w nos metafizyków i patologów społecznych, bo u Pietrek wszędzie jest larwalnie, czyli „od pieprzenia do gnicia” (czyżby nowa wersja „od kołyski aż po grób”?) i właściwie perfekcyjnie. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że tzw. dyskurs exellence objawia się w tomiku ze wszystkimi konsekwencjami, a więc jako zbrutalizowane perpetum mobile, zawieszone nad pustką. Żiżek ukłoniłby się tu Lacanowi, Lacan zrobił przewrót przez ramię, a „wzniosły przedmiot ideologii” na powrót ukazałby się jako to, co zakleja niepokojące szczeliny w istnieniu. Aż przychodzi poetka i ironicznie, momentami gniewnie, wycina te klisze, ośmieszając ich jednowymiarowość, gdy „odpowiednie mieszkanie / i prawidłowe żywienie / to niezbędne warunki powodzenia” (dilbert). Pustka egzystencji osadzona zostaje na materialnej podstawie, choć same prawa ekonomii nie gwarantują istnienia. Za to natrętne ich powtarzanie się w konstrukcjach kolejnych podmiotów ukazuje braki, luki, pola do wypełnienia.

Nie chcę powiedzieć, że z debiutanckiego tomu Pietrek zionie pustką, choć językowa agresja poetki i pragnienie kontestacji kieruje się czasem w niebezpieczną stronę – próbuje nadać kształt temu, co z natury amorficzne, co opiera się na zatarciu wszelkich kształtów i rozgraniczeń. Czytając, zaczynam się więc zastanawiać, czy nie dochodzi do bolesnego utożsamienia? Czy medialna retoryka, dzięki której poszukuje się wroga, aby uzasadnić celowość swojego istnienia, nie bierze we władanie samej poetki? Cały świat (ten językowy zwłaszcza) wydaje się u Pietrek tworem złego demiurga od public relations, który sączy jad pomiędzy zunifikowane przez ekonomię stosunki intymne.

Dlatego wciąż towarzyszy mi podchwytliwe pytanie: skąd w Języku korzyści „oni” (te „biurwy”, biologicznie upośledzone pracownice i samczy, zniewoleni w kulturowym obrazie mężczyźni „dyskryminowani w sektorze płynów / do higieny intymnej”, a skąd tam „my”? Czy jestem jeszcze jakąś częścią wspólnoty (bo „wszyscy jesteśmy pedałami”), o której tak dotkliwie i krytycznie wyraża się poetka, czy może emancypująca się świadomość twórcy pozostawiła mnie daleko poza owym „my”? Jeśli „razem żyjecie wyłącznie ze strachu”, to mogę poczuć się bardziej jak „dwunożni grzybiarze spod publicznych pryszniców / smutne purchawki krytyki politycznej wzorowi / anatomiści hodowcy satyryków lizane / maselniczki kulturoznawstwa krępi specjaliści / kolanoskopii (…)” czy po prostu zdiagnozować wszystkich w bagiennym miszmaszu języka, jak robi to bohaterka wiersza? Tym samym „be yourself impossible is nothing” – jak głosi legendarny slogan firmy Adidas? Mam jednak wrażenie, że Pietrek wydobywa drugie dno z tego hasła: nie tyle nie ma rzeczy niemożliwych, co sama niemożliwość wydaje się niczym, sygnalizuje nicość jako stan całkowitej entropii.

Bylejakość łączy się w Języku korzyści z biologizmem, a stosunki pracy ze stosunkami seksualnymi. To nie są wady książki, choć wydaje się, że niektóre słowa przychodzą w tych tekstach zbyt łatwo. Ze sfery ekonomii przenosi się poetka do zgłębiania biologicznej podstawy życia. Plethora, czyli mnożąca się wielość – jak opisywał ją Georges Bataille – to kpina z naszego poczucia estetyki i pragnienia indywiduacji:


mogłabym strajkować ale za dużo mi płacą
chociaż mam dopiero dwadzieścia pięć lat
znajdzie się ktoś młodszy
i mniej doświadczony na moje miejsce
nie gniewam się bo mam co jeść
istny poród życia


Poród życia, prawa rynku. Wszystko wydaje się zgrywać wokół nas, włączać we wzajemne relacje i zmuszać do uległości. Pośród sloganów i kontr-romansu z językiem PR-u, najmocniej frapuje jednak wiersz najbardziej autoteliczny, a zarazem trafiający w sedno tej pogoni (wyścigu szczurów? ucieczki przed językiem?), którą z pietyzmem odtwarza poetka:


jeżeli nie czujesz oddechu na swoim ramieniu
to znaczy że jesteś ostatni

Co znaczy, że jesteś ostatni? I że ostatni w tomie jest ten właśnie wiersz, nad którym zatrzymuje się na chwilę oddech czytelnika? A może na odwrót – to wiersz pozostaje za nami, pozostawia na ramieniu swój ślad, poprzedza nas w czasie, tworząc sobą widmowy projekt przyszłości (niby dwa różne utwory o tym samym tytule manifest)?

Inna jeszcze scena: jedziemy w jednym przedziale polską koleją na łódzkiego Bierezina. W tym to przedziale P. K. zaczyna wykłócać się z P. W.** o Język korzyści i mimo przekonujących niewątpliwie argumentów, opinia P. W. pozostaje niezachwiana – „no ok, ale mi się to nie podoba”. Mnie też się nie podoba, dopowiadam sobie w myśli, a potem rozwijam na potrzeby recenzji: może miało mi się nie podobać? Może to dobrze, że nie zgadzam się ani na diagnozę, ani na język, w którym została postawiona? I może właśnie na taką poezję czekam i z taką poezją chcę się nie zgadzać. Nareszcie pojawia się bowiem wśród młodych poetów silny, odważny głos, zapewne najlepszy z głosów minionego roku**. „To nie są wiersze, to są jakieś olbrzymie szyby, które spadają skądsiś, się wbijają w ziemię i są” – mówił Jacek Bierut w rozmowie z Kirą (do obejrzenia w grudniowej relacji z Seryjnych Poetów). Potem wszyscy jedziemy dalej. Nikt nie strajkuje, nikt nie płaci.

* Pod skrótami figurują kolejno: Paweł Kaczmarski i Przemysław Witkowski (których, za uproszczenie sporu, przepraszam).

** Kilka dni po napisaniu tej recenzji potwierdza to jury Silesiusa, przyznając Kirze Pietrek jedną z trzech nominacji w kategorii debiutów.

*** A potem potwierdza raz jeszcze, wręczając Kirze Silesiusa za najlepszy debiut roku 2010.




Jakub Skurtys