Ameryka nigdy nie była niewinna. Ciupcialiśmy dziewice na tylnych siedzeniach samochodów bez żadnych wyrzutów sumienia. Nie da się przypisać naszego upadku żadnemu szczególnemu wydarzeniu ani zbiegowi okoliczności.
Nie można stracić czegoś, czego nie miało się od urodzenia. Nostalgia masowego rynku sprawia, że zaczyna się tęsknić za przeszłością, która nigdy nie istniała. Hagiografia uświęca hulaszczych polityków, a ich wykalkulowanym gestom dodaje doniosłego znaczenia. W toku naszej opowieści prawda o tym, co się wydarzyło, zlewa się ze spóźnionymi refleksjami. Tylko pozornie można między nimi wytyczyć prostą granicę.
Wielką trójzasadą Camelotu było: Dobrze wyglądać, Komuś dowalić, Kogoś przelecieć. Jack Kennedy był mitycznym głównym bohaterem szczególnie sprośnej części naszej historii. Wypowiadał się jak nuworysz i miał światową fryzurę. Był jak Bill Clinton, tyle że nie poddany ocenie coraz bardziej wszechobecnych mediów i bez paru wałeczków tłuszczu.
Zabili go w najlepszym momencie dla zapewnienia mu świętości. Wokół płomienia jego wiecznej chwały wciąż krążą kłamstwa. Nadszedł czas na wyjęcie jego urny i rzucenie światła na kilku ludzi, którzy towarzyszyli Jackowi w drodze na szczyt i ułatwili mu upadek.
[w:] James Ellroy, Amerykański spisek, przeł. Vioetta Dobosz, Anna Wojtczak, Toruń 2001.