Mimo że przecież film już nie najnowszy, dołożę trzy grosze. Bo tak: o Etgara Kereta flircie z kinem mówiło się w Polsce już od dłuższego czasu. Jednak zaledwie śladowa liczba widzów miała przed „Meduzami” okazję do przekonania się, jak może wyglądać przełożenie na język filmu poetyki pisarskiej tego szczwanego enfant terrible. Przed przystąpieniem do czynności operacyjnych, związanych z recenzją wydania DVD tegoż filmu, należy stwierdzić, co następuje: czeka was solidny posiłek. Kawał żywego mięsa. I nawet jeśliście wegetarianami, powiadam wam: wchłoniecie go łapczywie.
Nie posiłkujmy się jednak dłużej tym kulinarnym chwytem, choćby i w tym wypadku był koszerny. Zajrzyjmy do środka estetycznie wydanego krążka. Co się okazuje? To na przykład, że nawet widz nieświadomy literackich dokonań Kereta; odbiorca nieuzbrojony w wiedzę o książkach jednego z najbardziej uznanych pisarzy izraelskich – lapidarnego i jednocześnie igrającego zarówno z bezczelnym tematem, jak i groteskową metaforą – nie pozostanie na pozycji straconej. Już od pierwszych chwil adresat wydaje się skonkretyzowany: typ odbiorcy wyczulonego na wizualny niuans, a niekiedy na zderzenie kadrów, pomieszanie poetyk; to typ, któremu nieobce są także koneksje z odrealnionym nurtem kina – zwłaszcza z jego liryczną odmianą. Ale i to nie wyczerpie tematu, bowiem pani Groteska i jegomość Absurd nie mają tu wiele do gadania. Niech szmoc będzie z nimi – jakby powiedzieli bohaterowie „Kosmicznych jaj” Brooksa. To tylko przystawki. Gra toczy się o dotknięcie człowieka w relacji innym. To dopiero sztuka!
Fabuła została pocięta na kilka wiązek, które rzecz jasna wejdą z sobą w kolizję, a czasem płynnie się zazębią. Główną postacią jest Batyia, która właśnie rozchodzi się z chłopakiem i zostaje sama w obskurnym (ale na swój sposób zjawiskowym), wilgotnym mieszkaniu o wiecznie cieknącym suficie. Od trzech lat pracuje jako kelnerka podczas wesel, użerając się z grubiańskim szefem, którego wszyscy mają w… głębokim poważaniu. Podczas jednej z takich imprez weselnych poznajemy młodą parę. Panna młoda łamie nogę (mniejsza o okoliczności), więc podróż poślubna zamknie się dla nowożeńców (z racji zagipsowania dolnej kończyny świeżo upieczonej małżonki), głównie w czterech ścianach pokoju hotelowego, w którym zawsze coś nie gra, wszystko funkcjonuje od czapy, zupełnie nie na miejscu. Jak to u Kereta.
Tam, w hotelu, młodzi poznają poetkę, z którą nawiążą niełatwą relację. A Batyia? Jednego dnia wpatruje się w morze (wypada chyba dodać, że akcja toczy się w Tel Awiwie, prawda?), z którego wychodzi, dosłownie, rudowłosa dziewczynka ubrana właściwie tylko, uwaga: w koło ratunkowe. Owszem, w koło; ot, co. Czy trzeba coś zatem dodawać w kwestii fabuły? Może to, że mamy do dyspozycji jeszcze kilku bohaterów (rozbrajający wątek z Filipinką i żydowską staruszką, władającą, oprócz hebrajskiego, jedynie niemieckim oraz jej córką – odtwórczynią Ofelii w śmiałej inscenizacji Szekspira)? Dość. Wciskamy w tym momencie guzik z napisem „PRZYSTANEK NA ŻĄDANIE” i opuszczamy kwestię fabuły. Bohaterowie bowiem bohaterami – ale skupmy się na tym, w jaką aferę zostali wplątani; w jakiego sortu produkcji przyszło im uczestniczyć.
Skoro w pierwszym akapicie wyraziłem takie uznanie wobec „Meduz”, to czym właściwie byłoby to spowodowane – spytacie? Zaskakująca świeżość tego obrazu wynika poniekąd z tego prostego faktu, że małżeński duet reżyserski Shiry Geffen i Etgara Kereta uniknął wielu pułapek, zagrażających tego typu produkcjom. Przykład? Mimo masy odrealnień, które jako widzowie mamy w tym przypadku skonsumować, nie ma mowy o infantylizacji w przedstawieniu dziwności świata i relacji z innym. Jest raczej Witkiewiczowskie nasycenie tą dziwnością, napawanie się jej narkotycznym aromatem; to drażniące zadżumienie, któremu na szczęście nijak do naiwności mocno przechodzonej i wytartej w kroku formuły realizmu magicznego. Oddychamy z ulgą; nie tędy droga.
Urok kadru współgra tu z szerszym obrazem, z przewrotnym, skromnym symbolem bądź dwuznaczną metaforą – spod których niemal zawsze przebija strach przed wewnętrznym spustoszeniem, wynikającym z doświadczenia samotności. I ta wszędobylska złośliwość tzw. rzeczy martwych; natrętne wycieki (aluzje do Tarkowskiego z przymrużeniem oka?), nieustające awarie; ten zgiełk nie do zniesienia – złośliwość ta ma swój rewers, odwzorowanie w pokaleczonych osobowościach właściwie wszystkich bohaterów, których poznajemy. Awaria dotyczy także ich. Czyli nas. Najbardziej zaś problematyczna okazuje się poetyckość „Meduz”, upstrzonych w kilku miejscach nadprogramowymi zestawieniami przeniesionymi z liryki (np. podwodna konwersacja Batyi z rudowłosym szkrabem). Ryzykownych miejsc jest jeszcze kilka, ale kto nie ryzykuje, ten nie ma; chciałoby się odrzec.
To chyba zaskakujące, że kino ujawniło przede wszystkim takie oblicze Kereta (przewijającego się w paru scenach, jakby chciał wszystkiego doglądnąć) – nie skandalizującego trefnisia, nieobliczalnego mistrza małej formy zanurzonej po uszy w grotesce, ale Kereta chwytającego z pasją za oko kamery i robiącego szybki zoom na człowieka z całą jego samotnością i masą problemów, a pozostającego jednocześnie pojedynczym fenomenem, wymykającym się jednoznacznej definicji. To chyba pocieszające, prawda? Jestem za, a nawet za.
A więc tak: wpierw zamawiam lornetę. Strzelam. Potem szamam meduzę. Taka kolej rzeczy.
Grzegorz Czekański
Shira Geffen, Etgar Keret, Meduzy, Izrael 2007.
Pierwodruk: stopklatka.pl
Dość dawno to widziałem i chyba dlatego mogę pomarudzić, że jednak film zawodzi. Samczki tak, głównie obrazy, rzeczywiście, ta zalana wodą kaflowa podłoga, prezent tej Filipinki, wątek hotelowy itd. Ale poza tym żadna tajemnica, głównie światło, pamiętam światło. Tam takie wyspępuje w naturze. Bardzo piękne.
Ja chyba po prostu lubię kino, które nie ma ani z lewej, ani z prawej równo – pod sufitem. Takie, co się wlecze. A że światło kapitalne, to fakt, miałem kiedyś nagraną robotę na budowie w Tel-Awiwie, w końcu nie pojechałem, ale mając doświadczenie w branży może i by jeszcze przyjęli, i światło wtedy się pozna. Ciekawe, co piją na budowach w Izraelu. Pewnie wódę, jak wszyscy.
A tym, co chcieliby przegryźć lornetę meduzą, mówię: Karczma Słupska w Lublinie! Zaiwaniajcie tam koniecznie, póki takie relikty jeszcze są.
poznałem kiedyś gościa w Grecji, który pracował w Izraelu na nielegalu na budowie, zarobił tam kupę kasy, no i wóda, wiadomo. Pamietam jak biedaczysko cały czas porównywał słabe życie w Grecji do izraelskich wspaniałości
Ale z drugiej strony znałem gościa o ksywce Nalewka, bo fakt, że czasami można było się nieźle przejechać na leżącej butelce jakiejś siary albo bełta. Czasami wkopywali je w ziemię dla niepoznaki.
Przypomniało mi się o jednej akcji na budowie we Wro (remont szkoły na Kamiennej), gdzie po tym, jak publicznie w szatni wyraziłem zdanie, że to pierwsza budowa, na której się nie pije, jeden z hydraulików wpadł w dwutygodniowy cug. Heh, miało się kiedyś wpływ na otoczenie.