fot. Karol Pęcherz

Urodził się w 1961 roku w Lublinie. Od czasów studenckich związany z Krakowem, od 2022 roku mieszka w Nowej Hucie. Autor szesnastu tomów poetyckich i pięciu powieści. W latach 1991-2004 pracował jako korektor i adiustator w „Tygodniku Powszechnym”. Poetycki debiut zaliczył w 1978 roku na łamach literackiego czasopisma „Radar”, a w latach 90. uznany został za jednego z czołowych reprezentantów tzw. pokolenia „bruLionu”, z którym współpracował. Zdobywca licznych nagród, m.in. Georga Trakla, Nagrody Kościelskich, Nagrody Wielkiego Kalibru, Literackiej Nagrody Gdynia, Wrocławskiej Nagrody Silesius i Poznańskiej Nagrody Literackiej im. Adama Mickiewicza.

Świetlicki od zawsze unikał jednoznacznego ustawiania się po stronie świata literatury lub muzyki. Nie asymilował się, tworzył raczej własną niszę, pozostając zawsze pomiędzy i wykraczając daleko poza przyjęte kulturowo powinności poety. Występował bowiem w filmach (Małżowina Wojciecha Smarzowskiego, 1998), prowadził audycje radiowe oraz telewizyjny program kulturalny „Pegaz”, współtworzył mówione czasopismo „Gadający Pies”, a ponadto słynie z zamiłowania do rysunku. Mając na względzie te i inne aktywności, literaturoznawczyni Malwina Mus w swojej pracy poświęconej analizie twórczości Świetlickiego określiła go mianem „artysty multimedialnego”.

W ostatnich latach Świetlicki częściej twierdzi jednak, że bardziej czuje się tekściarzem i wokalistą aniżeli poetą. W wywiadach niejednokrotnie podkreślał, że rytmiczny, dobrze brzmiący wiersz wypowiedziany na głos ma dla niego wartość dużo większą niż ten zapisany na papierze. Nieprzypadkowy więc wydaje się fakt, że jego debiut sceniczny nastąpił przed pełnoprawnym debiutem literackim. Zimne kraje ukazały się w roku 1993, czyli już kilka miesięcy po pierwszym koncercie grupy Świetliki z października 1992. Wydarzenie miało miejsce w ramach ostatniego wydania mówionego pisma „NaGłos” i obrosło legendą: oto bowiem konfrontacyjny, postpunkowy zespół wystąpił przed poetami z górnej półki krajowego establishmentu – m.in. Czesławem Miłoszem i Wisławą Szymborską – wywołując w nich trwogę i zniesmaczenie.

Świetliki powstały w 1992 roku na bazie alternatywnej krakowskiej formacji Trupa Wertera Utrata. W skład Świetlików weszli basista Grzegorz Dyduch (wieloletnia prawa ręka Świetlickiego, razem napisali satyryczną powieść Katecheci i frustraci), gitarzysta Tomasz Radziszewski i perkusista Marek Piotrowicz. W tym składzie zespół zadebiutował legendarnym dziś albumem Ogród koncentracyjny (1995, Music Corner). W latach 1996-2012 z kwartetem grał drugi gitarzysta Artur Gasiuk, a jego miejsce zajął w 2013 roku pianista Michał Wandzilak. Dwa lata wcześniej skład rozszerzył się także o altowiolistkę Zuzannę Iwańską.

Grupa działa do dziś i pozostaje najbardziej aktywnym zespołem Świetlickiego. Oprócz Ogrodu… ma na koncie płyty Cacy Cacy Fleischmaschine (1996), Perły przed wieprze (1999), Złe misie (2001), Las putas melancólicas (2005, z udziałem Bogusława Lindy), Sromota (2013), Wake Me Up Before You Fuck Me (2020) oraz Demens Avis In Excelsis (2024). Styl zespołu zmieniał się wielokrotnie, dopuszczając elementy dubu czy jazzu, lecz pozostawał wciąż zakorzeniony w muzyce postpunkowej i postrockowej, przejawiając tendencje do repetycji oraz form transowych. Obecność Gasika wniosła na płytę Perły przed wieprze ciężar metalu i noise rocka, natomiast fragmenty Sromoty przypominają dokonania klasyków polskiej piosenki poetyckiej.

Świetlicki, jak deklarował Rafałowi Księżykowi w wywiadzie-rzece Nieprzysiadalność, pełnoprawnym wokalistą rockowym po raz pierwszy poczuł się na płycie Cacy Cacy Fleischmaschine. To właśnie z nią oraz z następnym albumem Świetlików można wiązać początki rozpraszania się muzycznej działalności poety. Na Cacy Cacy… gościnnie pojawił się reprezentujący kontrkulturowy ruch yassowy saksofonista i klarnecista Mikołaj Trzaska, a na Perłach… – saksofonista Mateusz Pospieszalski z kręgu częstochowskiego off jazzu. Oba te środowiska były Świetlickiemu artystycznie bliskie, a wkrótce udało mu się do nich przeniknąć. Z częstochowskim trębaczem Antonim „Ziutem” Gralakiem zainicjował duet i efemeryczny skład Czarne Ciasteczka (Świetliki z Gralakiem zamiast Radziszewskiego), który pozostawił po sobie niskonakładowy album koncertowy Tradycyjne polskie pieśni wielkopostne (2002). Z Mikołajem Trzaską też koncertował w duecie, wydali nawet album Cierpienie i wypoczynek (2001), a wcześniej obaj działali w najważniejszej (obok Miłości) krajowej alternatywnej supergrupie lat 90., czyli The Users, w skład której wchodzili ponadto Tymon Tymański, Robert Brylewski, Jacek Olter i Milo Kurtis. Krótki żywot grupy dokumentuje improwizowana płyta Nie idź do pracy (1999).

Od tamtej pory liczba przedsięwzięć muzycznych Świetlickiego stale rosła. Działał w duecie z zajmującym się muzyką elektroniczną Cezarym Ostrowskim (Czołgaj się, 2005). Powoływał trwające krótko zespoły, takie jak Yoda (muzyka do filmu Księżyc to Żyd), Najprzyjemniejsi (z Wandzilakiem i Dariuszem Dudzińskin, album Wzięli i zagrali z 2016) oraz Julia i Nieprzyjemni (z Wandzilakiem, Dudzińskim, aktorką Julią Kamińską, saksofonistą Piotrem Chęckim i perkusistą Przemysławem Borowieckim; album Wojaczek z wierszami Rafała Wojaczka wydany w 2017). Swoją wieloletnią fascynację jazzem realizuje na scenie odkąd w 2015 roku dołączył do grupy młodych trójmiejskich jazzmanów, z którymi do dziś tworzy formację Zgniłość (jazzowy audiobook Drobna zmiana z 2016, album Siedmiościan z 2017). Wraz z basistką Małgorzatą „Teklą” Tekiel oraz improwizującą saksofonistką barytonową Pauliną Owczarek tworzy eksperymentalne trio Morświn (Rewolucjaaa, 2021), a jego najświeższym przedsięwzięciem jest Czarny Kisiel – eklektyczny zespół o ruchomym składzie (trzon stanowią Świetlicki, Andrzej Czarnecki i Piotr Gorynowicz), wykonujący covery wybranych polskich piosenek.

Na potrzeby niniejszego projektu niemożliwe jest omówienie całej plejady muzyków, z jakimi występował Marcin Świetlicki. Domagałoby się to osobnego opracowania, biorąc pod uwagę liczebność samych tylko jednorazowych współprac, w jakie angażował się przez lata. Tę rolę częściowo spełnia kompilacja Zło, te przeboje z 2015 roku, lecz muzyczna aktywność poety od tamtej pory nie słabnie. Przeciwnie, rozrasta się i jest być może intensywniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Mateusz Sroczyński

Z Marcinem Świetlickim rozmawia Karol Pęcherz

KAROL PĘCHERZ: Rozmowę zacznę od pytania horyzontalnego. Masz duży dorobek książkowy i duży dorobek w przestrzeni muzycznej, z wieloma aktualnymi i przeszłymi zespołami i muzykami, oraz niezliczoną ilość występów spontanicznych, projektów powoływanych na jeden lub kilka wieczorów. Pewnie trudno byłoby to nawet policzyć. (A do tego dochodzą występy gościnne z zaprzyjaźnionymi kapelami). To jest gigantyczny dorobek, a pytanie jest takie: gdybyś na lewej szali wagi Świetlickiego położył swoje książki, a na prawej szali wagi Świetlickiego położył płyty, kasety, koncerty – to która strona by przeważyła?

MARCIN ŚWIETLICKI: Więcej czasu, potu, nerwów i krwi poświęciłem muzyce. Świat literatury nieszczególnie mnie zaakceptował i nieszczególnie wciągnął. Owszem, piszę, wydaję książki w miarę regularnie, ale wydanie płyty jest o wiele bardziej satysfakcjonujące i znaczy dla mnie więcej. Funkcjonowanie w świecie festiwali literackich imienia jakiegoś zmarłego pisarza i telewizyjnych programów o książkach jest obrzydliwym i upokarzającym zajęciem, słabo mnie to interesuje, wolę zagrać koncert.

Rozumiem, że chodzi ci tu bardziej o kontekst społeczny niż sam akt, proces pisania wierszy. Połóżmy teraz na tę wagę pisanie wierszy i… połóżmy próbę z zespołem. Co wskaże waga Świetlickiego?

To w takim razie źle pan rozumie. Akt i proces pisania wierszy dotyczą prawdziwych poetów. Ja czasem sobie coś tam wymyślam, zapisuję to i nie są to żadne akty ani procesy. Mruczę sobie, potem siadam, zapisuję, jest. A próba z zespołem, samo robienie piosenki, przycinanie słów, szukanie ich rytmu, melodii –to jest prawdziwa praca. I to ciężka praca. Często denerwująca, często kończąca się fiaskiem. Ale czasem sukcesem. Dlatego myślę, że to o wiele bardziej wartościowe jest. Bo to jest natychmiastowe sprawdzanie wiersza. Czy jest z czym wyjść do ludzi. I za każdym razem sprawdzanie tego wiersza w kontakcie z publicznością, zmienianie go, dodawanie mu rytmów i sensów.

To gdzie jest lepiej wierszom, w książce czy w muzycznym performansie? Na murze? Dość mocno deprecjonujesz medium książki (przynajmniej w przypadku własnej twórczości), myślisz, że poezja powinna funkcjonować raczej w połączeniu z muzyką czy sztukami wizualnymi? Tak jak na przykład my bawimy się formami wydawniczymi w Magazynie Literackim „Cegła”, wydając czasopismo z wierszami (również twoimi) na kostce do jogi albo w pudełku na papierosy?

Wierszom jest dobrze, tam gdzie ich miejsce. Są wiersze, którym dobrze tylko w książce. Są wiersze, które mogą być wszędzie. W kościołach i na stadionach. Ale umieszczanie ich na siłę byle gdzie też nie ma sensu. Odmówiłem kiedyś pomysłowi haftowania moich wierszy złotą nitką na firankach. Bo się do takiego kontekstu nie nadają. Ale ostatnio dałem zgodę na wiersze na skórzanych paskach do spodni. Hi hi. Ludzie, którzy nie potrafią pisać, a potrafią co innego, chcą jakoś uczestniczyć w tym świętym procesie. I trzeba ich wspomagać! Niechże mają poczucie uczestnictwa, niechże nie czują się wykluczeni!

A może najlepiej wierszom Marcina Świetlickiego jest w głosie Marcina Świetlickiego? Świetlicki czyta wiersze głosem Świetlickiego – parafrazując znany wers. Na koncertach nie potrzebujesz książki ani kartki, tekst masz w pamięci, a swój głos do dyspozycji. Co myślisz o takim ujęciu?

No być może tak. Chociaż pewnie Arkadiusz Jakubik wykonujący moje teksty z zespołem Doktor Misio by się z tym niekoniecznie zgodził. A i różni profesorowie różnych uniwersytetów uważają, że nie tylko lepiej je czytają, ale i rozumieją je dogłębniej. Na audiobooku Autor, lektor i przypadkowe lafiryndy jest jednak około pięćdziesięciu cudzych głosów wykonujących moje wiersze i ja to akceptuję. Faktem jest, że to ja te osoby wybrałem i ja nad tym miałem kontrolę. Więc może stąd ta moja akceptacja. Wierzę, że interpretacja, cudzy głos może coś wnieść nowego, ale zazwyczaj tego nie lubię. Moje teksty są dość mocno ze mną związane, tylko ja znam ich rytm. To nie jest tak, że wiersz wychodzi z domu i autor nie ma już nad nim kontroli. Tak być nie może. To przesąd, banał i pójście na łatwiznę.

Wiersz wychodzi z domu to oczywiście aluzja do Andrzeja Sosnowskiego. Andrzej Sosnowski, zapytany o twoją twórczość, powiedział, że ze Świetlickim jest tak, że kiedy napisze: Deszcz pada, to jest to coś innego niż gdyby napisał to inny autor.

No dobrze. Marcin Świetlicki jedzie tramwajem, bierze długopis, wyciąga z kieszeni karteczkę i zaczyna bazgrać. Powstaje tekst Henryk Kwiatek. Na pierwszy rzut oka nie wygląda na gotowy tekst piosenki, ale po chwili zauważamy, że anafory „Henryk Kwiatek” ustawiają tu pewien rytm, rozpoznajemy łączący frazy niedokładny rym, nazwisko bohatera staje się refrenem… Dalej: Marcin Świetlicki na próbie zespołu Świetliki. Chłopaki grają bardzo gęsto i ten tekst wchodzi tam jak w masło. Powstaje aranż, przejścia, chórki. Powstaje kluczowy (przynajmniej dla mnie) utwór zespołu Świetliki. Wróćmy do tego tramwaju. Nucisz sobie coś, kiedy piszesz? Kiedy rozpoznajesz, że to bazgrolenie (cytuję z poprzedniej wypowiedzi) to potencjalny tekst piosenki? Czy to dopiero próba z zespołem, wykonanie sceniczne weryfikują, czy tekst się sprawdza? Wspominałeś kiedyś, że tekst Sierotki miał powstać do piosenki country, czyli zdarza się tak, że myślisz już o piosence, bazgroląc na karteczce.

A próbowałeś kiedyś pan określić twórczość Andrzeja Sosnowskiego jako bazgrolenie? Proszę mi tu się nie spoufalać i proszę nie używać języka nienawiści! Nie piszę w tramwajach, ja myślę, ja obracam słowa w głowie, ja szukam rytmów, zapisywanie to czynność wtórna. Tak, bardzo często się zdarza, że myślę o tym, że właśnie oto piszę piosenkę. Jeśli coś w zamierzeniu ma być wierszem, to staram się mniej. Wiersz nie musi spełniać tylu warunków co piosenka. Wiersz może być kanciasty, niejasny, chropowaty. Piosenka musi płynąć, a pływać trzeba umieć!

A masz jakiś klucz do tego pływania? Rytmizujesz, wprowadzasz refreny? Wyobrażasz sobie muzykę, która by do tego tekstu pasowała? Albo że to jest coś bardziej dla Świetlików, Zgniłości czy Morświna?

Nie zdradzę klucza. Zachowam swoje techniki dla siebie. I nie, nie myślę, dla którego zespołu piszę. To okazuje się w praniu. Często myślę, że coś jest dla Świetlików, a ląduje gdzie indziej. To sprawa przypadku chyba.

W takim razie inaczej: który z twoich tekstów podoba ci się w piosence?

Przeważająca większość. Właściwie wszystkie. Raczej nie robi się tego po to, żeby się nie podobało autorowi. Prawda? Najbardziej cenię te pisane jednocześnie z powstawaniem muzyki, w pełnej symbiozie, na przykład tak działo się z Parasolkami, Złymi Misiami, Filandią, Nie idź do pracy i jeszcze innymi. Pisanie i robienie muzyki jednocześnie. To najbardziej satysfakcjonująca sytuacja.

No dobrze, wróćmy na chwilę do początku twojej kariery. W roku 1992 wydajesz debiutancką książkę Zimne kraje oraz zaczynasz współpracę z Grzegorzem Dyduchem, potem dołączają kolejni muzycy i tak formują się Świetliki. Znalazłem w sieci taką wypowiedź z 2016 roku: „To było w tym samym momencie, kiedy wydawałem pierwszą książkę. Zespół powstał dlatego, że mając lat trzydzieści nie do końca wiedziałem, co chcę robić w życiu – dzisiaj takie rzeczy wiedzą już przedszkolaki. Pomyślałem, że albo będę wokalistą, albo poetą – zobaczymy, co będzie. Ale jakoś przez prawie 25 lat dzielę te obowiązki”. Czy z perspektywy czasu ten podział: „jestem poetą/jestem wokalistą” zatarł się? Czy to ma jeszcze dla ciebie znaczenie?

W międzyczasie wiele nieprzychylnych mi osób wielokrotnie podważało zarówno moje prawo do bycia poetą, jak i do bycia wokalistą. Gdybym się liczył z tym wielogłosem – już dawno by mnie nie było. Lecz jestem. I czuję się dobrze. I to jest odpowiedź na to pytanie.

Ze Świetlikami gracie koncerty oparte na zaaranżowanych piosenkach, poszczególni muzycy wiedzą, kiedy mają wejść, co zagrać, i ty wiesz, kiedy masz wejść; z kolei w Zgniłości jest więcej przestrzeni na improwizację, a zdarzają się i wykony całkowicie spontaniczne; wystąpiłeś też kiedyś z naszym projektem Chain Smokers, gdzie teksty cytowałeś z pamięci, dostosowując je do aktualnej sytuacji scenicznej. Która z tych opcji jest ci bliższa: piosenka jak w Świetlikach, półimprowizacja jak w Zgniłości czy takie spontaniczne gigi?

No oczywiście, ze Świetlikami najmniej improwizuję, bo to puryści są i konserwatyści, woleliby żeby wszystko było po bożemu. Ale czasem wykorzystuję ich moment nieuwagi i udaje mi się coś pozmieniać – i wtedy jest to najbardziej satysfakcjonujące. Ale z drugiej strony piosenka powinna jakiś szkielet posiadać, zupełna wolność i niefrasobliwość to też zagrożenie, chaos to nie jest mój ulubiony stan, toteż chyba najlepiej mi gada się do takiej półimprowizowanej muzyki, gdzie na przykład jest oparcie w sekcji rytmicznej, pewność, że jak się zgubię, to dzięki kolegom wrócę na właściwe tory. Niedawno wydaliśmy z Michałkiem Wandzilakiem, Olem Walickim i Jackiem Prościńskim limitowaną kasetę, na której jest zapis koncertu z sopockiego Spatifu, gdzie gadam wiersze z książki Sierotka, oni improwizują, a ja gadam te wiersze. I w tym przypadku to moje wiersze niby miały być szkieletem, miały prowadzić muzykę, ale nie wytrzymałem i dałem się ponieść muzyce, na żywo zacząłem te wiersze zmieniać, urefreniczniać, wypoczwarzać. Cieszę się, że wreszcie ukazał się jakiś zapis tego, co robię na żywo. A za parę miesięcy ukaże się jeszcze jedna płyta koncertowa z podobnym materiałem i składem, z koncertu w warszawskiej Elektrze. Takie rzeczy to ja bardzo lubię.

Sekcja rytmiczna ci pomaga, a wydawałoby się, że prościej frazować na mniej zrytmizowanym ambiencie. Ciekawe. Występowałeś z żywą sekcją rytmiczną (bas/kontrabas i perkusja albo sam bas, jak w Morświnie), ale też z twórcami muzyki elektronicznej, myślę tu o Ostrowskim czy Paulusie. Widzisz jakąś różnicę? Na plus, na minus?

Ja uważam zupełnie inaczej, z innej szkoły jestem. Mniej zrytmizowany ambient nadaje się dla wierszy, które nie mają swojego rytmu, są rozlazłe i niemuzyczne. To dla poetów, a nie wokalistów. Siada taki poeta ze swoją książką i czyta jak leci, a zespół pitoli swoje. Mnie to niezbyt interesuje. Sekcja świetnie pracuje z silną poetycką frazą. Zawsze czułem się członkiem sekcji, chaotyczność instrumentów solowych służy tylko ubarwianiu, owszem, czasem się przydaje, ale gitarzyści na przykład słyszą zazwyczaj tylko siebie, rzadko współpracują. Pracę z elektronicznymi twórcami traktowałem jako zabawny eksperymencik, ale należy podkreślić, że ani Ostrowski, ani Paulusek to nie są typowi elektronicy, to raczej freaki używające tego medium w sposób bardzo nietypowy, nie zamykający się tylko w muzyce, liczący się z obecnością i znaczeniem tekstu. Z prawdziwym elektronikiem wcale bym nie chciał robić. Najlepiej czuję prawdziwe basowe brzmienia, w tym obszarze czuję się najbezpieczniej i jest to dla mnie największy komfort do robienia piosenek.

Bywasz zapraszany na spotkania autorskie, najczęściej w związku z wydaniem nowej książki. Pojawia się prośba od osoby prowadzącej: czy mógłby pan przeczytać kilka wierszy? Marcin Świetlicki zwyczajowo odpowiada: kto to widział, żeby dorosły chłop czytał wiersze. Ja nie czytam wierszy. Wolę na scenie. Czy to wynika z braku komfortu? Bez sekcji, bez basu wiersz nie ma tego kopa, który daje mu piosenka?

Te spotkania autorskie to jest coś, czego bardzo nie lubię. Te banalne oczekiwania publiczności, że poeta przeczyta wierszyk i powie to, co publiczność chciałaby usłyszeć. I ci prowadzący spotkania urażeni, że nie zachowuję się tak, jak by oczekiwali. Nie, nie mam zamiaru czytać wierszyków. No chyba że akurat ma to w danym momencie głęboki sens. Jako ilustracja jakiegoś wątku rozmowy. To nie jest tak, że potrzebuję koniecznie do wypowiedzenia wiersza muzyki. Nagrałem wspomnianego już audiobooka, gdzie między innymi mówię swoje wiersze bez muzyki. Ale robię to na własnych warunkach, we własny sposób, nieczystości słychać płynące kanalizacją, moja bokserka pochrapuje, to robi za naturalną muzykę.

Jak znosisz studyjną podczas nagrywania płyt? Wiadomo, na koncertach można wykonać utwór na wiele sposobów, zwłaszcza z muzykami improwizującymi, natomiast nagranie na płycie ma swoją jednorazową, ostateczną wersję. Wykonujesz kilka interpretacji, potem na coś się decydujesz? Opowiesz o tym?

Studyjna możliwość poprawiania, ulepszania, ubarwiania, dobra jest, ale bez przesady. Najczęściej najlepsza okazuje się pierwsza wersja, no chyba że zaczynam coś robić nierozgrzany, to wtedy druga, trzecia. Ale rzadko się zdarza, żebym nagrywał więcej niż trzy wersje wokalu. Nie miałbym cierpliwości. Muzycy się denerwują, bo zajmuję ich cenny czas na nagrywanie, więc wchodzę, nagrywam wszystko w godzinkę i oddaję im te wszystkie pozostałe godziny na cyzelowanie brzmień i dźwięków. Ja jestem tylko wokalistą, muzyka to coś więcej.

Krótko mówiąc, oddajesz swój głos pod opiekę profesjonalistów i nie interesujesz się tym, jak powstaje aranż, sound kompozycji? Czy wnosisz jednak jakieś uwagi? Chodzi mi tu o taki wymiar ochrony wiersza/piosenki przed na przykład nietrafionym pomysłem muzycznym, który za bardzo gryzie się z tekstem.

Jestem profesjonalistą, szanowny panie, znowu podważasz pan moje kompetencje! Trzydzieści lat nagrywania płyt zobowiązuje do profesjonalizmu, nie można być wiecznym amatorem. Zazwyczaj jestem obecny przy całości pracy, wnoszę swoje uwagi, dyskutuję i żądam. Profesjonalizm polega również na docenianiu innych profesjonalizmów, dlatego też do pewnych rzeczy się nie wtrącam, bo wiem, że każdy ma swoją działkę. I tak to wygląda.

Okej, to teraz idziemy ze studia na koncert. Na koncertach swój głos oddajesz akustykowi. Świetliki mają własnego akustyka, Bahtiego, ale pozostałe składy grają koncerty z akustykami miejscowymi. Jak wygląda wtedy współpraca, masz dużo wskazówek? Dajmy na to mamy koncert Zgniłości: piosenka To ten sam wiatr wymaga momentami dubowych delayów. Dajesz akustykowi dużą wolność, czy to są żelazne wytyczne?

Akustycy to oddzielna kasta. Najczęściej to niespełnieni muzycy. Tak jak krytyką literacką parają się najczęściej niespełnieni poeci. Owszem, zdarzają się świetni akustycy, wykazujący się intuicją, umiejący odnaleźć najlepszy sposób na warunki akustyczne danego miejsca. Najlepsi są ci, którzy są niewidzialni, nie mają żadnych fanaberii i uprzedzeń, stosują się do próśb i wskazówek, a jednocześnie sami dają coś nowego od siebie – wtedy ich praca bardzo dużo wnosi w ogólny koncertowy efekt. Ale zdarza się, że wykonawca musi walczyć z ich nerwicami i przemądrzałościami. To tak jak z tymi krytykami literackimi hi hi. Ale jeden akustyk słusznie powiedział: „jak wpuszczasz gówno do miksera, to gówno z miksera wychodzi”. I niech to będzie podsumowanie tego wątku.

Na koniec projekcja: twoja kapela marzeń. Z kim chciałbyś wystąpić? Jaki to byłby skład? Bierzemy pod uwagę również muzyków nieżyjących. Mógłbyś z nimi zagrać jeden utwór. Który tekst byś wybrał?

Tekst Świetlickiego bym wykonał, jakikolwiek. Wszystkie moje teksty by się nadawały. A z jakim zespołem? Ulubionym moim składem był skład zespołu Morphine. Gitara basowa, saksofon barytonowy, perkusja. Dwóch z nich już nie żyje, więc nie da się. Zespół Morświn ma skład podobny, nawet jeszcze bardziej prosty, bo bez perkusji. Więc właściwie mam to, czego chciałem. To są te rejestry, w których najlepiej się czuję. Ale sięgając jeszcze dalej, to z Mingusem na kontrabasie, Dolphym na saksofonie, flecie i klarnecie basowym, Ellingtonem na klawiszach i Elvinem Jonesem na perkusji bym chciał. Ale oni by pewnie ze mną nie chcieli.