fot. Nina Andruchowycz
Współpraca wrocławskiego kolektywu Karbido (powstałego w 2003 r.) z ukraińskim poetą oraz prozaikiem Jurijem Andruchowyczem (ur. w 1960 r. w Stanisławowie, obecnie Iwano-Frankiwsk) rozpoczęła się w 2005 roku przy okazji ich wspólnego występu w ramach dziewiątej edycji festiwalu Port Literacki Wrocław. Jednak ani dla Andruchowycza, ani dla Karbido nie było to pierwsze połączenie obu tych dyscyplin sztuki
Andruchowycz, wówczas jeden ze wschodzących za granicą (choć w ojczyźnie już odpowiednio docenionych) ukraińskich literatów, swoją poezję wykonywał nieco wcześniej z Mikołajem Trzaską – saksofonistą i klarnecistą, który w połowie pierwszej dekady XXI wieku odrywał się od konotacji ze współtworzonym przez siebie ruchem yassowym angażując się głównie w europejską scenę free i eksperymenty z muzyką żydowską. Jego nowe artystyczne wcielenie obejmowało także projekty poetycko-muzyczne, wystarczy wspomnieć duet z Marcinem Świetlickim, toteż współpracę na linii Andruchowycz-Trzaska należy traktować jako naturalne przedłużenie jego ówczesnych fascynacji literackich. Pozostał po niej wydany w 2005 roku album Andruchoid. Karbido z kolei podczas samej tylko wspomnianej edycji Portu Wrocław przez trzy dni występowało z całą plejadą poetów, pośród których znaleźli się m.in. Andrzej Sosnowski i Bohdan Zadura.
Płaszczyzną porozumienia pomiędzy Karbido a Andruchowyczem okazał się przede wszystkim dzielonych przez ich twórczość aspekt performerski. Wrocławski skład powstał bowiem jako amalgamat zespołów CEZ i Kormorany, które swoją działalność podporządkowywały przede wszystkim teatralnej awangardzie. Andruchowycz natomiast wywodzi się ze środowiska dysydenckich ukraińskich performerów działających w grupie Bu Ba Bu (Bufonada / Bałagan / Burleska) na przełomie lat 80. i 90., wpisującej się zresztą w szerszą krajową tendencję do kontrkulturowego, uteatralnionego odczytywania poezji.
To podejście najjaskrawiej uwidoczniło się podczas trasy Absynt z 2012 roku, dla której za materiał wyjściowy posłużyła powieść Andruchowycza Perwersja (1996). Program wykonywany był z towarzyszeniem animowanej uwertury wizualnej artystki Eli Biryło oraz autorskimi projekcjami skomponowanymi przez VJ Group CUBE. Zespół niejednokrotnie grywał zasłonięty ekranami, w odpowiedniej scenografii, natomiast sam autor powieści występował w kostiumie z maską, wcielając się w postać Orfeusza. Przedsięwzięcie zostało udokumentowane podwójnym wydawnictwem CD i DVD Absinthe (2013). To zresztą materiał najbardziej zróżnicowany w historii tej współpracy, stanowi bowiem postmodernistyczny brikolaż folku, ambientu, metalu, noise’u i yassowej spuścizny obejmującej tendencje do pastiszu czy groteski. Karbido od początku bardzo swobodnie traktowało konwencje estetyczne czy gatunkowe, posługując się przy tym improwizacją jako metodą twórczą i stawiając przede wszystkim na eksperyment. Ich najpopularniejszym osiągnięciem pozostaje do dziś muzyczny spektakl Stolik (2006) na amplifikowany drewniany stół.
Główny trzon składu Karbido stanowią Tomasz Sikora i Marek Otwinowski, a w projekty realizowane z udziałem Andruchowycza (grupa przez cały ten czas realizowała także autonomiczne inicjatywy) angażowali się ponadto Paweł Czepułkowski, Igor Gawlikowski, Michał Litwiniec (znany w tym samym okresie również z Chain Smokers),Igor Hnydyn oraz Marcin Witkowski. Ich dyskografię z udziałem poety obejmują płyty: Samogon (2006), Cynamon (Z dodatkiem Indii) (2008), Absinthe (2013), szczególnie zaangażowany społecznie Atlas Estremo (2015) oraz Litografie (2017). Ostatnim wspólnym przedsięwzięciem Karbido i Andruchowycza jest wykonywany od 2022 roku intermedialny program Radio Noc oparty na powieści o tym samym tytule. Teksty Andruchowycza są wykonywane z zespołem zarówno w języku polskim, jak i ukraińskim.
Mateusz Sroczyński
Z Markiem Otwinowskim i Tomaszem Sikorą rozmawia Karol Pęcherz
Karol Pęcherz:
Swoją muzyczną przygodę z poetami zaczęliście na dobre w 2005 roku podczas Festiwalu Port Wrocław w dość szerokim składzie jako połączenie Karbido i Kormorany. Formuła tego festiwalu była wtedy taka, że muzycy improwizowali na żywo z występującymi autorkami i autorami na scenie w Centrum Sztuki Impart. Panowie, to było trzy dni grania niemalże do wszystkich spotkań. Duży czelendż. Na pewno z perspektywy czasu te wydarzenia wyglądają na ultramaraton i chyba dziś by to najzwyklej w świecie nie przeszło, heh. Ale był wtedy chyba taki głód nowych rzeczy, przetarliście szlaki dając bis w roku 2006 na tym samym festiwalu. Tak się też najpewniej poznaliśmy, ponieważ pracowaliśmy z Kamilem Zającem przy scenariuszach tych spotkań i co jakiś czas kontaktowaliśmy się wpadając do Was na próby. To było gdzieś w budynkach browaru przy Kromera.
Może zanim przejdziemy do Waszej wieloletniej współpracy z Jurijem Andruchowyczem , to podpytam o Wasze wrażenia do występów z poetkami i poetami w 2005 roku i później w 2006. Muzycy z Kormoranów, z którymi się przyjaźniliście mieli już spore doświadczenie w kompozycjach teatralnych , czy to jakoś pomogło? Co było najtrudniejsze w tej materii, długość tego festiwalu? Zachowanie czujności przy improwizacjach na takim trzydniowym odcinku?
Któryś z występów Wam się zapamiętał najbardziej?
MAOT:
Próby do Festiwalu Port Wrocław 2005 odbywały się w ćwiczeniówce Impartu, co było znakomitym pomysłem. Stał tam fortepian, na którym graliśmy w czterech naraz i kręciliśmy dziwne filmiki muzyczne*. Wierszy było całkiem sporo. Zadanie, żeby dla każdego głosu / wiersza przygotować inną historię muzyczną, było dosyć karkołomne, więc dla rozbicia ciśnień rozbijaliśmy tamten fortepian.
Trzeba dodać, że do końca przygotowań nie mieliśmy kompletu tekstów – między innymi od Andruchowycza. Tego poznaliśmy dopiero na festiwalu, parę minut przed wejściem na scenę. Był przygotowany zadaniowo: opowiedział co przedstawi i czego chce, konkretnie: tu jakiś punk, tu jakieś reggae, a tutaj coś takiego. Wyimprowizowaliśmy razem cały ten występ. Wyszło dobrze, na tyle, że później zrobiliśmy z tego Samogon. Było więc inaczej niż z Jackiem Dehnelem, dla którego mieliśmy przygotowane wcześniej światy dźwiękowe, ale przed samym wejściem na scenę, gdzieś w kulisach, on się rozmyślił i poprosił żeby niczego mu nie grać.
Coś co zapadło mi mocno w pamięć to występ z Andrzejem Sosnowskim, podparty improwizacją i muzyką drugiej płyty Karbido („Tassau files”, która nigdy nie wyszła). To było bardzo organiczne granie, hipnotyczne, za co odpowiadał loop Pawła (Czepułkowskiego), taki walczyk jednogłosowy grany brzmieniem dziwnej kalimby, 4-takty brzmiące jak z horroru . Grało się z tym świetnie, reaktywnie. Mam wrażenie, że Andrzej szedł z tą muzyką. Podziękowania należą się Arturowi Burszcie, że nagranie ze sceny zachował i udostępnił. (Link pod tekstem.)
Był też koncert Andruchowycza i Trzaski, chyba na koniec festiwalu, na małej scenie. Mikołaj zgodził się żebyśmy mu delikatnie towarzyszyli w improwizacji do tekstów Jurija, musieliśmy tylko przenieść swój sprzęt ze sceny głównej. Zdaje się, że zepsuliśmy im ten występ, grając dość brutalnie i bez sensu. Ale za to z wielką energią i frajdą.
Umiejętności teatralnego muzykowania Kormoranów były nie do przecenienia. Bez tego nie unieślibyśmy dwóch kilkugodzinnych akcji, rozmaitych w treści, atmosferze i ciężarach. Nie bez znaczenia była też intensywna praca z tekstem przed festiwalem. To był bardzo kreatywny czas, wymagający odwagi i otwartości – w 2005 roku byliśmy dopiero kilkuletnim składem, raczej szalonym. (Paweł Czepułkowski, Igor Gawlikowski, Jacek Fedorowicz, Michał Litwiniec, maot)
Edycji PL06 w zasadzie nie pamiętam – tzn widzę jakąś wiszącą scenografię na dużej scenie, natomiast szczegóły muzykowania uleciały, pamiętam głównie koncert z Andruchowyczem, bo to była pierwsza (jedna z pierwszych na pewno) odsłona „Samogonu” – w pełni już zaaranżowanych kompozycji, z których niektóre grywamy zresztą do dzisiaj.
KP:
Tak, to wykonanie z Andrzejem Sosnowskim urywało łeb. Słucham sobie tego czasami.
Poniżej nagranie festiwalowe; fuzja poematu Sosnowskiego i muzyki Karbido / Kormorany sprzed prawie dwudziestu lat. Występ otwiera kawałek pt. „Pi”.
https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/dzwieki/gdzie-koniec-teczy-nie-dotyka-ziemi/
A tak się chłopaki dobrze bawili na próbach:
KP:
Podczas Festiwalu Port Wrocław występował Jurij Andruchowycz, najpierw jako recytujący wiersz Rafała Wojaczka potem recytując swoje wiersze z tomu „Piosenki dla martwego koguta”, a na dokładkę wystąpił jeszcze w duecie z Mikołajem Trzaską. Czy z faktu, że Jurij miał już doświadczenie we współpracy z muzykami, ukraińskie kapele korzystały z jego poezji tworząc piosenki , dodatkowo miał powiedzmy spory background performera , związany z działaniami grupy Bu Ba Bu (bufonada / bałagan / burleska) , czy to jakoś Was zbliżyło? Poczuliście wspólny wajb?
TOMASZ SIKORA:
Jurij wydawał się performerem na całego, dopiero potem poznaliśmy jego historię, co tylko było tego potwierdzeniem: Bu Ba Bu, prowokacyjna, poetycko-performerska grupa o której krążyły legendy, robili na przełomie lat 80/90 jakieś obrazoburcze spektakle, igrali tymi występami z komuną i tym podobne, w dodatku po pierwszych wizytach w Ukrainie nagle zobaczyliśmy, że teksty Jurija funkcjonują tam jako teksty dla wielu znanych czy kultowych zespołów muzycznych. Na początku nie byliśmy tego świadomi, to znaczy wiedzieliśmy, że Jurij jest znanym ukraińskim pisarzem i poetą ale nawet nie za bardzo, oprócz tekstów które nam podsunął do pierwszej i a wkrótce potem do drugiej płyty, znaliśmy jego twórczość. Chyba nawet to dobrze, bo to była jakaś taka czysta karta spotkania z kimś z kim nawiązało się flow, a nie czołobitne spotkanie ze znanym poetą. To mogło nam dawać paliwo na te pierwsze lata działalności, ten brak kontekstu znajomości dokładnej jego twórczości. Potem, jak zaczęliśmy jeździć do Ukrainy, to się okazało, że to niemalże wieszcz jest – nagle spotkaliśmy się z czymś czego nie było w polskim, alternatywnym światku – konferencje prasowe przed koncertami, tłumy dobijające się do koncertowych sal itp. No i Jurko na scenie – charyzma oraz ,co ważne, totalne wyczucie, zarówno w samych jego tekstach jak i wykonaniu, rytmu, rymu, muzyczności. To już funkcjonowało w samym tekście, potem się materializowało na scenie czy podczas nagrań. To coś było bardzo dla nas interesujące ponieważ, jako że skaczemy muzycznie po różnych stylach od sasa do lasa, ten pojemny rytm jego poezji, czy nie wiem jak to nazwać, mieścił te wszystkie nasze muzyczne pomysły. W ukraińskiej poezji jest jakby zawarta performatywność, nie wiem czy to tradycja lirników, czy co, ale jak pojechaliśmy na pierwszy nasz ukraiński koncert do Charkowa na podziemny festiwal organizowany przez młodego Żadana, to oniemieliśmy. Młoda publiczność żywiołowo reagująca na deklamacje, a właściwie jakieś praktycznie slamerskie czytanie poezji przez samych autorów, na naszym koncercie jakiś szał podskakujących i tańczących ludzi. I najpopularniejszy żyjący poeta Ukrainy owego czasu z nami na scenie i naszą muzyką. Nagle okazało się, ze ta fuzja jest jakaś dzika i nieokiełznana i żre na maksa.
KP:
Trochę mi to przypomina historię wrocławskiego Pałacyku z dobrych koncertowych czasów, kapele z zachodu przyjeżdżały tu dla atmosfery, która tam panowała i nie zwracali uwagi na sprzęt lichej jakości. Po prostu atmosfera, ludzie robili taką energię, że to było najważniejsze.
Rozumiem, że gdybyście znali ten kontekst „wielkości Jurija” przed nawiązaniem współpracy, to Wasze działania straciłyby odpowiedni flow? Pojawił by się patos spowodowany presją?
M:
Cudzysłów jest zbędny. Jurij wielkim pisarzem jest, ale jak zaczęliśmy pracować to nie okazał się Jurijem Wielkim, tylko inspirującym człowiekiem, nadającym na tych samych falach absurdu, przesady, groteski. Jasne, że coś tam wiedzieliśmy, ale chyba wtedy dominowała wzajemna ciekawość, bez patosów, obaw i nieśmiałości. Ale cokolwiek by nam się wydawało wcześniej, i tak zostało to przez niego rozbrojone. Wszyscy bawiliśmy się tym samym ryzykiem i wszyscy chcieliśmy zrobić samogon stuprocentowy. Rezultat był nadspodziewany, jakbyśmy razem robili to od lat.
TŚ:
Haha, no może to by wpłynęło na muzykę, na przykład trzeba by było grać rocka symfonicznego czy coś takiego 😉 Tak czy siak, nie spodziewaliśmy się ani nie zakładaliśmy jakiejś dłuższej współpracy. Jedna płyta, kilka koncertów, fajna przygoda i pewnie tak by było, gdyby nie ta Ukraina. Moim zdaniem to było kluczowe, zostaliśmy wciągnięci w tę ukraińską „pułapkę” i weszliśmy w to jak w masło,. To nas chyba najbardziej porwało, ta energia i entuzjazm i to, że mimo tego, że o twórczości Jurija już uczono w ukraińskich szkołach, to on sam nie był skonstruowany z marmuru, wręcz przeciwnie miał duży pierwiastek alternatywności, w takim wymiarze też dysydenckim, jest niby wolna Ukraina ale cały czas i Rosja i oligarchowie chcą z niej uczynić podnóżek, przepędzić demokrację, a my w samym centrum tej wtedy pomarańczowej energii, która po kozacku anarchistycznie, w przypadku Jurija bardziej barokowo i postmodernistycznie, wymyka się systemowi, walczy o język ukraiński, i opiera się rosyjskim wpływom. To też nie było tak, ze Jurij był aż tak znany, no jednak mówimy o pisarzu i poecie, a to generalnie jest na marginesie, nawet jak dostaniesz Nobla z literatury to zainteresowanie jest chwilowe. No i jednak był cały ten dość porządnie zrusifikowany mainstream, z którym walczyli nasi przyjaciele ukraińscy poeci. Więc mieliśmy też takie poczucie, że Jurij walczy słowem, a my napieprzamy do tego jakąś dziwną, pokręconą muzykę, której wtedy nikt w Ukrainie nie grał i nie słyszał, i w ten sposób przyłączamy się do tej walki o dusze Ukrainek i Ukraińców. I tak Jurij stał się nie tylko naszym kolegą z zespołu ale też przewodnikiem po tej żywej, anarchicznej, zbuntowanej, walczącej wtedy jeszcze tylko słowem Ukrainie.
KP:
Wracając do Portu Wrocław. To był też dobry moment na takie muzyczno – literackie działania ze względu na dość dobrą intuicję Artura Burszty. To on pod skrzydłami Biura Literackiego , którego domeną była działalność wydawnicza związana z poezją współczesną i wydawaniem kolejnych tomów wierszy czołowych autorek i autorów , rozpoczął linię CD (Rekord BL) , na których mogli się zaprezentować muzycy zainteresowani kolaboracją z poezją. Pierwsza płyta Samogon 2006 potem nasza płyta Trackless i debiut projektu Chain Smokers / Andrzej Sosnowski.
No właśnie właśnie, Samogon. Opowiedzcie trochę więcej o tym. Płyta powstawała w studio w piwnicy Art Cafe Kalambur.
M:
Samogon zainicjował Artur Burszta, w reakcji na nasz wspólny występ podczas Portu Literackiego w 2005 roku. Zorganizował kasę na nagranie i wyprodukowanie płyty, z planem jej wydania w BL Rekord – świeżo powstałym wydawnictwie płytowym Biura Literackiego. Nie pamiętam gdzie pracowaliśmy nad muzyką, może to była nieogrzewana kanciapa w Browarze Mieszczańskim, którego zresztą już nie ma. Albo inne gościnne miejsce. Wtedy jeszcze nie mieliśmy stałej przestrzeni. Nie pamiętam…
Jurij przyjechał do Wrocławia, zamieszkał chyba na Więziennej (w mieszkaniu Olgi Tokarczuk – przyt. Karol Pęcherz) . Do Kalambura i pod Kalambur było blisko. Michał w tych piwnicach stworzył mikro studio i już w nim nagrywał od jakiegoś czasu, była realizatorka z szybą, a za nią wytłumione pomieszczenie, jakieś statywy, końcówki i komputer pentium, Windows NT zdaje się. Dużo kabli, trochę prowizorki. Duszno i lekko stęchle. Do baru niedaleko. Najlepsze dla nas miejsce. Nagrania realizował Jarosław Grum, był uważny i cierpliwy – chyba nie miał wcześniej do czynienia z taką muzyką. Nad szybą wisiał taki szyld ze sloganem „Sztuka płonąc nie dymi”, najpewniej autorstwa Bogusława Litwińca. Atmosfera była artystyczna i autentycznie twórcza, a każdy dzień kończył się piwem przy barze piętro wyżej.
Nagrania trwały ok. tygodnia. Pracowaliśmy w systemie overdub, najpierw nagrywając sekcję z gitarą (trio), potem do tego dogrywaliśmy inne instrumenty, których było naprawdę dużo. To była intensywna praca, wielogodzinne sesje z przerwą posiłkową. Nagraliśmy olbrzymią ilość śladów, więc Tomasz (Sikora) miał co miksować w swoim warszawskim studiu przez kolejne miesiące, dogrywał też różne nowe rzeczy, a my jeździliśmy do niego grzebać w kolejnych miksach. We Wrocławiu Jurij nagrał wokale w obu językach, więc potem pracy było dwa razy więcej – ale dzięki temu wydaliśmy „Samogon” w dwóch wersjach – w Polsce i w Ukrainie. Michał nie mógł pojechać na koncerty ukraińskie, więc zastąpił go Tomasz – grał wszystkie jego partie z komputera, dogrywając swoje dźwięki. I tak już zostało.
Do studia raz wpadł Jakub Lech z kamerą, dzięki czemu powstał pamiątkowy klip z tego miejsca i z tej sesji, do utworu „The very best of tabloids”:
T S:
To ja jeszcze tak krótko usystematyzuję, bo to wszystko jakoś się zbiegało w czasie i było bardzo intensywne, mimo, że wyglądało trochę na przypadek to jednak miało swoją logikę. Nie brałem udziału w graniu na Porcie choć byłem obecny fizycznie i coś tam chłopakom pomagałem. Ale to, że ostatecznie płyta „Samogon” trafiła na miksy do mojego studia w Warszawie było konsekwencją współpracy w 2004 z Kormoranami, którzy robili muzykę do filmu „Warszawa”, do którego ja z kolei robiłem dźwięk. I Paweł Czepułkowski podczas jednej z sesji przykładania do filmu ich muzyki przywiózł mi płytę demo, zespołu który się nazywał Karbido jako ciekawostkę typu: mam z kolegami zespół i nagraliśmy w garażu płytę ale nie wiemy co dalej zrobić, czy to się w ogóle jakościowo nadaje. I jakoś porwała mnie ta muzyka i postanowiłem zrobić coś absurdalnego, to znaczy stać się wydawcą, wyciągnąć swoją prywatna kasę i wydać płytę. No i tak powstało wydawnictwo Hermetyczny Garaż. No i jako wydawca zacząłem jeździć do Wrocławia na koncerty chłopaków, między innymi na Port. Chłopaki byli już domówieni na nagranie „Samogonu” dla BL ale koniecznie chcieliśmy mieć więcej czasu, nie być ograniczeni budżetami, a w moim studio mogliśmy siedzieć nam miksami do woli i za darmo. Mówię o tym, bo to jest chyba ważne w jednym kontekście – nabyliśmy – mówię my, bo wtedy dołączyłem w pełni do zespołu – dzięki takiej fuzji, zdolności produkcyjnych. Po prostu staliśmy się niezależni, nie musieliśmy o nic nikogo prosić, mogliśmy już sami nagrywać, miksować, produkować i wydawać płyty. Co wydaje mi się miało znaczenie dla kolejnych płyt z Andruchowyczem i innych projektów.
KP:
Zostańmy jeszcze przy Samogonie, zaglądaliśmy tam do Was do studia pod Kalamburem, pamiętam atmosferę jaka panowała, o której wspomina Maot.
Nagrywaliście wtedy piosenkę Zelenaja Lishchynon‘ko. Ona jest przepiękna. Ale Tomasz Sikora powiedział mi niedawno rzecz niebywałą, że te chóry w końcowej partii piosenki to są zrobione tylko i wyłącznie z głosu Jurija Andruchowycza. Kto wpadł na ten pomysł, żeby multiplikować jego głos w różnych skalach? Pamiętasz? Z ciekawostek widziałem jak nagrywaliście w 2006 roku Samogon i teraz w 2024 w Gdańsku Radio Noc. Ale do Radia Noc jeszcze wrócimy.
M:
No tak, a my zaglądaliśmy do was w Kalamburze. Chórki nie są zrobione z jego głosu (co dzisiaj byłoby możliwe) tylko on to sam zaśpiewał, overdubował w kolejnych interwałach. Zgodnie z zasadami tradycyjnych śpiewów wielogłosowych. Ale kto na to wpadł – może on sam już z tym przyszedł – nie pamiętam. Pamiętam tylko, że potem musiałem śpiewać drugie głosy na koncertach.
SAMOGON PL
https://karbido.bandcamp.com/album/samogon-pl-version
SAMOGON UA
https://karbido.bandcamp.com/album/samogon-ua-version
KP:
W 2009 roku powstaje płyta Cynamon. Początki tej płyty biorą się z improwizacji muzycznych do tekstów Jurija, które wykonywaliście wspólnie na Festiwalu Brunona Schulza w Drochobyczu. Sytuacja nieco analogiczna jak przy Samogonie, czyli najpierw występ na festiwalu literackim, który daje bazę do płyty.
Jaki mieliście pomysł na to wykonanie sceniczne? Co z tych setów na żywo udało się potem przenieść na płytę Cynamon?
TŚ:
Tak, choć zdaje się był wcześniej jakiś mini występ w Muzeum Architektury we Wrocławiu, ale generalnie podstawa to Drohobycz i występ na tamtejszym patio Ratusza w samym centrum drohobyckiego Rynku. Chodziło o to, że do Schulza nie pasował punkujący „Samogon”, więc jeśli tam grać, to tylko coś w duchu Schulza. Mieliśmy już za sobą dużą trasę po Ukrainie więc jeśli grać dalej razem to koniecznie coś nowego. Jurko nam podrzucił wiersze ze swojego starego tomiku „Egzotyczne ptaki i rośliny”, wiersze jeszcze z lat 80-tych, rymowane, barokowe, klasyczne, melodyczne, i bardzo schulzowskie w treści. Jakieś powidoki starego, przedwojennego Lwowa, galicyjskich miasteczek, opowieści z mchu i paproci ale jednocześnie schulzowsko powykręcane, których bohaterami byli jacyś wariaci, artyści, trupy, przestępcy, dziwki, i cała taka menażeria. No i podeszliśmy do tego zupełnie inaczej niż na „Samogonie”, zresztą odszedł od nas wtedy Paweł Czepułkowski, grający na perkusji, więc usiedliśmy na tym drohobyckim patio, z czterema laptopami, plus jakiejś instrumenty typu klawisze, gitara i bas i na siedząco walnęliśmy takie jakby słuchowisko w zachodzącym słońcu. Bardzo ambientowe, eteryczne, duch Schulza opętał nas i publiczność. Mieliśmy oczywiście wcześniej przygotowane jakieś sample, loopy, podkłady, figury ale zasadniczo było w tym dużo improwizacji. Takiej laptopowej, elektronicznej. Andruchowycz czytał te swoje wiersze jakby był samym Schulzem. Kończąc koncert wiedzieliśmy już, że to będzie nasza druga płyta. Oczywiście trzeba było ją nagrać na czysto i porządnie ale zasadniczo rekonstruowaliśmy ją na podstawie nagranego na brudno stereofonicznego nagrania z Drohobycza.
KP:
Marku, jak to pamiętasz, chcesz coś dodać?
M:
Mieliśmy zaproszenie do Drohobycza, ale z minimalnym wsparciem technicznym, bez sceny, bez nagłośnienia, bez warunków na „normalne granie” – no ale Festiwalowi Schulza się nie odmawia. Więc podjęliśmy decyzję, że zagramy elektronikę kolażową, z trzech laptopów, z „efektowym” udziałem gitary Igora i mojego basu, dość elektroniczne sferyczne tła – dla głosu. Nawet nie pamiętam czy mieliśmy próby na ten temat, była spora żonglerka samplami, taki elektro – impro – ambient. Do tego wykonaliśmy ten koncert w patio ratusza w Drohobyczu, ustawiając stoliki pod laptopami, tak, że wyglądało to nie jak scena koncertu tylko kafejka internetowa. Co zresztą miało swój urok.
Kilka fragmentów tak dobrze wyszło, z takim klimatem, że w prawie niezmienionej formie znalazły się na następnej płycie („Stary Olejnik”, „Zmiana dekoracji” i in.). Uzupełnialiśmy te oniryczne rzeczy o programowaną perkusję i efektowe dogrywki bębnów zrobione przez PEZ’a (Petera Conradina Zumthora) w Szwajcarii, i o całą składnicę różnych wirtualnych instrumentów. Płyta powstawała korespondencyjnie w wielu miejscach, zawiera nasze nagrania terenowe ze Lwowa, Hong Kongu czy Jerozolimy, jakieś gitary nagrywaliśmy z Igorem w hotelu w Utrechcie, miks odbywał się w Warszawie i Wrocławiu – ale wykwitła przy stolikach w drohobyckim ratuszu.
KP:
Mijają kolejne 3 lata, mamy 2012 rok, przygotowujecie się do kolejnej trasy koncertowej. Spotykacie się na wiosce pod Iwano Frankiwskiem z zadaniem przygotowania materiału. Szykujecie większy projekt na godzinny koncert multimedialny we współpracy z VJ Groupe Cube. Bazą tekstową dla Jurija Andruchowycza jest jego postmodernistyczna powieść Perwersja (Wydawnictwo Czarne, 2003), której bohaterem jest Stanisław Perfecki, poeta, skandalista, hulaka. Książka łączy różne gatunki literackie, style, co jest charakterystyczne dla postmodernistycznego utworu, na stronie Wydawnictwa Czarnego pada określenie: opera oper. Kiedy oglądam nagrania z tej trasy koncertowej to wygląda to wygląda to dość monumentalnie w porównaniu do wcześniejszych wykonań z poprzednich płyt. To był rok Euro 2012 Polska / Ukraina, wiem że to miało jakiś luźny związek z piłkarskim wydarzeniem. Ten pomysł na taki duży gig był już od samego początku, czy on się rozwinął w trakcie pracy? Co tam się zadziało na tej wiosce, w jakim składzie przyjechaliście, instrumentarium, ile trwało przygotowanie tego konceptu?
M:
Jurko powiedział, żeby pójść w „Perwersje”, bo tam są poetyckie fragmenty, z klasycznym metrum, jakby gotowe do śpiewania. Ale miało być postmodernistycznie. Proszę bardzo – materiał, w którym skaczemy stylistycznie od sasa do lasa, wywracamy stolik z gatunkami – to nas bardzo wtedy pociągało. Był jazzrock, powerrock, jakiś ethno-folk, minimal, elektronika i ambient, tarantella, metal, rock progresywny i impro-noise, anielskie chóry, horror, pastisz – tyle wrzutek po to, żeby żadna nie dominowała, żeby perwersyjnie nie ustalać formatu, żeby odwrócić uwagę od przyzwyczajeń i dać im szansę znikać. Zagrać wszystko i nic. Kręgosłupem był głos Jurija. Bowiem nadal był to program muzyczno-literacki.
Podzieliliśmy między siebie te teksty – Igor np. napisał szkice do „Ady”. Ja do „Zimy w Bawarii” i „40 imion St. P.”… a potem, jak już wiadomo, było co ma być grane, dołączył do nas Marcin Witkowski i muzyka nabrała post-metalowej mocy. Pracowaliśmy bez Jurija, bo było sporo komponowanych rzeczy, zmieniających się co chwila, opieraliśmy się na pilotażowym wokalu, używaliśmy sporo elektroniki. W Chmielewej pracowaliśmy nad dotarciem tego wszystkiego z głosem właściwym.
Po godzinach montowaliśmy filmy. Bardzo chcieliśmy zrobić coś atrakcyjnie ale inaczej, multimedialnie ale niestandardowo (ten postmodernizm!) więc od samego początku myśleliśmy jednocześnie nad muzyką i nad warstwą wizualną występu. Mieliśmy na to dziki pomysł – zagrania pojęciem „zniknięcia” (ang.: absent); w końcu nie jest takie pewne, że Perfecki w Wenecji zniknął – ale też po swojemu poruszaliśmy kontekst obecności – nieobecności Ukrainy w Europie. Dlatego tak ważna była współpraca z Elą Biryło (autorką 10 minutowej animowanej uwertury „Orpheus in Venice” – wstępem do koncertu) i z Cubami, którzy do każdego utworu skomponowali autorskie filmy, tworząc z nich unikatową scenografię: kontekstową, narracyjną, czasem abstrakcyjną ale zawsze detalicznie precyzyjną. I to ona była formalną bohaterką ”Absinthe” – projekcja, ściana filmowa, kino na żywo. „Wyświetlaliśmy” nasz „film” wykonując jego „ścieżkę dźwiękową”. Graliśmy połowę koncertu zasłonięci ekranem, niewidoczni lub jako wyreżyserowany teatr cieni, Jurko w kostiumie bohatera animacji „Orfeusz”, w weneckiej masce wychodził z mikrofonem na proscenium, znów gdzieś znikał w kulisach, odtwarzane były fragmenty „odnalezionego filmu” z „autentycznym” głosem Perfeckiego… itd. itp. Wreszcie filmowa zasłona podnosiła się w rockowym „Without You” i odsłaniała klasyczny obraz kapeli z tym całym cyrkiem oświetlenia, dymów itd. Ale „normalny” koncert trwał niedługo, filmy zajmowały 1/3 okna sceny, i jeszcze bardziej angażowały uwagę detalami albo animowanym tekstem, w ostatnim utworze ekran znowu opadał, zespół (wciąż grając) znikał i widzom wyświetlana była „tyłówka” filmu.
W Chmielewej byliśmy odcięci od cywilizacji. Drogi i zasięgi telefonów się kończyły, błoto zamarzało, był tylko opustoszały pensjonat na wysokim brzegu Dniestru, gdzie mieliśmy i studio i nocleg i kuchnię. Premiera odbyła się w Kijowie, w sali Konserwatorium (a może w Domu Oficerów, Tomek pomóż) i po prostu nikt na to nie był gotowy. Poza nami.
TS:
To był grudzień 2011, wielka sala Konserwatorium przy Placu Niezależności, czyli przy Majdanie, niemalże dokładnie 2 lata później pod tym budynkiem zaczęła się Rewolucja Godności. Wtedy ta premiera miała też swój ciężar gatunkowy, bo zagraliśmy w ramach programu kulturalnego Prezydencji Polski w Unii Europejskiej, na jej zakończenie. To się jakoś łączyło, do tej wspomnianej bolesnej nieobecności Ukrainy w Europie. To były czasy Janukowycza, stary „wór w zakonie” (rosyjski slang więzienny oznaczający wysoko postawionego w hierarchii kryminalistę), który wtedy był prezydentem Ukrainy i robił wszystko aby odciągnąć ją od Europy i wydać Rosji. Zresztą mieliśmy z nim już na pieńku, bo w marcu 2011 kiedy graliśmy trasę „Aperitif”, czyli taki the best of z połączenia „Samogonu” i „Cynamonu” plus kilka muzycznych zwiastunów „Absinthe”, to zjazd i przejazd limuzyn jego Partii Regionów zablokował Kijów przez co nasi widzowie nie mogli dojechać na koncert. Pamiętam Jurko się wtedy porządnie wkurwił, postanowiliśmy opóźnić koncert i poczekać na fanów. A potem wściekle oprócz tego co zawsze, zagrać dość walczące utwory (które znalazły się potem na „Absyncie”), „40 imion Stanisława Perfeckiego” z głosem Janukowycza puszczanego z sampla, którego obśmiewaliśmy oraz „Without You” utwór ze słowami „Znowu kurwa radio, telewizja, kurwa, prasa, władza sobie jak władza, znowu kurwa bandyci”. Wyszedł z tego dość konkretny manifest.
Potem mimo Janukowycza odbyło się jeszcze Euro 2012, podczas którego graliśmy trasę „Absynt” dokładnie z powodu Euro, czyli w miastach, w których grali piłkarze: Charków, Kijów, Lwów (tyko do Doniecka nie dotarliśmy). To był taki ostatni karnawał przed mrocznymi czasami, spotykaliśmy mnóstwo kibiców z różnych krajów, mieliśmy już wiele przyjaciół w Ukrainie, gadaliśmy, śmialiśmy się, imprezowaliśmy, chodziliśmy po nocach, kąpaliśmy się w Dnieprze, pijani spaliśmy na trawnikach Kijowa pod strefami kibica. Taki ostatni beztroski czas w Ukrainie. A półtora roku później na tych samych trawnikach ginęła Niebiańska Sotnia w czasie Majdanu..
KP:
Premiera w Kijowie, koncerty i rozumiem, że po trasie przychodzi czas na nagranie płyty „Absinthe”. Datowana jest na 2013 rok, składa się z CD plus DVD z koncertu. Nagrywaliście ścieżki od nowa? Czy korzystaliście już z nagrań z Chmielewej?
MAOT:
Koncerty graliście głównie na Ukrainie, ale nie tylko. Jest ich pewnie lekko ponad setka. Najpewniej po Świetlickim z jego zespołami i projektami muzycznymi, jesteście drugim bandem grającym z poetą jeżeli chodzi o liczbę koncertów i wydanych płyt chyba też.
TS
Niewątpliwie najwięcej koncertów zagraliśmy w Ukrainie. Trudno je zliczyć ale samych tras koncertowych mieliśmy więcej niż płyt „Samogon”, Cynamon”, „Aperitif”, „Absinthe”, „Atlas Estremo”, „Litografie” plus mini trasy oraz pojedyncze gigi typu Prezydencji Polski w Unii Europejskiej, czy z uporem maniaka granie kolejnych projektów na Festiwalu Schulza w Drohobyczu, gdzie uwielbiamy grać. Lekko licząc będzie pół setki koncertów w samej Ukrainie. Graliśmy też w Czechach, Niemczech, Słowacji. W Polsce gorzej, bo jeśli chodzi o trasy, to graliśmy „Cynamon” „Atlas Estremo” jako klasyczne trasy (graliśmy je po Polsku, w Ukrainie po ukraińsku), a inne płyty to jakieś pojedyncze występy rozrzucone w czasie. Czyli np. zagraliśmy „Absinthe” ” kilka razy ale nie w ramach trasy. Zresztą „Absinthe” jako specyficzną postmodernistyczną rock operę popełniliśmy w marcu 2013 we Wrocławiu na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, przed nami w ramach naszego koncertu, grał znany zespół ukraiński DachaBracha z białoruskim triem Port Mone, a na koniec naszego „Absinthe” wszyscy ci wykonawcy dołączyli na scenę na nasze Grand Finale, które rośnie w crescdenco, nabrzmiewa a potem kończy się nagle pluskiem wody i zniknięciem głównego bohatera, Stanisaława Perfeckiego . To było symboliczne, bo łączyło się też z naszym stanem, grając „Absinthe” czuliśmy się, zgodnie z konwencją, jak Genesis albo Budka Suflera (ha ha), rozbuchanie i megalomania rozciągnięta do granic możliwości, którą wkrótce potem ukrócił Majdan i trzeba było – jeśli w ogóle mieliśmy jeszcze grać – wrócić do napieprzania jakiegoś punka. I tak zrodził się „Atlas Estremo”
KP:
„Atlas Estremo” to bardzo ciekawy temat. Bazą tekstową była książka „Atlas miast intymnych”. To taka podróż po miastach rozrzuconych po świecie, można to czytać w dowolnej kolejności, odnosi się do kolejnych wątków biograficznych Andruchowycza. Rozumiem, że w momencie nagrywania płyty nie było jeszcze polskiego tłumaczenia, a Marek Otwinowski zabrał się za przygotowanie ukraińskiego tekstu, wybierając odpowiednie fragmenty, które miały pojawić się w aranżacjach na płycie. Czasami tego tekstu jest mniej przykładowo jak w utworach New Jork czy Mińsk ale czasami jest gęsto. Słyszałem, że Jurij przetłumaczył to sobie potem jeszcze raz na Ukraiński, heh. Nagrywaliście płytę jako live set, każdą piosenkę w dwóch językach. To nic nowego , bo tak było też wcześniej przy Samogonie. Opowiecie więcej o tej sesji, Marek, jak się czułeś w roli redaktora, na co stawiałeś w tekście wybierając odpowiednie fragmenty?
M:
A jednak było trochę inaczej „Atlas” jest dwupłytowym i dwusetowym wydawnictwem. Są to dwa różne wykonania tych samych utworów – w dwóch językach – zaś „Samogon” to ta sama muzyka w dwóch miksach, bo z dwoma wykonaniami wokalu: po polsku i po ukraińsku.
„Atlas” był najpierw „Leksykonem”, z którego wybraliśmy miasta, w których kiedyś byliśmy – albo jako Karbido albo jako Karbido z Jurijem, albo Jurij solo. W naszym programie są dwa miasta spoza „wspólnego zbioru”: my nigdy nie graliśmy w Moskwie, a Jurko nigdy nie był w Jerozolimie.
Więc najpierw, po wyborze tych miast, wysupłałem z esejów fragmenty, które wydawały mi się nośne do stworzenia kolaży „poetyckich” – zachowujących jakąś mikropowieść, myśl, ale też brzmiących odpowiednio lirycznie i zdających się mieć swoją autonomię; np kilka razy spotkałem się z pytaniem o tytuł tomiku z tymi wierszami – odpowiadałem, że trzeba szukać „Atlasu Estremo”, wydawnictwa Hermetyczny Garaż.
Konstruowałem te teksty opierając się na oryginale i takim wspólnym, roboczym tłumaczeniu ich z Jurijem, a kiedy Katarzyna Kotyńska przełożyła całą książkę, dopięliśmy polską wersję ostateczną – i wtedy te polskie kolaże Andruchowycz przełożył z powrotem na ukraiński. Dzięki temu przed nagraniami mieliśmy już obie wersje wdrożone. Nad muzyką pracowaliśmy w trio: bas, sax i perkusja – ponownie z Pawłem Czepułkowskim – i kompozycje powstawały do polskiej wersji, więc przed nagraniami, ukraińska edycja musiała być gdzieniegdzie lekko jeszcze dotknięta. Można powiedzieć że Andruchowycz przetłumaczył Otwinowskiego z przekładu Andruchowycza Kotyńskiej. Proste.
„Nowy Jork” jest zestawem nazw firmowych, odczytanych z logotypów i reklam, które znalazły się w kadrze pewnej nowojorskiej fotografii, w posiadaniu której był Jurij. I są to słowa japońsko-angielskie. W oprawie graficznej okładki „Atlasu”, która jest swego rodzaju rozkładaną mapą, pośród innych tekstów, tekst utworu „Nowy Jork” jest graficznym zlepkiem tych logotypów. Mińsk z kolei przetłumaczony został z polskiego kolażu na białoruski przez Andrija Hadanowicza i w tej wersji ukazał się na płycie.
TS:
Ale jednak dodam, że wpierw spotkaliśmy się bez kontekstu Andruchowycza w naszej salce z Pawełem Czepułkowskim, który grał z nami na perkusji w „Samogonie”, a cały czas w „Stoliku”, więc mieliśmy z nim cały czas żywy kontakt muzyczny. I powstał taki pomysł, żeby sobie pograć w trio: bas, perkusja, sax. Minimum instrumentarium. Trwał Majdan, nie wiedzieliśmy co będzie z Ukrainą i czy jeszcze z Jurijem w ogóle zagramy. No i graliśmy w trzech ten niby punk jazz w salce a myśl, że to może być propozycja dla Jurija przyszła jakoś po 2-3 próbach. Czyli początkowo kilka utworów, które znalazły się na Atlasie to były rozbudowane instrumentale. Jednym z nich, który potem stał się „Antwerpią” nawet zilustrowaliśmy nasza wycieczkę ze „Stolikiem” do Stambułu:
To było dość mocne, agresywne granie więc też szybko przyszła myśl, że w obliczu Majdanu i aneksji Krymu, zaboru terytorialnego wschodnich ziem Ulrainy, zróbmy z tego jakiś manifest, w którym musi wziąć udział Jurko. I nazwa „Atlas Estremo” też do tego nawiązuje.
Z „Atlasem Estremo” w 2015 wybraliśmy się do Ukrainy, to była dość ważna trasa bo już trwała, wprawdzie nie pełnowymiarowa ale jednak wojna. Jeden z koncertów zagraliśmy w obecnie okupowanym Mariupolu, który wtedy leżał 8 km od frontu. Żeby tam dojechać, musieliśmy przejechać kilka wojskowych blokpostów. Miejscowym organizatorem był były żołnierze pułku Azow, Bohdan Czaban, młody chłopak z Doniecka, który po koncercie oprowadzał nas po mieście i pokazywał jak odbywała się obrona miasta, w której brał udział. A ruscy wtedy doszli praktycznie do centrum, tuż obok hotelu w którym nocowaliśmy były ślady po kulach, w oknach pokoi hotelowych, zaklejone taśmą szyby, żeby nie rozpryskiwały się na 1000 kawałków, a jak schodziłeś na śniadanie to restaurację chroniły worki z piaskiem przed potencjalnym wybuchem. Poczuliśmy wagę sytuacji, choć w porównaniu z tym co jest teraz to był pikuś. Ale w głowie mieliśmy myśl, że kilka miesięcy przed naszym koncertem Rosja czy separatyści, zwał jak zwał, zaatakowała mariupolskie osiedle mieszkaniowe i targowisko zabójczymi gradami. Zginęło kilkanaście cywilów. Z drugiej stronny słoneczny wrzesień, Mariupol w stylu takiego trochę greckiego miasta, Morze Azowskie, pusta plaża na której przed wyjazdem zjedliśmy Krymsko Tatarskie czebureki. Piękne, spokojne południowe morze, a 8 kilometów na wschód prawdziwe „estremo”…
KP:
Jakie macie wrażenia jako muzycy, bo to ciekawe, gracie te same, a właściwie nie te same kawałki w różnych wersjach językowych: polskiej, ukraińskiej ale często też Andruchowycz korzysta z angielskiego, a słyszałem, że podczas koncertów w Niemczech swoje teksty śpiewa / deklamuje po niemiecku. Zazdroszczę takiego doświadczenia, bo wydaje mi się to mega interesujące. Głos to jednak też instrument.
MAOT:
Jeżeli chodzi o granie, to najbardziej trzeba uważać w językach których się nie zna. Tak mam z niemieckim, na scenie słucham tej abstrakcyjnej mowy, hipnotycznego głosu, czasem oczywiście coś da się złapać z kontekstu czy podobieństwa, ale łatwo jest się zasłuchać – i pogubić. Niemiecka premiera „Radio Nocy” była takim mocnym doświadczeniem, na nic notatki – coś mi umknęło i koniec, nie wiedziałem gdzie jestem, trzeba wtedy reagować na wyczucie ale dopóki się nie złapiesz na jakąś podpowiedź, jest nerwowo. Trochę jak w teatrze, dużo sytuacyjnego grania, tyle że bez suflera. Ale po zagraniu kilku prób i koncertów zostaje sama przyjemność zabawy różnicami – bo Jurij w różnych językach brzmi trochę inaczej, z innym kolorem, głos ma inną temperaturę i jest to inspirujące dźwiękowo i motywuje do modyfikacji muzycznych. Ale mówię tu o dość abstrakcyjnej improwizacji zaplanowanej dla fragmentów prozy, nie mówię o graniu aranży piosenek. Metryczne utwory mamy dość precyzyjnie opracowane i są wysoce powtarzalne bez względu na wariant językowy.
Mi się zawsze podobała taka kosmo-swoboda, pomieszanie języków. Najwięcej tego było chyba w Absinthe – gdzie słychać było niemiecki, angielski, włoski, polski i ukraiński.
KP:
Przenosimy się teraz do Puszczy Białowieskiej, miejscowość nazywa się Świnoroje. Mamy 2017 rok. Plan działań to aranże do płyty Litografie. Baza tekstowa to 7 wierszy po ukraińsku o miejscowości Stary Stanisławów , stąd pochodzi Jurij Andruchowycz, treściowo teksty odnoszą się do rewolucji społecznej.
Muzyka miała powstać praktycznie od zera i po tygodniu prac w ostatni dzień nagrywaliście live sety. Tam się chyba sporo działo, co? Czy to prawda, że plan był na płytę spokojną, ambientową, a wyszło jednak dość żywiołowo (Serafini, Koci Koncert) , piosenkowo (Monolog manekina czy Fotoplastykon), no tak, są też spokojniejsze przebiegi ale to daleko od ambientu.
TŚ:
W tym roku zagraliśmy jeszcze 3 albo 4 koncerty „The best of” czyli jubileuszowe wystąpienia na 10 lecie współpracy, w takim mieszanym, rozszerzonym składzie, z Pawłem i Igorem we Lwowie i Odesie, a we Wrocławiu z okazji ESK, dodatkowo jeszcze z Majkiem (Michał Litwiniec). Przekrojowy materiał z wszystkich płyt. Ale już po nich wylądowaliśmy znowu w dwójkę z Markiem bez perkusisty. A że mieliśmy propozycje koncertową we Lwowie, musieliśmy szybko kogoś znaleźć, i Jurko pogadał ze swoimi znajomymi muzykami z Ukrainy którzy mu polecieli bardzo jazzowego perkusistę ale otwartego na wszystkie inne dźwięki – Ihora Hnydyna. Staliśmy się zespołem z idealnym parytetem polsko-ukraińskim, dwóch Polaków – dwóch Ukraińców. I ta stodoła w Świnorojach to był nasz pomysł na ucieczkę do przodu czyli zrobienie czegoś ad hoc, a Ihor, jako wykształcony muzyk, był też pełen zapału do tej współpracy. Sam z perkusją przyjechał do Puszczy ze Lwowa, mieliśmy na koncie tylko jeden koncert z nim ale duże ambicje, że nagramy płytę do teksów, które nam podrzucił Jurij. Czyli siedem „Litografii Starego Stanisławowa”, jego mały cykl, napisany dawno temu ale spójny co do treści. Ambitny zamysł, bo mieliśmy na to tylko tydzień i zaczynaliśmy muzycznie od zera. Teksty w dodatku tylko po ukraińsku. Zwieźliśmy sprzęt studyjny do tej Stodoły i między poniedziałkiem i piątkiem skomponowaliśmy w sposób improwizacyjny wręcz na żywo 7 kawałków, 3 dni wymyślania, 2 dni nagrywania, a na koniec zagraliśmy koncert dla naszych gospodarzy i ich gości. Tryb ekspresowy ale efekt bardzo zadawalający. Serhij Żadan stwierdził, że to jego ulubiona nasza płyta. Rzeczywiście jest w niej coś żywego i innego, ale umówmy się: każda nasza płyta jest trochę zaprzeczeniem poprzedniej co do metody pracy czy stylu, w którym się poruszamy.
KP
Jak Wam się pracowało z perkusistą Igorem Hnydynem ? W takich kawałkach jak Monolog manekina słychać jak on świetnie rytmizuje wokal Jurija uderzając pałeczką o kant werbla.
M:
Powiedzieć wspaniale to nic nie powiedzieć. Ihor jest świetnym muzykiem, z silnym osadzeniem w improwizacji, i takie granie performatywne bardzo go nakręcało. Pamiętam pierwszą naszą próbę –zagraliśmy kawałki z wcześniejszych płyt – zagrał tak, jakby je z nami wymyślił. Zawodowiec. Ma sto pomysłów na minutę, jak mawia Szpakowski „są wybory są opcje” – jest typem bardzo kreatywnym. Poza tym to pierwszy perkusista w historii Karbido, który wprost rozumie wokalistę, więc nie ma problemu z interpretacją, z odczytywaniem intencji. No i dodatkowo Ihor ma w sobie iskrę edukacyjną, co znaczy tyle, że efektywnie tłumaczy swoje propozycje i podpowiada rozwiązania. Piszę jakby tu był, graliśmy razem przez siedem ostatnich lat, do chwili jego emigracji do Kanady. Myślę, że jeszcze kiedyś zagramy razem.
KP:
W styczniu 2024 przyjechaliście do Gdańska, pod adresem Długa 35 mieści się biuro Gdańsk Miasto Literatury, które mocno działa przy projektach polsko-ukraińskich. A tak się składa, że na parterze mamy tam księgarnię Tajne Komplety. Ponownie lądujecie w piwnicy, gdzie aranżujecie sobie studio. Ponownie, ponieważ jak już wspominałem, widziałem Was w piwnicy pod Kalamburem prawie 20 lat wcześniej. Na Długiej 35 powstają sekwencję do fragmentów książki Radio Noc (Wydawnictwo Czarne, 2023) , w zamyśle ma to być zbliżone do słuchowiska, nocnej audycji radiowej. Książka to poetycka opowieść o opozycjoniście, muzyku – Josypie Rotskym, nadającym swój program radiowy w czasach pandemii, protestów klimatycznych i rosyjskiej agresji. I ten ambient, prawda? W końcu się odnajdujecie w ambiencie? heh.
Tomek, opowiesz trochę o tym koncepcie?
TŚ:
Oprócz kilku wyjątków to zostaliśmy wierni punkowej koncepcji DIY (Do It Yourself), w tej wodzie najlepiej się czujemy – mamy wpływ na wszystko, koncepcje, nagranie, czas kiedy to robimy. Oczywiście to jest też trudność bo jednak to generuje koszty. Dlatego czasem w kimś współpracujemy, a Gdańsk Miasto Literatury Długa 35 była tą przychylną instytucją kultury, która nas przyjęła pod swój dach , dała miejsce do rezydencyjnego mieszkania. Wszystko się pięknie wpisało w kamienice na Długiej, która zaraz po ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 została przez miasto Gdańsk odebrana Federacji Rosyjskiej. Prawdopodobnie funkcjonowali w niej rosyjscy szpiedzy pod płaszczykiem rosyjskiego domu kultury. A teraz jest instytucją, która pracuje z ukraińską sztuką, tam jest bogaty program dzięki Marcinowi Hamkało i Annie Łazar, która zna się na ukraińskiej sztuce, bo mieszkała wiele lat w Kijowie, była wicedyrektorką Instytutu Polskiego więc są tam obecne te wszystkie wojenne dyskursy o dekolonizacji rosyjskiej kultury w Ukrainie, odzyskiwaniu tożsamości ukraińskiej sztuki itp. Czyli to było idealne miejsce dla nas, weteranów tego ruchu 😊 tzn na pewno Andruchowycz jest od lat 80tych jednym z głównych dekolonizatorów Rosji. Jego „Moscoviada”, druga książka z początku lat 90tych jest właśnie o tym. Pojechałem tam wpierw na rekonesans , żeby zobaczyć czy da się nagrać płytę , ustaliliśmy, że będziemy mieć próby i nagrywać na samej górze, tam gdzie się gra koncerty ale coś mnie tknęło i zapytałem czy mają jeszcze jakieś miejsca, I człowiek, który zajmuję się tam sprawami technicznymi wprowadził mnie do piwnicy, o której krążą opowieści, że jak Armia Czerwona zdobyła Gdańsk w 1945 roku to tam urządzili katownie NKWD, a potem UB, za czasów rosyjskiego domu był tam jakiś dziwny erotyczny malutki klubik chyba dla szpionów – obite drewnem piwniczne ściany, czerwone światło, dobra akustyka.
Postanowiliśmy dekolonizować i powalczyć z tym miejscem, odczarować go nagrywając tam właśnie materiał do „Radio Nocy”. Zwłaszcza, ze nasz materiał opowiada o muzyku-opozycjoniście, który jest więziony przez reżim i poddany torturom. Czyli wszystko się zgadzało. No i w końcu wyszedł jakoś ambient ale nie tylko, bo jest tam potężna mieszanka, właściwie wszystkich styli, które dotychczas graliśmy. Ale podany trochę w inny sposób niż dotychczas, Jurko mówi wszystko na siedzącą jakby siedział w radio, a my do tego gramy. To trochę audiobook na żywo, a trochę spektakl radiowy live.
16)
KP:
Tam w piwnicy było sporo takich dziwnych instrumentów, samoróbek, co to za instrumenty?
Jaki jest pomysł instrumentalny?
M:
W tamtym czasie robiłem serię teatrów dźwiękowych dla sceny Laboratorium CSW, do których zrobiłem kilka prostych obiektów strunowych i różnych instrumentów dotykowych, prętofon, patyczkofon, gongi strunowe. Niektóre z nich przywiozłem do Gdańska, i wspaniale się znalazły w świecie „Radio Nocy”. Głównym źródłem elektroakustycznym są dwa soundboxy – instrumenty niedużej niemieckiej manufaktury LeafAudio, idealne do bizarnych przestrzeni i udźwiękowienia np horroru. Do tego Daxophone, który imituje ludzki (i nieludzki) głos techniką smyczkową, plus różne mniej lub bardziej tradycyjne instrumenty, jak radio tranzystorowe Siemens z lat 80tych, z delikatnym oscylatorem dostrajania fali. Plus bas, bęben, sax, gitara. Dość klasyczny zestaw instrumentów grupy grającej dość sonorystycznie i abstrakcyjnie „muzykę słuchowiskową”.
T :
Dodam tylko, że rzeczywiście współpraca z Jurijem była oparta na tradycyjnym instrumentarium typu gitara, bas, perkusja, sax, klawisze itp., mimo tego, że w sumie tuż po pierwszej z nim płycie powstał „Stolik” czyli całkowicie wymyślony eksperymentalny instrument w kształcie stołu. Potem mieliśmy jeszcze jeden projekt oparty na dziwnych dźwiękach czyli radiową audycje na żywo „Katastrofa Hindenburga”, z którą wygraliśmy podobnie jak ze „Stolkiem” tylko rok później Tukana Off na PPA. Więc „Radio Noc” nie jest jakimś zupełnie nowa rzeczą jeśli chodzi o eksperymenty z dźwiękiem, raczej powrotem do takich eksperymentów. W międzyczasie, Soundbox, o którym mówi Marek w 2017-19 roku wykorzystywałem w projekcie „Rozdilovi” – projekcie poetycko-wizualno-muzycznym, w którym Serhij Żadan czytał swoje wiersze. Olia Mychajluk, artystka z Kijowa robiła wizualizacje na żywo rysowane na szybie, a my z Aloszą Worsobą z Białorusi graliśmy muzykę. Przy okazji polecam film „Rozdilovi. na żywo”, który był dystrybuowany oficjalnie w kinach ukraińskich. To jest jeden z przykładów jak ukraińska poezja funkcjonuje w przestrzeni głównego obiegu kultury i dobrze się czuje z muzyka i obrazem.
KP:
Za kilka dni (kiedy powstawała ta rozmowa) gracie „Radio Noc” w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu. Wcześniej była premiera w Gdańsku, potem Oświęcim, byliście też w Niemczech w teatrze Berliner Ensemble, założonym przez Bertolta Brechta. To już wybrzmiało wcześniej, ale możemy jeszcze na chwilę wrócić do tej kwestii, ten projekt jest grany w różnych językach, niemieckim, polskim, ukraińskim, może i angielskim? Tak na Wasz „muzyczny słuch”, któryś z tych języków jest bardziej melodyjny?
T:
Absolutnie ukraiński. Nie tylko, że to język oryginału ale to naprawdę śpiewny i melodyjny język. W ogóle mam wrażenie, że to ukraiński nas utrzymuje tyle lat we wzajemnej współpracy. Bo nawet jeśli robimy coś po polsku albo jak teraz po niemiecku, to i tak to samo jest w języku ukraińskim. To jest źródło, do którego i tak wracamy w każdym projekcie. I staramy się w wersjach z polskim i z niemieckim zachować, czy raczej przenieść tę melodyjność, pochodzącą z ukraińskiego. Po wybuchu pełnoskalowej wojny nie myśleliśmy o graniu, bo były ważniejsze rzeczy takie jak pomoc naszym przyjaciołom w Ukrainie. Ale już w maju 2022 wydarzyła się okazja: Jurko został zaproszony przez Fundacje Bente Kahan, aby w Synagodze Pod Białym Bocianem, podczas specjalnej uroczystości, wprowadził Brunona Schulza do panteonu wystawy „Nieukończone życia”, prezentującej artystów i artystki, którzy zginęli podczas Holocaustu. Nieprzypadkowo on, bo jest autorem nowych tłumaczeń Brunona Schulza na ukraiński. Nagle ten temat przerwanych życiorysów twórców i twórczyń, stał się aktualny. Jednym z modus operandi Rosjan podczas agresji jest walka z ukraińską kulturą i fizyczne eliminowanie twórców: w masowym grobie pod Iziumem został znaleziony zamordowany w 2022 roku Wołodymyr Wakułenko – ukraiński pisarz z Charkowa, potem pisarka Wiktoria Amelina, zabita w ataku rakietowym. Nagle temat wymazywania kultury i ludzi kultury jak w „rozstrzelanym odrodzeniu” za Stalina w latach 30-tych, kiedy zginęła cała masa pisarzy i poetów piszących po ukraińsku stała się realna. Więc podczas tego wydarzenia w maju 2022 zagraliśmy pierwszy w czasie dużej wojny koncert, wybraliśmy kilka utworów z naszych płyt dotyczących wojny, głównie z „Cynamonu”, a na koniec zagraliśmy „Sanjpera” z płyty „Absinthe” w 2011-2012. To była piosenka o Janukowyczu, teraz jest o Putinie. Spotkaliśmy się z bardzo dobrym przyjęciem, choć nie wiedzieliśmy czy w ogóle w tym czasie można i potrzeba grać. Ale zobaczyliśmy, że to jest wsparcie dla chociażby wojennych uchodźców z Ukrainy. I tak mając ten jeden koncert i zrobiony na urodziny Jurija początek „Radio Nocy”, postanowiliśmy, że „Radio Noc” będzie naszym nowym materiałem do grania i nagrywania. No i w związku z zainteresowaniem Ukrainą w czasie wojny, pojawiły się propozycje grania w Niemczech, gdzie Jurij obok Żadana jest najpopularniejszym tłumaczonym pisarzem ukraińskim. Koncerty w Hamburgu, w Austrii w końcu w Belrinie u Bertolda Brechta w jego teatrze. Okazało się, że słowo połączone z muzyką ma teraz moc opowiadania ludziom Zachodu o wojnie, przekonywania ich, co do powagi sytuacji i o tym czym jest zagrożenie ze strony Rosji. Ostatnio zaś gramy znowu w Ukrainie: w Drohobyczu, niedawno we Lwowie, są plany na Kijów. Z perspektywy czasu, prawie 20 lat, cała ta historia naszej wspólnej pracy z Jurijem, teraz być może ma największy sens. Pomagamy Ukrainie, ja osobiście jeżdżę na front z dronami i innymi rzeczami dla żołnierzy ale ten „front” z tyłu, kulturalny front, też jest super ważny. Walka słowem i muzyką.
KP:
A przy okazji koncertu proszę pozdrowić Jurija Andruchowycza, być może będzie miał chwilę, żeby odpowiedzieć na jedno pytanie: czy osobiście woli wiersz w książce, czy w adaptacji muzycznej, wizualnej?
Jurij Andruchowycz:
Tu nie ma żadnej szansy na zdecydowane pierwszeństwo jednej z tych form. Wiersz w książce jest mi potrzebny, żeby go widzieć: ma przecież swoją logografikę, hieroglificzność, wizualność. Wiersz podłożony pod muzykę jest mi potrzebny, żeby go słyszeć: potencjał dźwiękowy, efekty fonetyczne. „
LINKI: