softverge.tumblr.com

Ostatnie stacje

Jak zatrzymać zimny przepływ bezwzględnych razów, udrapowanych na
Zgoła oczywiste fakty, owe mknące w bezwładzie, zjeżone łuski sekund
W stronę tego pochłaniacza czasu, pękatego jak baniasty ul, czasu, którego,
Praktycznie, już nie ma. Zasysani szybami witryn płaskiego życia wobec
Pokus zaspokajania swoich fantazji bycia na czubku gałęzi, wspinaczki
Po gorzkie runo słodkiej ułudy, wysysani z zarysu tego upadku, w dźwigni
Pomiaru wszędobylskich strat, koczującym w każdym zamachu rydla, wciąż
Donikąd przepuszczani, w nieustannym ostrzale napomnień, odnawianych

Wskazań, wyszamotanych ongiś z sieci, które teraz przeczesują dna obcych
Gestów, by zbierać planktoniczny nawóz dla niedalekich wzniesień, gdzie
Zostaną podjęte decyzje, skazujące cię na resztę lat. Opadając jak światło w
Szklance wody, jesteśmy zbełtani przez termometr czyjeś woli. Ten sejf
Rozpruwa to wszystko. Zagadki nie mają ust. Sznurowane nad ranem, chodzą
Na palcach i mrowią na twarzy, tężenie ciała to któryś z etapów, niedaleki i
Niebliski, na tej suwmiarce są wszak z dwu stron ostre szczęki, które skracają
Swoją odległość, zbliżając się do osi twego cienia, podwiewanego suchym

Wiatrem, jaki popycha ten żeliwny odjazd w stronę rosnącego zaniku, w
Wykwicie uwolnionych pęcherzyków jaźni, na tablicy przyjazdów są tylko
Martwe nazwy początkowych i pośrednich stacji tego wyrębu ciszy, bowiem
Na arkuszach zgiełku kładzie się tylko odbitka wcześniejszych zjazdów i
Wyjazdów w splecione liny, owe supły, przez które przebiega skwiercząca
Trakcja tych dni. Gospodarz to klaun, człapiący jak waran. Jemu ma być wszystko
Przypisane, i w godzinie przeniesienia się poza rogatki miasta, wszystko
Oddane. Jeden wybór ? cztery lata w tyle i najsuchszym pyle, jak głaz palca

Kiwający na dachy i jak znaczek bez kleju, zaraz po poślinieniu, kiedy patrzysz
Na ten ospały, zwiedziony innymi atrakcjami tłum, który nieraz wchłaniał
Cię jak ość, nabijał na tyczkę swego rozproszenia, byś brylował w nim jak
Zapomniany koralik w ściekowym kanale, na postumencie wskrzeszanej na
Nowo jawy, pożądanej nieustannie przez niego zmiany, karbującej każde
Spojrzenie, tasiemki wejrzeń w rybie oko odmętu, koniecznej, jak cotygodniowy
Obrządek wykonania paru ruchów, podnoszenia z klęczek, pokłaniania się temu
Podniesieniu. Szybko lewitujące wieści wpadają przez szpary uchylonych okien

I zalegają w żyłach szybciej niż lit. Mnożą cię pod postaciami różnych ostrużyn
Czy fałd, dla niepoznaki wiecznej jak lotny rów, ściągający murawy wrzaw czy
Pudełka stoczeń w swoje twarde koryto, ów żłób, w który dano każdemu trochę
Owsa i wody, by trwał na swoim odcinku rozpadu, aż po pierwsze tego oznaki,
Na tej lotni bez steru, pikującej w serce tego chlewu, jakby nigdy nie miało się to
Skończyć, w tym obmierzłym rozrachunku dziać się jak szkwał, i uderzać aż po
Trzonek, zatopiwszy skrawki najbliższego w powodzi śmiecia. Idź pierwszy. Nie
Dostaniesz niczego w zamian. Zdasz klucze. Uścisk dłoni jak wiecheć podkowy w pysku.

 

 

 

 

Zepchnięcia

Końca nie widać, mimo że jest najbliższy ze wszystkiego. Przesypuje się
Piasek ze skrzyni do urny, a popiół rozwiewają podmuchy wiatru,
Kroki i gesty są ceremonialne, z dala od centrum miasta siada na ścianie
Lasu rytm, spowalnia się, idzie się coraz bardziej w poprzek, niczego nie
Opalizuje wewnętrzny stan, gdyż karma wysycha na parapecie tych zejść
W stronę nieznanego. Czymkolwiek będziemy się jeszcze sycić, odepnie nam
Lotki grymas miejscowego kmiotka, albowiem zawsze ma być tylko tak, jak
Każe małostkowy dyktat czyjegoś, cuchnącego tchnienia, warunkującego
Bieg twego przęsła w coraz płytszy nurt położenia. Nie mamy nikogo, nikt
Jest bowiem tylko postacią z dialogu toczonego nieustannie z drugim ja.
Łopatką możesz nabrać ziemię i wrzucić ją w dziurę. Ten gest wieńczy twoją,
Pozagrobową wciąż wolę, odbarwiając każde wydarzenie, i zamyka je w
Narożniku klatki, gdzie przychodzi spędzić resztę z tego wystruganego jak
Gwizdek dnia, w którym jesteś na posyłki czyichś próśb lub poleceń,
Bardziej przeto na jawie śniącego się szczytu, niż w pobieralni absorbujących
Cię spraw. Ruch jest jednostronny jak porowaty spaw. Dach domu nieustannie

Spada, wstrzymany zakosem słonecznego zegara, w plamie więźnie każde
Wrażenie, i jesteśmy na krótko mokrzy, wycierając się liśćmi i papierem. Dokąd
Stacza się to wzniesienie? Nie byliśmy nigdy na żadnym przeglądzie cudzych
Trosk, każdy mówił tylko o swoich darowanych chwilach, unosząc się w
Balonie rozkopanych emocji ponad wierzchołki coraz bardziej rozkwitłych
Oczu, niedowierzaniem byłby więc każdy etap tej podróży, wycieczki krętej
Jak ucieczka przed obławą porzuconych zobowiązań, końcówka okazuje się
Zawsze prosta, mieszka się wszak w kuble na śmieci, pod pokrywą cienia,
Z widokiem na kwadratowe beczki innych wnęk, rozświetlanych plazmą
Migotliwego jarzma obrazków. Taka jest tego zaschła gama. Kąt rozwarcia
Jest tylko kątem pochylenia. Wchodź więc do mnie, i przynoś jeszcze więcej
Żwiru na podeszwach, skręcimy tu, zaraz za rogiem, zostawiwszy cały ten
Kram, który zmyje zaczynające się właśnie gradobicie. Kolba wrzasku
Uderza cię w plecy. Okno pociągu wypełnia rozgrzebany plac, betonowe
Podkłady rozrzucone obok betonowych rur, spiętrzenie chaosu zamienia się
W naturalny układ drgań, luźno porzucone sprzęty zaczynają same na siebie
Nachodzić, i taczka pełna cementu przechyla się wprost na twoją twarz. Prędko
Uwalniają się atomy z trzpienia tego momentu, nie jesteś już gdzieś, nawet
Nie w żadnym płynnym punkcie, nie po kolei nawet dostrzeżony, ale
Złupiony przez omyłkowo wirujący pilnik losu, w tym nieustannym nawiewie

Próżni, rosnącej po obu stronach muru, owym siedlisku tępych i przygarbionych
Mar. Kto jak nie ty? Czy ty jako ktoś, kogo nigdy nie brakowało? Czego
Więc nie ma ktoś, co ma tylko wszędobylskie ja? Od kiedy smużą te krążki
Głodu, wychodzące z nas jak kolce ze spodów, w półobrotach piaszczystych,
Na drabinkach kalendarza spadające w twarde podłoża byłych terminów,
Zaprzeczające sobie wzajem, wciąż wykluczając wszelkie ustalenia wobec
Nałożonych na nas planów przeniesienia się w inne zakamarki nieodgadnionego
Żywota, lokowanego najczęściej w uroczysku splątanego pomiaru niewiadomej
Czasu, który już nie pozostał nikomu, wsiąkłszy niczym kropla krwi w
Gazę dusznego powietrza, nie da się rozbić tej plomby. Nie mylę się więc, co
Do niczego. Nic nie pozostaje tedy wobec mnie dłużne. Oto równowaga pochylni.
Karbowany nieustannie strzęp. Rozkurz i przerębl. Przez wszystko można
Patrzeć już tylko w dół. Zniknęła bowiem wertykalność, góra zamieniła się w
Lepki trzos, i ten płaski pion to nasz jedyny, stabilny schron, gdzie na krótko,
Pokruszywszy pręt, zaznajemy przerwy między pasmami zwarć, wstrzymując
Margines zepchnięcia w to bagienne piekło, nie powstawszy już nigdy z prochu.

 

 

 

 

Wyprzęg

Zawsze gdzie indziej, zawsze nie tu, ze stertą desek, obok skarpy,
W pętli zachodu słońca, dźgany kielnią pośpiechu, kiedy schodzimy
Krętą ścieżką, w ten ostatni dzień naszego wchodzenia w tępy odmęt
Końca, i wleczemy wózek zwidzeń i pogmatwanych spraw, z których
Żadna nie rozpuści się w zasolonej wodzie, nie wywietrzy się na

Wieszaku w pokoju bez drzwi. Puść więc ten powróz. Odfruń na lince
Zerwanej z gwoździa. Miewaj szersze pasmo dla najprostszych rzeczy,
Ginąc w studzience, ślij jeszcze więcej zbełtanych czknięć i kłapań, nie
Uratujesz niczego, nie zniesiesz mety, skryty za widłakiem, pokryty
Korą, wyprosisz tylko deszcz, dając kolejnemu dniu chrząstkę szansy

Na stu kopytny bieg w stronę góry miału, bo tylko na jej płaskim szczycie
Można zobaczyć siebie sprzed trzydziestu lat. Zapnij się i zgaś. Żaden
Płomyk nie pomyli swej bezcelowej drogi. Wyprzęg kości z fosy. Trzepot
Trwa nieustannie w oku wydmuchanym przez żrący zastój obłupanych
Kamieni, prędkich jak upuszczona rtęć, minerałów pochodzących ze

Spodu twej dookolnej drabiny, z rozprutymi szczeblami losu, niewielkimi
Jak świszczący zamach kosy, w zatęchłym leju, wystudzonym z dymów,
Owym rękawie, w który nie wsuniesz już nigdy żadnej żerdzi konkretnej
Zmiany, w tym zwodzie ześlizgujących się po błotnistym zboczu wad. Oto
Zdejmowanie szmat, szpachlowanie dnem, zatrzymanie przez zamieć.

 

Maciej Melecki