Groszek
I znowu Ślonsk. Prawie jak w domu, dziołchy
i chopy. Czyli ze szczyptą szaleństwa, która zresztą
okazuje się czymś więcej niż szczyptą. Przemierzamy
kolejne ulice. Magda, Julia, Wojtek i ja. Na koniec
lądujemy na Francuskiej i właśnie w tym miejscu
należy wspomnieć o owych słynnych kanapkach
z zielonym groszkiem. Kiedyś wydawało mi się,
że w życiu liczy się tylko dobra zabawa. Teraz
jestem już tego pewien. Otwieramy więc kolejną
butelkę wina. Ktoś włącza płytę Davida Bowiego.
Śpiewamy. Groszek sypie się we wszystkie strony.
I im bardziej go nie ma, tym lepiej nam wchodzi.
Znaki z zewnątrz
Ten wiersz jest chory. Ten wiersz ma
schizofrenię. Ten wiersz nie wie, że jest
wierszem. Owszem, czasami domyśla się,
przypuszcza, otrzymuje nawet różne znaki
z zewnątrz. Kopiuj, wklej, usuń. I cierpi.
Ten wiersz nie chce swojej tożsamości.
Wybiega nago na ulicę, płacze i drapie się po głowie. A potem tańczy
na przystanku, wybiera śmieci z pojemników i wybucha śmiechem.
Inne wiersze go nie rozumieją. Obchodzą
go raczej z dala. Ale jego to nie obchodzi.
Marcin Orliński
Gdyby „Groszek” napisać ciurkiem, byłby kawałkiem zwykłej prozy. Po co więc dzielić go na wersy? Nic to nie wnosi nowego.
Inaczej jest ze „Znakami…” To jest wiersz, chociaż chory, ale wiersz.