Skazano ich na karę śmierci. Ludziom było jednak mało. W serwisach informacyjnych, mówiono o bezczeszczeniu grobów straconego premiera i prezydenta, o malowaniu swastyk na nagrobkach i sikaniu do zniczy. Uznano, że nastrój narodu był sprzyjający i warto nareszcie dojść prawdy.
Przestraszyłem się nie na żarty.
Międzynarodowi eksperci wylądowali na Okęciu dwa tygodnie później. Na ekranie telewizora oglądałem ich zmęczone podróżą twarze.
? Cieszymy się, że tu jesteśmy ? mówił za nich tłumacz.
? Przywieźliśmy międzynarodowy sprzęt ? chwalił się tłumacz.
? Nic nie wymknie się naszej międzynarodowej analizie ? zapewniał tłumacz.
Na lotnisku przywitał ich prezydent. Ten prawdziwy, nie tamten, oszukany.
? Nie będzie już kłamstw, teraz będzie już tylko prawda – powiedział i uścisnął dłonie międzynarodowym ekspertom. Wtórowały mu stojące za barierką wdowy, wdowcy i osierocone dzieci.
? Przyleciała do nas prawda! Tak się cieszymy! ? płakali.
Potem były dwa tygodnie przerwy. Telewizja relacjonowała, co eksperci jadali na śniadanie, obiad i kolację. Pokazywała, jak spacerują po Łazienkach, Plantach czy Oświęcimiu.
Mało jadłem i praktycznie nie spałem. Drastycznie obniżyła się moja efektywność w pracy. Paliłem papieros za papierosem i częściej niż zwykle zaglądałem do kieliszka. Zrażona moim zachowaniem żona zabrała dzieci i gdzieś wyjechała.
Kiedy w skrzynce znalazłem list, wiedziałem już, że sytuacja jest zła. Dzień wcześniej międzynarodowi eksperci ogłosili na wielkiej konferencji prasowej, jak będzie wyglądał eksperyment, który pozwoli ostatecznie dojść prawdy.
? Trzeba jak najwierniej odtworzyć warunki ? wyjaśniał tłumacz międzynarodowych ekspertów.
? W bliźniaczym samolocie montujemy międzynarodowy sprzęt. Potrzebujemy jeszcze 96 osób, na miejsce tamtych 96 osób ? wyjaśniał tłumacz.
? Pokrewieństwo jest ważnym czynnikiem ? wyjaśniał tłumacz.
Moja mama zginęła 10 kwietnia 2010 roku. Dlatego dostałem list. Prosili mnie oficjalnie żebym się poświęcił i zajął jej miejsce w samolocie. Dla prawdy i dobra Ojczyzny.
Następne kilka dni spędziłem przed telewizorem. Patrzyłem, jak dziennikarze dobijali się do wdów, wdowców i sierot. Pytali ich czy się poświęcą. Naród chciał to wiedzieć. Wdowy, wdowcy i sieroty uciekali przed mikrofonami, skakali przez żywopłoty i odmawiali komentarza. U mnie podobnie. Przez judasza widziałem wycelowaną w drzwi kamerę. Siedziałem w fotelu w przyciemnianych okularach z zapalonym papierosem w dłoni i zaglądałem do kieliszka.
Prezydent także unikał dziennikarzy, nie pokazywał się w telewizji od kilku dni.
? Nie ma się co dziwić. Teraz jest naprawdę gorący okres i głowa państwa jest zabiegana ? wyjaśniał uśmiechnięty rzecznik prezydenta.
Marniutki to był wybieg.
Prezydent też dostał list.
Naród całym sercem wspierał inicjatywę międzynarodowych ekspertów.
87 % respondentów sondażu była pewna, że ponowna katastrofa wszystko wyjaśni. Kościół przypominał o sobie i o ofierze Chrystusa. O zbawiennych jej skutkach. Księża z ambon zachęcali nas do podążenia drogą Zbawiciela.
Eksperyment poparł nawet Bono.
Pojawili się pierwsi ochotnicy. Pierwsze wdowy, pierwsze sieroty oświadczyły, że wsiądą do samolotu. Jedni mówili to głosem pewnym inni z trudem dukali słowa. Wszyscy w otoczeniu kamer i mikrofonów. Naród kochał ich za słuszną decyzję:
78 % respondentów widziałoby ich w polityce,
68% zaprosiłoby ich na urodziny,
57 % nazwało by swoje dziecko na ich cześć.
W telewizji powiedziano także, że syn straconego premiera nie wrócił z pracy do domu, że rodzina się martwi i że policja podjęła już działania poszukiwawcze.
? Pewno uciekł do Rosji bo to pies Rosji jest ? mówiła pani dziennikarka.
Następnego dnia zapukano do moich drzwi.
? Dlaczego pan nie jest prawdziwym Polakiem? – zapytał stojący w progu dziennikarz. Patrzył na mnie karygodnie i podsuwał mikrofon pod nos. Zrobiłem krok w tył i zamknąłem drzwi. Nie chodziło o to, że się zdenerwowałem. Nie wiedziałem po prostu, co odpowiedzieć.
Telewizja postanowiła poświęcić mi trochę uwagi. Wypowiadała się rodzina. Wszyscy z rozmazanymi twarzami.
? Bił nas – powiedziały moje dzieci.
? Nigdy go nie kochałam – powiedziała moja żona.
? Nie mam syna – powiedział mój tata.
W bloku informacyjnym poleciało kilka podobnych newsów, dotyczących osób wahających się w kwestii lotu, tak jak ja. Po kilku dniach takiego traktowania osoby zmieniały zdanie.
? Kochamy ten kraj. Poświęcimy się – obiecywały.
Przemówił i prezydent. Powiedział, że poleci. Zajmie miejsce jedynego prawdziwego prezydenta Wolnej Polski. Mówił o odwadze i dumie, jaka go rozpiera na widok 94 wspaniałych Polaków, którzy złożą razem z nim ofiarę na ołtarzu prawdy. Na sam koniec zwrócił się do mnie z imienia i nazwiska. Nazwał mnie zdrajcą i psem.
Tydzień później międzynarodowi eksperci oznajmili, że samolot został już przygotowany.
? Z międzynarodowym sprzętem na pokładzie nic nie umknie naszej międzynarodowej analizie ? zapewnił tłumacz – jesteśmy gotowi kiedy wy będziecie gotowi.
Supozycja brzmiała tak: jesteśmy gotowi kiedy TY będziesz gotowy.
Cztery kolejne dni naród spędził na wywieraniu na mnie presji, na odwiedzaniu mojego domu i wyrażaniu swojej opinii na mój temat. Jestem człowiekiem kulturalnym. Gości sadzałem w stołowym. Z kuchni przynosiłem kawę i ciasteczka.
? Czas nareszcie skończyć z nieprzyzwoitym babraniem się w tym, co było ? mówili jedni i zapewniali o swoim wsparciu.
? Pan nie jest Polakiem. Pan jest ruskim albo niemieckim psem – mówili inni i zapewniali o swojej pogardzie dla mojej osoby.
? Pan musi zrozumieć, że prawa do transmisji z wydarzenia są już sprzedane na cały świat. Bez pana transmisja nie dojdzie do skutku – mówili jeszcze inni i wypisywali czeki na astronomiczne sumy. Na otarcie łez.
Po tych wszystkich wizytach w zlewie piętrzyły się kubki, filiżanki, talerzyki, łyżeczki i widelczyki. Zabrałem się do sprzątania. Ze stołowego słychać było telewizor. Pani w wiadomościach mówiła, że informacje na temat zaginięcia syna straconego premiera się potwierdziły. Znaleźli się świadkowie, nagrania i dokumenty. Widziano, jak wsiadał do samolotu i odleciał na wschód.
Tej nocy w stronę domów straconego prezydenta i premiera poleciały kamienie. Połamano nagrobki.
Nasikano do zniczy.
Tej nocy wymknąłem się z oblężonego przez dziennikarzy i inne wrogie mi środowiska domu. Idąc chodnikiem mijałem topniejące śniegowe zaspy i mętne kałuże. W telewizji powiedzieli, że na niebie pojawiła się kometa, że dziób ma zwrócony w stronę Warszawy a ogonem pokazuje wschód.
?To nie przypadek – mówili.
Kapelusz, wielkie czarne okulary i wysoki kołnierz płaszcza zapewniały mi względne incognito. Chodnikiem szli pojedynczy przechodnie, ulicą śmigały pojedyncze samochody, pojedyncze lampy rozświetlały noc. Zaszedłem do monopolowego 24H.
Dorastałem w cieniu matki, wielkiej wolnościowej działaczki. Rzucała kamienie, mazała po ścianach, kolportowała bezdebity.
Budowała Wolną Polskę.
Była wartościowym członkiem społeczności, liczono się z jej głosem. Z łona takiej matki musiał wyjść równie wielki syn.
Niestety zawiodłem.
Po 34 latach zmagań wylądowałem w niższej warstwie klasy średniej, z przeciętną pracą, płacą i rodziną. Z bezbarwnymi poglądami i marzeniami. Jeżeli wsiądę do tego samolotu, pojawię się w podręcznikach do historii.
Kilka stron po mamie.
Z monopolowego 24H wyszedłem z litrową butelką alkoholu.
Musiałem odreagować informację, że więcej jestem wart martwy niż żywy.
Marcin Pluskota
warto było przeżyć 40 lat, by przeczytać coś tak interesującego