Samo złe 2: Gwałtu rety!
Wiecie, jak jest. Każdy z nas rozkłada nogi częściej niż książkę. Polskie statystyki mówią same za siebie. Kino lubi książki, a jeszcze bardziej lubi rozkładanie nóg. Gdy dorzucimy do tego trochę krwi, masę brutalności i podkrasimy perwersyjnością – może nie będzie zawsze interesująco, ale jest duża szansa, że będzie obrzydliwie. A widzowie lubią, gdy jest obrzydliwie.
Wiele lat temu w obrębie kinematografii spod znaku XXX do kultury popularnej przeniknęły nasty movies. Nie grzeszyły one artyzmem, za to można było naoglądać się golizny aż miło. Porno delikatnie weszło na salony, aby dziś bimbające części ciała zakrólowały w filmach fabularnych. Każdy kij ma dwa końce, jak mawiają, tak i te obrazy powędrowały w drugą stronę. A ta strona to ciężka strona. Gdzieś na obrzeżach zaczęły wykwitać para-snuff movies (poetycko, acz niepotrzebnie, zwane filmami ostatniego tchnienia), w których obserwujemy nieruchomym szkiełkiem kamery procedurę zabijania ofiar(y). Pierwsza część niechlubnej serii August underground?s mordum zdołała nawet zdobyć tytuł najobrzydliwszego filmu wszech czasów. Bo tak jak nasty miało epatować walorami zewnętrznymi ciała, tak snuffy miały skupiać się na wewnętrznych precjozach ? czyli wszelkiej maści flakach, krwi, narządach i ich szatkowaniu, kłuciu, wykorzystywaniu seksualnemu (!), zjadaniu etc. Obydwa nurty zarzuciły cumę na stałe w kinie i rozszerzyły pole poszukiwań na całego. Dołączyły do starszego, o wiele szerszego i bardziej znanego nurtu – kina eksploatacji. Tu sprawa jest krótka ? szok i przemoc podniesione do ekstremalnej potęgi. Nie gore, nie horror, ale odkrywanie najgłębiej skrywanych fobii, natręctw, zboczeń i ukazanie ich w jak najbliższy prawdzie sposób, to gwóźdź programu eksploatacji. Przez przeszło sto lat uzbierało się mnóstwo podgatunków: pinku eiga, naziexploitation, canibal, splatter etc, ale szczególnie uwielbiony przez widzów został rape & revange.
Bo jeżeli przez pół filmu widzimy seks, a przez drugie pół masakrę w zamian za seks, to to musi się odbić echem. Kamieniem milowy czy raczej kamieniem węgielnym dla odbioru nurtu w mainstreamie był film z 1978 pod tytułem I spit on Your grave (znany także na rynku jako Day of the Woman) Meira Zarchiego. Fabuła jest tu iście szczątkowa. Pisarka Jennifer Hills zaszywa się wynajętym domku na odludziu, aby skończyć swą najnowszą powieść. Odludzie to wyjątkowe ? środek lasu. W okolicy małe miasteczko. W małym miasteczku miejscowe półgłówki. Od słowa do słowa Jennifer próbuje skończyć książkę, a półgłówki skończyć Jennifer. Dość szybko nasz banda przyjaciół stwierdza, że trzeba pokazać miejskiej przybłędzie, jak się szlachta na prowincji bawi. Tu rozpoczyna się pierwsza zasadnicza część filmu ? rape.
1978 – I Spit on your Grave – Meir Zarchi przez Altanisetta
-3-
Czwórka bohaterów powoli i systematycznie odziera Jennifer z ubrań, godności, zdrowia, czci. Zwyrodnialcy wielokrotnie ją gwałcą, mając przy tym ubaw po pachy. Przed oczami przemiela się nam orgia niesmaku i perwersyjności ? analnie, grupowo, mało wykwintny sadyzm na łonie natury ? Zarchi postanowił doświadczyć naszą bohaterkę szczególnie dosadnie. Dziewczyna jest poniżana, brutalnie bita, aby na końcu swej gehenny zostać porzuconą na śmierć. Film pozbawiony jest praktycznie muzyki oraz dialogów. Zatem przez jakieś trzy kwadranse, osobiście i w ciszy, towarzyszymy rozpaczliwym jękom, krzykom i ślinotokom. Bezkompromisowe jest tu również ukazanie całego procesu ? statyczna kamera, zbliżenia na maltretowaną twarz i wszechobecna nagość, absolutnie pozbawioną napięcia seksualnego. Aktorzy to kompletna amatorszczyzna, dzięki czemu wrażenie realności opiera się na wrażeniu codzienności. Oprawcy wyglądają, jak prawdziwi sprzedawcy marchewek, polewacze paliwa. I jest duża szansa, że to faktycznie byli kumple z sąsiedztwa, bo ich filmografia kończy się na tym jednym filmie (jedynie aktorka pierwszoplanowa ? Camille Keaton – wystąpiła w czymś jeszcze, m. in. w nieoficjalnym sequelu, sic!). Zarchi nie wysila się zbytnio. Jego film uderza widza dosłownością scen, wszędobylską golizną utytłaną w błocie, fekaliach czy płynach ustrojowych. I spit on Your grave ekstremalnie uprzedmiotawia kobietę. Staje się ona tu tylko pretekstem do scen ordynarnego seksu, epatowania przymusem i sadystycznym gwałtem. Dziś ten film razi swoją niedokładnością i męczy całkowitym brakiem profesjonalizmu. Niskobudżetowe masakry na youtubie są profesjonalniej zrobione, ich krew jest czerwieńsza, a noże ostrzejsze. Jednak w latach siedemdziesiątych musiał rzucać na kolana. Byliśmy już po rewolucji seksualnej, ale brutalizm i przemoc wciąż była kwestią umowną. Gdy w policyjnych filmach gangster dostawał po głowie, mogliśmy usłyszeć swojskie trach, chlast, bęc. Gdy dochodziło do wymuszonego seksu, kamera łaskawie zaciemniała obraz. U Zarchiego nie ma przebaczenia. Przez niewymuszoną przaśność męki Jennifer wbijają się głęboko w głowę widza. Słyszymy prawdziwe plaśnięcia, mlaśnięcia, skapującą ślinę i rozdzieraną bieliznę. Szokuje nie historia, która sama w sobie jest nijaka i sztandarowa, ale pewność w przekraczaniu granicy. Reżyser doskonale zdawał sobie sprawę, jak chlaśnie w twarz prostego odbiorcę i świadomie tę granicę przerywał. Dziś przyzwyczajeni do gwałtu w wysokiej rozdzielczości, możemy się zrażać niedoskonałościami, możemy się dziwić, że te prostackie sceny kogokolwiek gorszyły. Zwłaszcza gdy rozpoczyna się druga część filmu ? revenge.
-2-
Nasza Jennifer przeżywa koszmar i wylizując rany postanawia równie brutalnie się zemścić. Tu fabuła sięga już granic absurdu, bo nasza bohaterka leczy się na oczach brutalnej ferajny, która nagle zaczyna się jej bać i omijać szerokim łukiem, udając, że nic nigdy się nie stało. A Jennifer jak leżała na hamaku, tak dalej leży, zmniejszają się jej jedynie siniaki, aż w końcu wstaje i wszystkich po kolei zabija, w międzyczasie uprawiając seks z niektórymi (prymitywny sposób na zwiększenie efektu golizny). Tu już nie da się znieść braku funduszy i okrojonego budżetu. Fragmenty zemsty są do bólu sztuczne, bardziej śmieszą, niż odrzucają. Cała eksploracja idzie w diabły i niezamierzony pastisz. Do legendy przeszła jedynie scena kastracji w wannie jednego z bohaterów, która po trzydziestu latach od jej nakręcenia, powoduje jedynie ból głowy spowodowany tępotą bohaterów (nasz mięśniak uwierzył, że zgwałcona przed tygodniem dziewczyna, tak bardzo polubiła te zabawy, że oddaje mu się dobrowolnie i z uśmiechem na ustach). Skracając cierpienia widzów, powiem od razu ? nie przeżywa nikt z oprawców. Film gwałtownie się urywa, nasza bohaterka odzyskuje spokój ducha i przyrodzenia, po czym spokojnie wraca do miasta. Wiecie, było minęło, mnie też gwałcą co tydzień, idzie przywyknąć. Cóż, śladów umiejętności, starczyło reżyserowi jedynie na część pierwszą.
Jakże wszystko się zmienia w roku 2010, gdy do kin wchodzi remake (parszywy zwyczaj kalkowania kino amerykańskie opanowane ma do perfekcji) Stevena Monroe. Jego wersja mogłaby, a raczej powinniby wyglądać śmiesznie. Za kamerą reżyser, który na koncie ma głupkowate horrory o przeklętej wiosce ogrów oraz przeklętym lesie Sasquatcha, zabierający się za legendę torture porn. Do tego twórca pierwowzoru pomaga mu przy scenariuszu. Aktorsko znów jest niezbyt profesjonalnie. Czyli prosta droga do klapy, popularnej przy procesie odgrzewania kotletów. Z tym, że nowy reżyser wyciągnął wnioski ze starszej historii. Uwypuklił nie tak liczne zalety oryginału, ale co ważniejsze, wyrugował jego wady. Dzięki czemu powstał piorunujący film, który powinien zmieść z powierzchni swojego praszczura. Jednakże w pierwszy weekend wyświetlania z wyłożonych 1.5 miliona zielonych zwróciło się? 32 000$.
-1-
Fabuła ponownie jest szczątkowa. Znów mamy pannę Hills, która ucieka od zgiełku w krainę pisania. Znów mamy bandę tubylców, którzy z nudów postanawiają pouprzykrzać jej życie. W tym jednak wypadku ich motywacja zostaje odrobinę poszerzona. Na ekranie możemy pobieżnie prześledzić proces wzrastania irracjonalnej nienawiści wobec drobnej kobiety (aktorki w obydwu wersjach były filigranowe). Kolejne sceny nasycają się napięciem i osaczaniem niewinnej ofiary. Ponownie dochodzi do wyjątkowo okrutnych scen gwałtu. O ile Zarchi stawiał na naturszczykostwo, o tyle Monroe stawia na realizm i detal. Drodzy widzowie, jeżeli leży wam na sercu dobro kobiet, ofiar przemocy, wyłączcie odbiorniki po jakiś 20 minutach seansu. Do legendy przeszły wizje z Nieodwracalnego czy Baise-moi, ale nie równają się one prostej, prymitywnej sile brutalizmu z jaką zostaje zmasakrowana Jennifer Hills. Oprawcy systematycznie, z matematyczną dokładnością, przechodzą od przekomarzania się do aktów potwornych i bestialskich. Monroe nie sili się na odsuwanie wzroku. Czujemy każdą grudkę ziemi wplątującą się we włosy, każde pęknięte naczynko na ciele, każdorazowe wtargnięcie. Atmosfera filmu staje się duszna, nieprzyjazna, zmusza do odwrócenia głowy. W oryginale wiele scen opierało się na wyobraźni, na domysłach bólu i poniżenia. Tutaj zostają nam zaserwowane w modelu super size. Pierwotne elementy grozy dostały kopa HD, przez co przemoc zalewa nasze zmysły w zwielokrotniony sposób.
Prawdziwej rewolucji Monroe dokonał jednak w części drugiej ? revenge. Tutaj nie ma miejsca na przebaczenie. I nie mówię o warstwie fabularnej, która wciąż mocno kuleje. Pierwsza wersja borykała się z brakiem funduszy i resztkami dobrych manier. W XXI wieku nikt sobie tym głowy nie zawraca. Raz jeszcze nasi bohaterowie są powoli, acz wytrwale mordowani w odwecie przez drobną pannę Hills.
-4-
A mordowani są wyjątkowo okrutnie i dosadnie. Jestem skłonny stwierdzić, że o ile cześć pierwsza była niesmaczna i bolesna, tak druga jest już perwersyjna i barbarzyńska. Kamera śledzi kolejne egzekucje z detalami racząc nas cięciem, wypalaniem, duszeniem, cęgami, strzelbami, nożycami, sznurowaniem, wyłupywaniem, łamaniem, krwią, kałem, łzami, aby wszystko zakończyć figlarnym uśmiechem. Drodzy widzowie ? jest ciężko. Podejrzewam, że większość wyłożonych na film pieniędzy została zainwestowana w efekty specjalne tej bestialskiej masakry. Wrażenia są tak autentyczne, że przyćmiewają horror gwałtu z początku. Dodatkowo nie ma za tym większego przekazu, nikt nie sili się na moralitety. Nie ma biblijnego oko za oko. Monroe pokazuje pierwotne zadowolenie z krzywdzenia innych. Przedstawia nam Madonnę uradowaną. Kastracja jednego z oprawców nie jest tu aktem wysublimowanej zemsty, a pospolitą uciechą z zadawania bólu. Dlatego też wrażenie przemocy jest zwielokrotnione. Detalizm i perfekcyjne odwzorowanie rzeczywistości jeszcze to wrażenie pogłębiają.
Mimo to film przeszedł bez echa. Obyło się nawet bez pospolitej aury skandalu. Ot kolejny remake, kilka krótkich recenzji i taśmy trafiły do magazynów. A efektowna to szkoda. Jeżeli ktoś potrafił docenić oryginał za przełamywanie barier czy zmaganie się z trudną tematycznie materią, powinien również docenić warsztatowy skok jakościowy, który dokonał się w wersji nowoczesnej. Nie jestem zwolennikiem kalkowania kina, reaguje na ten proces wręcz alergicznie. Ale I spit on Your grave A.D. 2010, to chyba pierwszy przykład, gdy nowe, znaczy lepsze. Jest dosadniej, brudniej, boleśniej. Publika złakniona krwi i seksu, powinna wyć z zachwytu. Mało kto tak perwersyjnie rozkłada nogi jak Monroe udami panny Hills. Mało kiedy satysfakcja z krwawej wendety, przyprawia o takie dreszcze. Jednak nie wyszło. Zatem albo dorobiliśmy się współcześnie moralnego wyrzutu sumienia i znaku stop przed agresją. Albo zaczęliśmy się samogwałcić w ukryciu. Bo nie uwierzę, że po tym filmie nie wzrasta brzydka satysfakcja. Znakiem czasu pozostaje jedynie fakt, że nie wiem czy z powodu rape czy revenge.
Mariusz Skrzypek