Cóż zobaczyłem? Książki. Wydane! Na betonie ułagodzonym wykładziną i wojskowym chyba sprzętem izolacyjnym (niby NATO, a marność) rozłożona młodzież. Na balkonie poparzone kurze udka i rozradowani poeci. Wielka poniemiecka hala, która jawnie wymieniła się ze mną chłodem. Muzyka, sprzęt, światła, mały podest, stylowe krzesła (dwa) i stół na toczonej nodze, piwo, ochrona (!), pieniądze i ludzie. Posłuchałem. Foks. Sprawnej poezji nigdy dość. Okazało się, że ze Skierniewic jeździ pociągiem z Jarniewiczem. Szkoda kolan. Do tego przestrzegł przed pisaniem o miłości i śmierci. Potem Podgórnik. Foks ją dziabnął palcem od tyłu i poszedł.
Śpiewnie powtarzała słowo ?chuj?, chociaż ciągle chodziło jej o dupę. Po przeczytaniu jednego wiersza zadeklarowała, że go wyrzuci, kilku innych nie chciała przeczytać, bo za trudne. Zrozumiałem jednak, że nie lubi przedstawicieli handlowych, a lubi rżnięcie urozmaicone, i jeszcze żeby nie być żoną. Frazę również czuła, zrywała ją nawet czasem jak facet, jak Murzyn trąbką. Obaliła także mit o sztuce i rymowała nie gorzej niż Foks, miała prawie jak on niski głos, a wadę wymowy nawet większą niż Podsiadło (ale tego przynajmniej zabrakło). Publiczność już się rozbawiła (brzydkie wyrazy w kobiecych ustach brzmią niektórym jak coś pięknego), a tu przerwa. To wszyscy do kibla i piw, chociaż niektórzy odwrotnie.
Potem Jarniewicz i Tkaczyszyn-Dycki. Jarniewicz to starał się nawet deklamować to, co czytał, a i tłumaczył co lepsze kawałki i dykcję miał nienaganną. Na szyi i koło ucha wyskoczyły mu czerwone plamy. Trudno go jednak było wysłuchać, bo siedzący obok Tkaczyszyn-Dycki milczał tak głośno, że aż Jarniewicz (być może bez związku) przeczytał swój zasłyszany w tramwaju wiersz ?czy mógłbyś patrzyć mniej?? Ale prośba poskutkowała tylko na chwilę. Tak że po co pisze Jarniewicz ? nie wiem. Po co wyobraża sobie co będzie, gdy umrze Francja?
Tkaczyszyn-Dycki wstał i przemówił, a potem czytał. Fraza mu się rozłaziła, przeciekała między słowami, czasami zrywał cały wiersz zapominając choćby o ?nie? przed ?zapraszam?, a nawet powietrze naprężyło się w tej surowej hali. Poeta i już. Poeta prawdę ci powie, nawet wierszem, który sam się boi nazwać (z tymi orientacjami rzeczywiście prawie same problemy), nawet jeśli w sąsiednim pokoju nie umiera wciąż twoja matka, a ty nie żalisz się pomimo jesieni, że nie masz domu, bo nie masz komu, a w lubelskich domach twoich przyjaciół? lepiej nie mówić. I tak dalej. Tkaczyszn-Dycki ? człowiek uchodzący po słowach-schodach, po frazach-włazach do kurka z lodowatą wodą. No bo zimno w tej hali było naprawdę pieruńsko i można było zaobserwować, że niektóre szyby w okienkach gdzieś wysoko pod sufitem są wybite.
Powietrze siadło natychmiast, bo znów ogłoszono przerwę. Kibel już był zadeptany, piwa nie zabrakło, poeci na balkonie podawali sobie ręce. Redaktor naczelny chciał pomylić pisuar ze zlewozmywakiem. A potem Miłobędzka. Zaczęła od wiersza sprzed 40 lat. Wyznała, że dziś nie miałaby odwagi tak napisać (ciekawe kto się pouczył i poczuł?), ale wyciągnęła z niego linijkę, która rzeczywiście miała po co być wyciągnięta. Dopowiedziała też obrazki (?mucha na ręku?) i tłumaczyła, że przez te wszystkie lata robiła wszystko oprócz pisania wierszy i że nie wie, czym jest poezja, bo przecież nie nazwaniem czegoś, co nazwać się nie da. ?Wszystkowierszy? nie przeczytała, bo się nie nadały jej do mówienia i odesłała skupionych słuchaczy do lektury. ?Im jestem starsza, tym mniej ich mam? (to o słowach) ? zostało mi najwyraźniej w pamięci szczere wyznanie pani Krystyny, poetki.
Do koncertu została godzina, hala opustoszała, na balkonie zrobił się tłok, poeci mieli dużo do powiedzenia, poetki zbiegły po piwo, przyjechała pizza. Pani Krystyna z kartonowym pudełkiem długo nie umiała sobie znaleźć miejsca. Powietrze uniosło się pod dach, nikotyna dotykała policzków piórem sowy, Pióro kichał kucając dla zamortyzowania wstrząsu piwem. Zaczęła się jesień panie (małe ?p? jak u mojego dziadka), a ja samochód zostawiłem pod hotelem myśląc, że cokolwiek się napiję, ale z tego chłodu nie szło mi nijak. Poszedłem się przejść. Policja dyskretnie obserwowała mój krok w ?niepotrzebnie czyste powietrze / które służyło za jeden wielki / gałgan wepchnięty do ust?. Kiedy wróciłem, Don Paterson z kolegami zaczął sypać dźwięki. Ten to dopiero czuł frazę. Patrzyłem mu na ręce i podziwiałem sprawność. Dźwięki może mniej się mylą, chociaż ci wszyscy poeci na sali nie padli tak łatwo. ?Ale klimat, nie? ? walił po uszach jeden drugiemu. Trio Dona zawładnęło jednak powietrzem, nadało mu barwę i smak, przydało suchego soku, ale nie było już następnego schodka, włazu, kroku. Przez moment myślałem, że jednak, ale to tylko z tego chłodu puszczały struny ciepło brzmiących gitar obłapianych śmiesznie przez Dona kciukiem i nawet klangorzenie po nylonach nie rozdęło tego zgrabnego balona. Biłem jednak brawo ze wszystkimi, bo Don, jak Foks ? sprawny był i warsztat nowoczesny miał, zresztą nie tylko w palcach, mnie bardziej urzekł ten mocny wzmacniaczyk z bajerami wielkości samochodowego radia.
Potem była już noc. Poszedłem do hotelu, bo jesień już panie. Po mnie przyszły dwie poetki do pokoju obok i zaczęło się, delegacje, redakcje, harcownicy, wódki i kolacje. Dziewczyny wprost ?spieprzaj? mówiły (te drzwi hotelowe ? komunistyczna robota), ale za kilka chwil przyszedł ktoś, kto nie musiał długo prosić. Debiut nabierał ciała. Wszystkim się przyśniła wieża ciśnień stercząca pod wiatr i łamanie konwencji. Pierwszy obudził się odkurzacz. W kiblu ktoś nie spuścił wody i z rury pod sufitem nie zsunął kondoma. Poszedłem w miasto. W ogródku w Rynku siedzieli wszyscy poeci i Siwczyk.
Wieczór drugi rozpoczęły dwie debiutantki. Czoło na zimnej szybie pociągu, za którą ciemność, rechot żab, obłapianie dnia w wannie (?), dbałość o własne linie papilarne. Potem poeci angielscy ? Irlandczyk Ciaran Carson i Szkot Don Paterson. Carson czytał lepiej niż tłumaczył go potem Sommer, aż po hali zahulał żal, że się przyszło urodzić w takim języku. Paterson za to już czytał normalnie, ale szybko połamał bariery języka, szczególnie tym wierszem o wierszu (bańce z mydła) i tym dwuczęściowym o Whisky, a każdy z nich, jak to wiersz powinien mieć, był samotłumaczący się. Don już nie gitarzysta, Don poeta, cień na dworcu kolejowym, zimny kochanek, też towarzysz dłoni własnej, mógł zdominować całkowicie ten wieczór, zdołał bowiem w tej chłodnej hali ponapinać wiele strun znacznie dłuższych niż gitarowe, ale zaraz po nim wystąpili Machej i Pióro, a z sali dopełnił tego tria taki aktor znany z filmu ?Wojaczek? ? też krzykiem (?Środa Popielcowa?!). Machej zabrał się za poezję gardłem ? trochę jak początkujący rockowy frontman, co zważa na znacznie ważniejsze sprawy niż emisja głosu. Niby czemu nie? Tylko jak się coś krzyczy, to nie znaczy, że znaczy to więcej. Szkoda, bo umknęły gdzieś przez to wiersze. Pióro za to czytał, pięknie się uśmiechał znad szczeniaczka, nawet o śmierci było, tylko żeby nie podpaść temu szoł Macheja i okrzykom Siwczyka, sprowadził je do jaj, szczególnie z Krakowian. Już my tam dobrze wiemy, o kogo chodziło. Uciął wieloletnie poszukiwania Miłobędzkiej skurczonej nieopodal na widowni w metalowym fotelu browaru jakiegośtam ? poezja to jaja bez dna. Sonety Pióry pięknie pokruszyły struny Patersona. Stałem ?na skraju sali, gdzie zwierzyna wpada w sidła? i gasłem ?cicho, ze wstydem i spuszczoną głową?. Poeta prawdy ci nie powie, ale powie ci głośno, że ktoś jego koledze ukradł sny.
Na koncert Carsona z żoną nie zostałem, bo mi pióra opadły. Port Legnica popłynął z gwinta. Odjechałem. Włączyłem radio. Zaskoczyły mnie śmieszne odległości między słowem a słowem.
Ależ tu gorzko, Jacku
Ale jakie to jednocześnie słodkie cacko, proszę Ciebie.
Bo i inicjacje, Kamilu, bywają gorzkie 😉
Bo i inicjacje, Kamilu, bywają gorzkie 😉
W swoim odczuciu (vide: komentarz) na temat tekstu, który traktuje mniej lub bardziej o Twoich odczuciach a propos Fortu Miednica [ten konotacyjny gest 'umywania rąk’ jest jakże znamienny] akcent położyłbym jednak na 'jak’ (dowcipki na temat czyjejś wady wymowy wydają mi się żartami w stylu: idzie Chopin i Bach! – de gustibus etc.), a nie 'co’ [w legnickich inicjacjach nie brałem udziału].
Grze -> czy etymologicznie cacko jest efektem cackania się?;>
W Legnicy nigdy nie byłem, widziałem trochę filmów, trochę opowieści słyszałem, znam raczej historie już wrocławskie, ehu ehu
Kurde, ja kompletnie nie wyczułem takiego ładunku, o jakim piszesz, Kamil, ta cała przebieżka po tych odszczepieńcach przeciwnie, jakiś klimat generuje, jakiś ulotny szarm, w którym brudny kibel mówi o powstawaniu jakiejś wieści gminnej, która się rozchodzi i mówi, że kiedyś to były czasy, mimo że były dziwne i jakieś nie takie – i na tym polega ich bezcenność.
Wini lepiej by to wyraził niż ja.
A cacko jest efektem dobrego działania tej tekstowej maszynki, po której się łazi i czuje się w takim tekście jak we własnej kieszeni, proszę Ciebie.
I nie czuję tej po prostu gorzkości, no nie czuję.
kwestia smaku oczywiście,
przecież to nie mój kubeczek z wiewiórką jest;>
No tak, smak rzeczywiście zależy od kubeczka 😉
och, poza głupimi żartami jest w tym stareńkim tekście coś, co mnie ujęło. Oczekiwania, naiwne oczekiwania, którym być może warto próbować sprostać.
wszystko przed nami, choć wczoraj Sartre przypomniał mi, że z życiem to jest tak, że ani go nie było, ani nie będzie, ale że właśnie jest, i nie możemy go mieć, trzymać w garści. życie , życie – jak jedna wielka afera hazardowa