Czekać to żyć.
W. Hugo
Od kiedy straciłam pracę, nic już się nie wydarza. Życie upływa jak sen, który nie potrzebuje śniącego. Bywa pastą do zębów, zakurzonym lustrem w łazience, zapachem cebuli w kuchni, czasami jest nudne jak każda pojawiająca się w nim twarz. Ubrana w szary płaszcz siedzę w poczekalni i wypatruję swojego odjazdu. Z każdym dniem zaczynam się bardziej nudzić, wszystkie sklepy zamknięto, więc wrzucam monety do automatu i spijam jakiś cuchnący płyn. Czekam. W ostatnim dniu pracy mój szef, Adolf Rudzki, poinformował mnie, że wkrótce wyśle list, w którym wyjawi mi pewną tajemnicę. Adolf, wysoki, przystojny brunet z wąsikiem, zawsze ironicznie uśmiechający się prawym kącikiem ust. Ech, Adolfie, ile to już lat upłynęło od dnia twojej obietnicy, masz zapewne podkreślone siwizną włosy, garbisz się lekko, a twoje dłonie wydzielają cuchnącą woń. Wiedziałam, moja praca nie miała żadnego sensu, obserwowanie pociągów, informowanie pasażerów, żadnych tłumów, godzina przyjazdu i odjazdu, kilka biletów sprzedanych w ciągu dnia, nic szczególnego, drętwa fucha na prowincjonalnym dworcu, jednak pokochałam ją, dworzec stał się życiem. Przecierałam ławki. Zbierałam liście ze schodów. Przyjaźniłam z kotami. Wszystko lepsze od ludzkiej obecności, właśnie dzięki tej pracy nie musiałam już traktować ich po ludzku, byli pasażerami, pielgrzymującą hołotą, bandą trutni, to dopiero komfort, z nikim się nie spoufalać, mijać, czyli dystansować od siebie. Nawet ty, drogi Adolfie, tu nie zaglądałeś, wystarczyło wysłać starą kadrową i formalności załatwione, nie pamiętam jej twarzy, tak błyskawicznie szło. Nigdy nie zależało mi na wysokim wynagrodzeniu, lubiłam swoją biedę i samotność, ależ to tajemnicze, dlaczego musiałam odejść. Wiek ? Nie sądzę, byłam pełna energii, życia, przecież praca nie była ciężka. Uroda? Bez przesady. Nigdy na nikogo się nie śliniłam i vice versa. Może doniósł na mnie ktoś z tej bandy kretynów zwanych potocznie „pasażerami”, a niby dlaczego miał donosić, z nikim nie rozmawiałam, ograniczając kontakty do zdawkowych informacji na temat przyjazdów i odjazdów, ceny biletu. Nagle, przez sen, dociera do mnie pewien obraz. Tak! To było wtedy! Całkowicie wypadło mi z głowy, jak imiona rodziców. Tamtego pochmurnego dnia przysnęłam na chwilę w okienku. Śniłam wielką lokomotywę z dawnych czasów, która pędząc ulicami tej dziury rozjeżdża przechodniów na miazgę, starą babę ze straganem pełnym zbędnych rzeczy, urzędasa, który nie zdążył wskoczyć na schody do biura, rodzinę Frelików i innych, znanych mi z przypadkowo zasłyszanych opowieści snutych przez znudzonych pasażerów – zawsze miałam bujną wyobraźnię i potrafiłam zobaczyć ich takimi, jacy są. Przysnęłam do licha! Jak nic przysnęłam. Obudziło mnie natrętne walenie w szybę i wyskoczyłam na peron. Pomyślałam, że lokomotywa ze snu zbliża się do stacyjki. Biegnąc, potknęłam się o jamnika, z którym stał jeden z odprowadzających cepów. Upadłam pod koła nadjeżdżającego pociągu. Nie odniosłam specjalnych obrażeń, nic takiego, straciłam rękę. Jak mogłam o tym zapomnieć! Szwy, kikut i po sprawie. Teraz pamiętam, satysfakcjonujące było zaledwie parę towarzyszących temu zajściu spostrzeżeń. Miny pasażerów, przerażone i klapnięte oczy, które nagle otwierają się i doświadczają czegoś innego niż codzienne, szare życie w czynszówkach, namiastkę tragedii, pewnie liczyli na więcej, jakąś spektakularną śmierć, niestety, tym razem musieli zadowolić się odciętym fragmentem ciała. Ptaki z pobliskich drzew wzbiły się do lotu, tylko jeden został i pięknie zaświergotał, jak anioł, dla mnie. Jamnik tego cepa strzelił klocka. Tyle spostrzeżeń. Teraz zapisuję te słowa lewą ręką, do czego szybko się przyzwyczaiłam, ba, dziś prawa wydaje się jakąś nadwyżką ze strony pomysłowej natury. Poza tym, ile ja znowu piszę, tyle co nic, resztę niszczę. Śnię i nie mam zamiaru żyć czymś innym, nie piszę, śnię i czekam na list od Adolfa, który nigdy nie nadejdzie, dawno temu zmieniłam adres zamieszkania, co prawda mieszkam teraz po drugiej stronie ulicy na której mieszka Adolf, ale mało kto wie jaki to adres, na pewno nie upośledzony umysłowo listonosz. Czekam. Sen śni się. Podlewam jeden jedyny kwiat na parapecie. Przecieram szybę w jednym jedynym oknie. Obserwuję ptaki na niebie, być może jednym z nich jest ten, który śpiewał tylko dla mnie w dniu utraty ręki. Jak on świergotał, pięknie, jak anioł. Czekam. Niczego poza czekaniem już nie oczekuję. Rzeczy proste również nie unikną zagłady. Dzięki tobie Adolfie nauczyłam się patrzeć do wewnątrz (nic tam nie widzę). Nauczyłam się pisać zbędną ręką. Wszystkiego można się nauczyć, wystarczy pragnienie absolutnego snu. Trzeba wykonywać zbędne ruchy i czekać na list, którego nigdy nie otrzymam, który wydaje się nie zasługiwać na moje oczekiwanie. Mgliście wyobrażam sobie jego początek: „Droga Żaneto, upłynęło już tyle czasu od naszego ostatniego spotkania. W mgnieniu oka złożyłaś urzędowe podpisy pod stosownymi dokumentami i wyszłaś”. Początek listu Adolfa jest banalny. Nie byłoby żadnego sensu go czytać. Zauważam, że czasami czuję ból w odciętej ręce, innym razem nic nie czuję. Czasami przestawiam kwiat na parapecie, trochę bardziej w prawo lub lewo. Zasłania ptaki. Dzisiaj pod moim oknem przechodził listonosz, wczoraj też i przejdzie jutro. Pozostaje oczekiwanie. Ono nie przechodzi. A pewność? Jestem pewna jednego, nigdy nie złamię sobie prawej ręki. Co za idiotyczne pytanie godne pasażerów! Gdybym była pewna, że list w końcu do mnie trafi, czekanie nie miałoby sensu, nie można oczekiwać czegoś, czego jest się pewnym. Adolf nie jest takim draniem. Czekam i pragnę właśnie tego, czekam i pragnę tego, co jest. Właściwie na nic nie czekam. Pozostaje oczekiwanie.
Żaneta Żenada (Rafał Kwiatkowski) – Miejsce zamieszkania Bialoblott, ur. 1951 r. Bez pretensji do sceny literackiej. Żyje na uboczu. Czasami wchodzi do pustego kościoła. Modli się o spokój, choć dawno straciła wiarę. Bezrobotna. Otrzymuje stałą rentę inwalidzką, straciła rękę przy pracy. Uprawia, zapomniany dziś, ogródek sztuki epistolarnej.