To musi być coś specjalnego? Spytałam Asi, kiedy stałyśmy pod windą. No nie wiem, powiedziała Asia, wszystko zależy, ile mamy forsy. Forsy miałyśmy akurat niewiele, ale to nie miało znaczenia, bo prezent urodzinowy można było połączyć z imieninowym i jeszcze się złożyć na niego w kilka osób. Posłuchaj, zaczęłam, bo wpadłam na genialny pomysł, ale drzwi windy otworzyły się jak szeroko i wyszedł stamtąd pies. Przytrzymałam mu drzwi, bo sądziłam że za nim wyjdzie jeszcze jakiś facet. Pies był mi znany z widzenia, wielki, kudłaty, dopiero co wyczesany, sprawiał wrażenie nawet wykąpanego. Minął nas i poszedł bardzo powolnym krokiem pod drugą windę na końcu korytarza. To jest rasowy, powiedziała Asia, tylko rasowe są takie mądre i samodzielne. Pies usiadł naprzeciw windy i spojrzał na Asię jakby zrozumiał, co o nim powiedziała. Nie chciałam się nim dłużej zajmować, ale czułam, że mój pomysł z prezentem na urodziny Juści jest już mało aktualny. Z windy tymczasem, która zatrzymała się naprzeciw psa wyszedł facet ubrany w uniform. Przeszedł obok psa, gwizdnął na niego i obaj wyszli z klatki na słońce. Wydawało mi się, że facet coś nucił albo tłumaczył psu, bo jego wielki kosmaty łeb rozglądał się uważnie i mądrze na boki. Rozumiesz? Dosłyszałam pytanie faceta w uniformie, który zwracał się tak do swojego psa. A kiedy drzwi huknęły i winda ruszyła na dziesiąte dosłyszałam jak pies odpowiedział takim cwaniackim, zachrypłym głosem: no jasne, że tak.

Nazajutrz winda była nieczynna, a w drugiej nie było żarówki. Ktoś wykręcił albo się przepaliła. Nie szłam pieszo, otworzyłam bardzo szeroko drzwi windy, żeby zobaczyć, czy nie ma nikogo w środku i weszłam. Dopiero w całkowitych ciemnościach między piętrami, zapasowe drzwi do windy, do których kluczyk nosi miła starsza sprzątaczka, otworzyły się i w drzwiach ukazał się łeb kudłatego psa, a zaraz nad nim głowa faceta w uniformie. Czego pan pilnuje? Zapytałam ze strachu, a serce waliło mi na głos, tłukąc się między piętrami jak pusta puszka po piwie wyrzucona nocą do zsypu. A niczego. Powiedział facet, tak sobie tylko z psem jeździmy na spacery. Kiedy to powiedział, zaśmiał się krótko, a pies szczeknął jak hiena i zdławił śmiech jakby się czymś zakrztusił albo zaklął ordynarnie. Gdyby pani przypadkiem potrzebowała jajek ze wsi, to my świadczymy, zaproponował, kiedy wychodziłam z windy. Podziękowałam już tylko skinięciem głowy i wyszłam bardzo szybko na korytarz.

Trzeci raz spotkałam tą parę przy wyjściu na podwórko. Drzwi po drugiej stronie bloku otwierała tylko sprzątaczka w czwartki, bo wtedy wywozili śmieci z naszego domu. Był poniedziałek, a facet w uniformie siedział na progu do domu i wygrzewał się w słońcu. Pies siedział tymczasem w środku klatki, ukryty w całkowitym mroku i dyszał. Z długiego jak wstążka języka kapała ślina. Przełykał ją łapczywie, zmieniał łapy jakby zimna posadzka go parzyła i układał się z powrotem na ziemię. Miał na imię ślizgawiec od spaceru w parku, bo okazało się, że z głodu zżera ślimaki bez skorupy. Rude wyciągnięte na całą długość jak flaki, znaczyły gęstą drogę. Z daleka wyglądała jak tkana zakrzepłym mlekiem.

Widziała pani coś podobnego? Spytał mnie facet w uniformie, wskazując na psa w windzie. Z jego pyska wystawał martwy ślimak, który swoim kolorem i skórą przypominał zwisający kilka dni temu język.



Agnieszka Kłos