Spotykaliśmy się w klubie Corleone. Mieliśmy dwanaście, trzynaście lat i kiedy nacieraliśmy czubek bilardowego kija niebieską kredą – czuliśmy się naprawdę dorośli. Śledziliśmy tłuste, błyszczące bile, toczące się z powagą po zielonym suknie, ich tajemnicze trajektorie. Kieszonkowe ciułaliśmy na żetony, które wyglądały jak wyżłobione monety. Żetony w kieszeniach, w plecakach, na krzesłach, z których wstaliśmy zawołani do kuchni, na szkolnych ławkach. Cenna waluta. Klub znajdował się na pierwszym piętrze budynku usługowego, który wybudowano przy ruchliwej ulicy Powstańców Śląskich. Na górę wchodziło się po kamiennych schodach, na długi, zewnętrzny balkon. To tam stawaliśmy, żeby popatrzeć na przejeżdżające samochody i ciemniejącą o zmierzchu, matową plamę parku. Skowyt klaksonów, zimne ogniska spawaczy, maszyny, które zostawiali przy torach, rozkopanych dziurach ? i szli na fajrant, palić i pić, albo do zasmarkanych dzieci płaczących przed kolorowym telewizorem. Ale my czuliśmy się znacznie bardziej dorośli niż oni, my, nasze pierwsze włosy pod pachami, nasze podniecające golarki, pachnący puder w kamieniu, kosmetyki skradzione z osiedlowej drogerii. Kiedy nie graliśmy w bilard, szliśmy do opuszczonej wieży ciśnień przy Wiśniowej i tam handlowaliśmy poufnymi informacjami o miękkich narkotykach z gałki muszkatołowej, szałwii i skórki banana. Uważaliśmy, że papierosy są piękniejsze niż biżuteria, nocą podnosiliśmy kruszejące punkciki żaru wysoko, tworząc własne, prywatne gwiazdozbiory.

Klub bilardowy znajdował się dwa przystanki od szkoły i przystanek od domu kultury, do którego część z nas chodziła na zajęcia fotograficzne, gimnastykę artystyczną i szachy. Zimą, kiedy wcześnie robiło się ciemno, chłopcy wystawali w czapkach i rękawiczkach, ze zmarzniętymi nosami, pod oknami sali gimnastycznej, żeby popatrzeć, jak dziewczyny ćwiczą w krótkich spodenkach ? z szarfą, hula hop i skakanką. Z uwagą obserwowali nauczycielkę, która szorstkimi rękami sprawdzała wydolność ścięgien dziewcząt, ich naprężenie w szpagacie. – Wyglądali jak dzieci w zoo gapiące się na neonowe ryby w ogromnych, miejskich akwariach. Po treningu dziewczyny wychodziły spocone, pachnące gumą z trampek ? prosto na mróz i z piskiem dawały się nacierać śniegiem. A potem wszyscy biegli do swoich domów na kolację, bo w domach byliśmy jeszcze dziećmi, rozpieszczano nas i karcono. Ciocie nadal patrzyły na nas z udawanym podziwem mówiąc ?ulala, jaka pannica?, ?jaki kawaler?, ?patrzcie, patrzcie?. Nic nie wiedzieliśmy o śmierci, za to wszystko o miłości i winie truskawkowym. Ale nasze kace były bezbolesne, nasze przestępstwa miały małą szkodliwość społeczną i całe wielkie zło, któremu tak bardzo pragnęliśmy ulec, zrobione było z plastiku.

Tego dnia skończyliśmy grę wcześniej. Był piątek, po klubie kręciło się kilku facetów zbudowanych jak maszyny. Potem, jedna po drugiej, zaczęły przychodzić dziewczyny z salonu masażu i solarium ?Słoneczko?, które mieściło się na dole budynku. Włosy farbowały na czarno albo biało i wiązały ciasno w śliskie, naoliwione ogony. Przechodząc przez salę mężczyźni odsuwali nas rękami jakby przechodzili przez trzciny. Mieli czerwone tatuaże, koguty i syreny, które poruszały się na ich ramionach. Wybierali najlepsze kije i kładli dłonie na karkach dziewcząt albo przyciskali je do flipperów. Niektórzy patrzyli na nas łakomie, przywoływali i wiedziałyśmy, że w razie czego nasi chłopcy będą mogli tylko krzyczeć albo uciekać. Dlatego wycofywaliśmy się z ociąganiem, zakładaliśmy kurtki już na zewnątrz i szliśmy do parku z psami albo kupowaliśmy w spożywczym trochę chipsów, słodkie szyszki z preparowanego ryżu, piwo w puszkach.


Agnieszka Wolny-Hamkało