Jacek Bierut
Jacek Bierut

Książka jaka jest, niby każdy widzi. Słownik tak to tłumaczy: pewna liczba złożonych, zbroszurowanych i oprawionych arkuszy papieru, zadrukowanych dziełem literackim, naukowym lub użytkowym. Niby wszystko się zgadza (zgadzało), aż pewnego dnia (akurat spadło dużo śniegu) przyszedł do mnie listonosz, który zazwyczaj się spieszy i do mnie nie zagląda, wrzuca tylko awizo do skrzynki, a potem nawet nie próbuje się tłumaczyć, że przecież dzwonił, ale nikogo nie było.

–  Specjalnie wszedłem pokazać, że to nie ja i że to chyba ktoś złośliwy… i ja w ogóle pierwszy raz w życiu taki list… i niech pan zobaczy… i co jeszcze z tyłu napisali ? wyrzucił z siebie zakłopotany, a ja mu na to, że trzyma właśnie w ręku coś, co ma pewną szansę trafić do historii literatury, bo już wiedziałem, co to jest!

I ja też pierwszy raz w życiu to przeżyłem, zobaczyłem jego uśmiech zupełnie inny, niż przy tych mandatach (nie wspominam o zaskoczeniu z powodu nijak nie przeczuwanego rodzaju braków w uzębieniu).

Wydawnictwo Pomona wznowiło działalność i natychmiast musiało namieszać. Być może jeszcze niektórzy pamiętają ?Oceany? Andrzeja Sosnowskiego, jego ?Konwój. Operę?, ?Orcia? Darka Foksa albo ?Kaszel w lipcu? Bohdana Zadury. To tylko niektóre spośród wielu ważnych książek wydanych przez tę jednoosobową, wielce zasłużoną oficynę. Można nawet stawiać tezę, że na jej gruzach powstało Biuro Literackie, prężniejsze, lepiej zorganizowane i bardziej pragmatyczne, a jednak idące po już przetartej koleinie. Pomona potrafiła wydawać książki w czterdziestu czterech egzemplarzach, jedenaście wysyłając do jedenastu wspaniałych, tak oceniając liczbę osób znających się w Polsce na poezji, kolejne jedenaście przekazując autorowi, a (zdaje się) pozostałą połowę (odliczając egzemplarz obowiązkowy dla Biblioteki Narodowej) wprowadzając do normalnej (za zaliczeniem pocztowym) dystrybucji (żeby nie było tak elitarnie). Krążą legendy o zawrotnych kwotach, jakie proponowano Tomaszowi Majeranowi (właścicielowi i dyrektorowi Pomony) za niektóre pozycje dawno już wyprzedane. Krążą legendy o kwotach, jakie Tomasz Majeran wtopił na tym szlachetnym przedsięwzięciu. A trzeba wiedzieć, że większość tych książek, to edytorskie dziwadała (bardziej mi tu pasuje słowo: niepokorności). Wspomniany ?Orcio?, debiutancka powieść Darka Foksa liczy właściwie dziesięć stron tekstu (a czcionka spora, światła dużo, przestrzenie między linijkami szerokie).

Tym razem Pomona wydała MLB. Swego czasu (przy pewnej okazji, o której tu nie będę pisał, ale kiedyś gdzieś napiszę) zastanowiło mnie, który z poetów najbardziej niesłusznie zostaje pomijany i doszedłem do wniosku, że to Miłosz Biedrzycki właśnie, ktoś kto pisze w zasadzie w poprzek tego wylewu współczesnej poezji, tych fal, na których siedzi kilku liderów, zbieraczy śmietanki, a całkiem spore rzesze naśladowców próbują złapać oddech. Biedrzycki ? poeta logiczny. Poeta niemroczny (albo mroczny inaczej), nieśrodowiskowy. Ale widowiskowy (jak środkowy napastnik) jak najbardziej. Poeta nie tylko języka, nie tylko obserwacji, ale też układających się w całości historii. Poeta inżynier niejako, konstruktor, i poeta dekonspirator.

I oto wydaje książkę w Pomonie, książkę na niemal wszelkie możliwe sposoby nietypową, rujnującą słownikową definicję (może tylko poza tym, że jednak została napisana słowami). Niech świadczy o tym choćby sam fakt, że wejść w jej posiadanie można jedynie (!) poprzez pośrednika, czyli Pocztę Polską. A i to nie jest łatwe, jak się okazało.

–         Co to jest?!?!?!

–         List polecony.

–         Nie mogę tego przyjąć.

–         Może pani.

–         Ja muszę zapytać naczelnika, czy mogę to przyjąć.

[10 minut przerwy]

–         Nie przyjmę tego.

–         Dlaczego?

–         Naczelnik powiedział, żeby nie.

–         Ale dlaczego?

–         On dzwonił do Dyrekcji Okręgowej Poczty i powiedzieli, że nie.

–         Na jakiej podstawie?

–         Bo naruszona jest integralność przesyłki.

–         Nie jest.

–         Nie ma adresu nadawcy.

–         Ależ jest.

–         No to list zawiera treści obraźliwe.

To jest podobno autentyczna rozmowa, która miała miejsce, zanim wydawca uciął sobie niemal godzinną pogawędkę (jak to określił) o współczesnych formach edytorskich i poetyckich z Panem Naczelnikiem i uzyskał Jego łaskawą zgodę na przyjęcie przesyłki do wspomnianych jedenastu. (W sumie Poczta Polska mogłaby dosypać wąglika i miałaby spokój, jeśli nie raz na zawsze, to przynajmniej na jakiś czas.)

Ale zajmijmy się książką. Jak czytam w stopce, osiemnastym tomem ?biblioteki 44?. Mój egzemplarz różni się nieco od innych, bo każdy jest inny, a wszystkie są, jak to określono w stopce, patynowane ręcznie. Integralną częścią książki jest wykaligrafowany adres odbiorcy (właśnie dlatego tak istotnym jest fakt, że wejść w posiadanie tego tomu można jedynie za pośrednictwem poczty). Książka opakowana jest w wygniecioną [także ręcznie (jakby krowa przeżuła)] kopertę dociętą i sklejoną z bardzo szlachetnego papieru, również bez pomocy maszyn. Znaczki i stemple pocztowe naklejone wprost na niej, nadają jej powagi, a może nawet czegoś w rodzaju nieodwracalności. Opakowanie, okładka w wielu książkach są niemal nieistotne, w tym przypadku treść i forma książki wtapiają się wręcz w okładkę, wskakują na nią, a także odwrotnie. Kiedy trzyma się to w ręku, naprawdę można się długo zastanawiać, co jeszcze jest okładką, a co już nie, a może okładki nie ma wcale. Zastanawiać się nawet, czy to jeszcze książka, czy już coś podpadające pod sztuki plastyczne, ale chyba jednak książka, choćby z tego względu, że prace plastyków nie miewają numeru ISBN.

Ale ten bibliofilski tomik wierszy jest wyjątkowy nie tylko z powodu swojej zewnętrznej formy. Poezja stworzona przez MLB od początku do końca kapitalnie wpisuje się w przytoczoną tu na początku słownikową definicję książki, a nawet spełnia wszystkie jej wymogi dotyczące treści ? jednocześnie, bowiem jest to dzieło zarówno literackie, jak naukowe i użytkowe.

Literackie choćby ze względu na mistrzostwo języka. Można tu mówić o perfekcyjnym wykorzystaniu dziewięciozgłoskowca, tak nadającego polszczyźnie lekkości, a przez to często i chętnie wykorzystywanego przez wielu mistrzów wiersza regularnego, szczególnie w utworach frywolnych, żartobliwych, kpiarskich. Średniówka w wykonaniu MLB dzieli wiersz nie tylko rytmicznie, melodycznie, ale i znaczeniowo. Rym nie jest nachalny, choć dokładny, a przy tym wewnętrzny. Najchętniej zacytowałbym tutaj całość tekstu, żeby mieli Państwo pojęcie, o czym mowa. Jeśli miałbym wybrać fragment, to trudno mi się na coś zdecydować, bo każdy wyimek uszkodzi wewnętrzną tkankę całości.

Co więcej, Biedrzycki korzysta jedynie z polszczyzny potocznej, z najbardziej powszechnych warstw językowych dostępnych nawet dla dzieci z młodszych klas szkoły podstawowej (chociaż rezygnuje z interpunkcji). Podczas lektury ma się jednak nieodparte wrażenie, że każde słowo zostało postawione na wielu fundamentach, czytelnik jest zmuszony do poruszania się w językowych pokładach, bo w każdym fragmencie daje się zauważyć skala od niewyszukanego komizmu do daleko posuniętej wzniosłości, niemal mistycznej, niemal misteryjnej. A przy tym największy sceptyk, ktoś najbardziej niechętny poezji współczesnej, nie mógłby postawić zarzutu, że ta poezja jest niezrozumiała, ani przegadana, ani pompatyczna, ani błaha. Biedrzycki podaje przy tym wszystko w sposób niesłychanie prosty, niemal ma się wrażenie, że nawet bez zmiany zapisu mogłoby to uchodzić za prozę, a jednak dzięki temu, że zostało zapisane wierszem, uzyskuje ten niesłychanie trudny do osiągnięcia efekt ? że wypowiedzenie tego prozą (w ten lub w jakikolwiek inny sposób) wydaje się niemożliwe. Tylko poezja bowiem ? przynajmniej tak mi się roi ? ma tę potencjalną cechę, że udaje się (w jej zmiennych ramach) wypowiedzieć coś, czego właściwie wypowiedzieć nie sposób, i Biedrzyckiemu w pełni się to powiodło.

Tu przechodzimy do naukowości dzieła, bo nie mam wątpliwości, że już w podskórnej warstwie jest to traktat filozoficzny, a także teologiczny (z wykorzystaniem wiedzy przyrodniczej). Najogólniej mówiąc, dostaliśmy rozprawę nad teoriami bytu i strukturami rzeczywistości. Ontologia w poezji to zawsze wyzwanie, wymaga bowiem nie tylko precyzji języka, ale jeszcze logiczności wywodu i sporej wiedzy (przede wszystkim o własnej niewiedzy). Wielu znakomitych poetów połamało sobie na tym pióra, nawet zęby albo stworzyło coś, co można kwitować pobłażliwym uśmiechem. Wbrew pozorom ani Miłosz, ani Wojaczek, ani nawet Herbert nie mogą być tu (obiektywnie) poczytywani za mistrzów. Już bardziej się powiodło Watowi, Wirpszy, Karpowiczowi, ale nie mogę wskazać z czystym sumieniem wiersza, w którym właśnie ta ontologiczna warstwa, najtrudniejsza i najbardziej pożądana, jest nie do podważenia. Czy udało się to Biedrzyckiemu? Oto jest pytanie.

Ta książka ma jednak zasadniczą przewagę nad innymi realizacjami tego obszaru tematycznego. Ma konkretnego adresata, adresata, którego czytelnik zna nie tylko z imienia i nazwiska, z adresu, ba, ze wszelkich danych osobowych, a także z całej reszty (włączając w to najskrytsze tajemnice, słodkie i gorzkie wspomnienia, plany, marzenia, upodobania, zaniechania itd.), ale żeby tego było mało, dla czytelnika akurat ten adresat jest osobą najbliższą (pomijamy tu kwestie różnorakich potencjalnych miłości komplikujących ten obraz). Bo ta książka nie jest traktatem filozoficznym ?w ogóle?, tę książkę trzeba odebrać osobiście, poprzez własne doświadczenia, własną wiedzę, własne obawy i nadzieje, a także poprzez własne ciało i to coś, co kiedyś nazywano duszą. Pokażcie mi inne dzieło literackie, które dotyka odbiorcę tak intymnie, tak personalnie, tak osobniczo. W dodatku z taką troską i życzliwością.

No i kolejna rzecz. Być może najważniejsza. Użytkowość. To jest książka do cytowania. Właściwie daje się cytować w każdej sytuacji. Cytaty można kierować do innych, wtedy to będą żarty, ale można też do siebie, wtedy może uda się niektórym czytelnikom jakoś w miarę niegłupio wykorzystać to, co wszyscy mamy zupełnie za darmo, a co jednocześnie jest najdroższe w świecie, właściwie naprawdę bezcenne ? czas, własny czas, te mniej więcej dwadzieścia parę tysięcy dni i nocy.

Bo to jest tekst medytacyjny, zapewne powstały w wyniku jakiejś (być może nieznanej nikomu innemu poza autorem) techniki medytacyjnej, ale ważniejsze jest to, że jest to tekst świetnie nadający się do takich praktyk, także (a może przede wszystkim) do momentalnych medytacji w różnorodnych okolicznościach, na jakie przychodzi się natykać tu i ówdzie.

Jeśli już jesteśmy przy użytkowości, to może nie powinienem o tym pisać, ale czasy niepewne, ceny ropy szaleją, giełda nadmuchana do granic możliwości (stan na koniec stycznia 2007) i można się tylko obawiać kolejnych miesięcy, złotówka się waha, oprocentowanie lokat bankowych śmieszne, pewnych inwestycji finansowych niewiele, ale ten akurat tom MLB będzie (z czasem coraz bardziej) znacznie zyskiwał na wartości z wielu powodów (autor, wydawca i wyjątkowość formy).

Wszyscy się domyślamy, że nie zostało zbyt wiele egzemplarzy.

Jacek Bierut

MLB: Wygrzebane (tytułem mogą być również dwie grube poziome krechy układające się w mocno przedłużony znak równości), Pomona, Wrocław 2007.