5.

Dlaczego tak obszernie przedstawiłem poprzedni wątek? Chodzi o to, że chciałbym postawić taką, dość oczywistą tezę: w czasie gdy na Zachodzie (lub Bliskim Wschodzie) dokonywano pierwszych prób kulturowego osadzenia Zagłady ? również przez opisane wcześniej realizacje, które przekraczały ustanowiony model reprezentacji II wojny światowej w sztuce ? w Polsce w tym czasie (lata 60.-70.) atmosfera dla projektów subwersywnych ze zrozumiałych względów nie była, mówiąc oględnie, zbyt sprzyjająca. Wszelkie akty rewizjonizmu historii (a naziploitation to przecież rewizjonizm w czystej, nomen omen, postaci) były udaremniane. Po upadku PRL otwarto się na transgresję, ale wystarczy przyjrzeć się np. ?brulionowi?, aby utwierdzić się w przekonaniu, że energia młodych gniewnych skupiła się na 1) kwestii ?przewietrzenia regałów?, czyli poszukiwaniu nowych narzędzi ekspresji za pomocą importowanych w olbrzymiej skali, a niedostępnych wcześniej w oficjalnym polskim obiegu myśli estetycznych, artystycznych czy filozoficznych; 2) rozbrajaniu wysokiej poetyki poprzedniej dekady (wykpiwano szczególnie literaturę stanu wojennego, obezwładniano polityczne zaangażowanie pisarzy i degradowano społeczne miejsce twórcy, a szczególnie jego narodowe posłannictwo); 3) próbach artystycznego utrwalenia przemian ustrojowych w Polsce. Słowem, podczas gdy tematyka traumy wojennej, a szczególnie Shoah, została już jako tako kulturowo oswojona na Zachodzie, polscy twórcy jeszcze nie nauczyli się radzić z bieżącą rzeczywistością, a co dopiero myśleć o poświęcaniu się eksperymentom z materią historyczną.

Stosunkowo szybko na bieżące wydarzenia zaczęła reagować kultura masowa. Warto uświadomić sobie, jaki potencjał polityczny siedział w Psach Władysława Pasikowskiego (1992), żeby zdać sobie z tego sprawę; na przykład w scenie gdy ex-funkcjonariusze UB śpiewają: ?Na drzwiach ponieśli go Świętojańską/ Naprzeciw glinom, naprzeciw tankom / Chłopcy stoczniowcy pomścijcie druha! / Janek Wiśniewski padł?. Wtedy był to szczyt cynizmu i moralnej zgnilizny, teraz wymowa tych zwrotek nieco, proszę mi wybaczyć, spsiała, ale wciąż posiada silną wartość symboliczną. No dobrze, ale co w późniejszym okresie? W ostatnim czasie możemy zaobserwować interesującą tendencję: do głosu coraz częściej zaczynają dochodzić alternatywne narracje z zupełnie innymi dekadami w tle. Symptomatycznym przypadkiem może tu być Marcin Ciszewski, z wykształcenia historyk, który w ciągu ostatnich paru lat wydał całą serię powieści związanych z przełomowymi datami polskiej historii, często powiązanych z zagrożeniami terroryzmem (ostatnia jego książka, Upały, traktuje o zamachu podczas inauguracji Euro 2012). Wśród nich na szczególną uwagę zasługują www.1939.com.pl oraz www.1944.waw.pl, których fabuła zasadza się na takim pomyśle: ?Załóżmy, że w czasy poprzedzające wybuch Powstania Warszawskiego trafia kilkuset współczesnych żołnierzy z początku XXI wieku z nowoczesnym sprzętem, wyszkoleniem i wiedzą. Mają pewien wpływ na rzeczywistość, a także czas, aby starannie przygotować tę jedyną w swoim rodzaju operację wojskową. Czy konfrontacja przeszkolonych i wspieranych przez żołnierzy GROM powstańców z AK z doborowymi jednostkami Wehrmachtu i SS okaże się zwycięska?. Czy można odmienić los powojennej Polski?? (cytat z materiałów wydawcy).

Zupełnie inaczej została pomyślana Noc żywych Żydów. W 2008 roku pojawił się pod takim tytułem krótkometrażowy komediowy horror[1]; można przypuszczać, że autor książki, Igor Ostachowicz, mógł się nim inspirować, a jak nie, to z pewnością na własne potrzeby przystosował tytuł najsłynniejszego filmu o zombie, Noc żywych trupów. W książce Ostachowicza ? nie da się nie wspomnieć, że autor jest bliskim doradcą Donalda Tuska, co rzutuje na odbiór jego prozy ? nie mamy jednak odwołania do tradycji kina zombie, przynajmniej w takim sensie, do jakiego przyzwyczaili nas producenci kina zombieploitation. W ogóle trzeba jasno sobie powiedzieć, że z przypisywanego tej książce skandalu nici, ponieważ Noc żywych Żydów nie spełnia odpowiednich do wywołania awantury kryteriów: nie przekracza granicy dobrego smaku, nie niesmaczy, nie powoduje niedoczynności układu pokarmowego, niedrożności jelit ani zapalenia wyrostka robaczkowego[2]. Ci, którzy poczuli się tą powieścią dotknięci, jej nie przeczytali. Dlaczego wygaduję tak zuchwałe rzeczy? Bo mam wrażenie ? więcej, mam przekonanie ? że zadziałał tu mechanizm tytułu-synekdochy, który wystarcza za resztę, bo po co się wgłębiać w resztę, skoro wiemy wszystko po tytule? W tym sensie książka Ostachowicza  ? toutes proportions gardées, zawsze chciałem to powiedzieć ? idzie po linii np. Człowieka bez właściwości. Jak to? A przeczytaliście słynną książkę Musila, której nikt w całości nie czytał? Wszystkie tomy? Nie sądzę. Ale też idę o zakład, że nie przeszkadza wam to do woli używać metafory ?człowieka bez właściwości?, i co więcej, tę metaforę wyśmienicie rozumieć. Podobnie można zatem zrozumieć książkę Ostachowicza, i się tą książką oburzać, nie przeczytawszy ani jednej strony. Chyba że czwartej strony okładki. Albo chociaż fragment skrzydełka.

Z powyższego może wynikać, że upominam się o to, żeby Nocy żywych Żydów poświęcić jakąś szczególną uwagę. Że Noc na to zasługuje. Wbrew temu, co o tej książce mówi Dariusz Nowacki, powiadam: nic z tego (na dowód tego, jak bardzo rozmijamy się w swoich opiniach, zacytuję krótko tylko takie słowa śląskiego krytyka: ?W tej powieści podoba mi się wszystko poza tytułem?). Uważam tę powieść za niezredagowaną wersję roboczą czegoś, co mogłoby ? gdyby nad nią dostatecznie długo popracować ? przypominać apetyczną prozę, ale tak naprawdę nie chodzi tu o robotę redakcyjną. Bo i metodę pisarską Ostachowicza nazwałbym sucharem: zjechanym jak stary winyl wisielczym dowcipem, przez który może i kilkadziesiąt ? no dobra, kilkanaście ? lat temu moglibyśmy w etycznym szczękościsku się obruszać, gdybyśmy takich rzeczy nie słyszeli już dziesiątki razy wcześniej. OK, nie twierdzę, że w rodzimej prozie współczesnej na pęczki alternatywnych historii o Polsce z wątkiem żydowskim w tle, ale mam na myśli raczej to, że narracyjne rozmemłanie w tej książce jest zredukowane do wersji postmodernistycznej pocztówki z wakacji wśród nie do końca, bym powiedział, sfinalizowanych (albo jakby powiedział śp. Bolec, nieodżałowany raper-aktor-naturszczyk: ?umartych?) nieboszczyków spod ciemnej gwiazdy, i to na dodatek gwiazdy Dawida. Jak to? A tak to.

Mianowicie rzecz w największym skrócie wygląda tak: główna postać Nocy? (jego profesja: glazurnik), mieszkaniec Muranowa, gdzie getto żydowskie się mieściło, dostaje od pewnego staruszka ? któremu pomógł, gdy ten zasłabł ? artefakt: blaszkę, która okazuje się talizmanem, jaki nosili warszawscy Żydzi, żeby uniknąć złego losu. Wkrótce potem odkrywa w swojej piwnicy nie lada gratkę: przejście do równoległej rzeczywistości. Rzeczywistości Żydów ? nieumarłych. Tak jest: kategoria nieumarłości jest tutaj jedną z kluczowych; nie idzie to o nieżywych, ale o nieumarłych właśnie, ale jednocześnie również nie o zombie w ścisłym znaczeniu tego słowa. Glazurnik więc odkrywa tę rzeczywistość przykrytą, przeoczoną. Wypartą, ale nieumarłą właśnie. Jak jest w blurbie tej książki powiedziane: ?Wieloletnie milczenie i wypierany lęk muszą wywołać koszmary. I być może ozdrowieńcze przebudzenie?.

W tym sensie muranowski, żydowski come back; ten powtórny akces nie do końca żywych Żydów do rzeczywistości można by odczytać dwojako. Po pierwsze, narzuca się mocne skojarzenie z wciąż niewyeksploatowanym literacko wojennym epizodem ukrywania Żydów przez Polaków podczas wojny (u Ostachowicza nieprzypadkowo wychodzą oni na powierzchnię z piwnicy, co przywołuje na myśl opisywany ostatnio przez m.in. Barbarę Engelking, a wciąż literacko niewyeksploatowany wątek przechowywania ?sąsiadów? wyznania mojżeszowego we wszelkich skrytkach, zakamuflowanych pokojach, spiżarniach z drugim dnem, garderobach, sutenerach, stodołach itd.). Z drugiej strony, jeżeli zgodzić się na taką interpretację, to wolta ?sąsiadów? przybiera postać nierozliczonego rachunku wobec ofiar, których polska historiografia i literatura (faktu; piękna) nie opłakała dostatecznie i uczciwie, ale w po łebkach i z mnóstwem białych plam. Trzeba pamiętać, że ów powrót ma również charakter semiotyczny: terytorialne naznaczenie tego kawałka miasta, który w sposób najbardziej symboliczny został nacechowany Zagładą, ma uzmysłowić współczesnym mieszkańcom o niegdysiejszym skrwawieniu tych ziem, na których obecnie tętni życiem centrum handlowe Arkadia, która u Ostachowicza brzmi trochę przaśnie jak ponowoczesna, zdeformowana karuzela z Campo di fiori.

 O, skoro przy tym jesteśmy, spójrzcie na taki dialog z ofiarą Holocaustu:

?? A to prawda, że zaraz przy murze getta stała karuzela? ? wypaliłem jak kto głupi (?)

Cisza. Nic mi nie odpowiada, tylko tak patrzy, chyba nie chce się wypowiadać na taki niepoważny temat jak karuzela, a ja brnę dalej:

? Jeśli faktycznie działała podczas likwidacji? to? ? Oj, nie wychodzi mi ta rozmowa.

? Chcesz znać prawdę o tamtych czasach?  ? pyta i patrzy pustym wzrokiem. ? To pójdź jeszcze raz na wycieczkę, tylko nie wracaj tak szybko i weź ze sobą bliskich?.

To dla mnie najciekawszy trop w powieści Ostachowicza: próba skonfrontowania totalnego doświadczenia pokoleniowego, którego depozytariuszami są warszawscy Żydzi, co wyszli spod ziemi ? z niemal zupełnym wyzerowaniem pokoleniowych identyfikacji, które cechuje współczesne generacje, reprezentowane przez narratora i jego dziewczynę, Chudą, co siedzi całe dnie wgapiona w monitor jak, nie przymierzając, zombie.

Co na takie dictum nasz słyszący dowcipem jak lazur glazurnik?

?Co, mam żałować, że żyję w pokoju, w Unii Europejskiej, w NATO, w anorektyczno-ekologicznym porozumieniu sił Zachodu, w globalizacji kolorowych fotografii, że dostępne są prezerwatywy z różnymi bajerami, że w kółko oglądam filmy o dyskryminacji czarnoskórych w Ameryce, chociaż nie znam czarnoskórych osobiście i nigdy nie byłem w Ameryce, i nawet mogę napisać oświadczenie, że mimo to jestem już od dawna przekonany o tym, iż dyskryminacja czarnoskórych jest niesprawiedliwa, ale oni i tak co drugi film na ten temat dalej puszczają; że Chuda ciągle siedzi w Internecie mam żałować, że są fajne centra handlowe, że zamiast patefonu z trąbą i szafy z płytami mogę nosić w kieszeni taki malutki dzyndzelek podpięty do słuchawek, że zamiast socjalizmu prowadzącego do komunizmu jest wegetarianizm prowadzący do weganizmu (?).

? Że Żydów nie ma ? dodał Nostromo?.

Ładna tyrada, nieprawdaż? Mam wrażenie, że gdyby Ostachowicz skoncentrował się na rozbudowaniu tego typu dłuższych pasaży, mielibyśmy o wiele mocniejszy materiał. Autor postawił jednak na upodobnienie wątków i ich stereotypizację (pojawieniu się wypartych sąsiadów towarzyszą od razu neonazistowscy bojówkarze); na dodatek konstrukcja drugoplanowych postaci w miarę rozwoju wydarzeń ulega, co znamienne, redukcji. W jakim sensie? Weźmy na przykład głównego szwarccharaktera tej książki, semickiego tępiciela znanego jako Ktoś Zły (KZ), który przeistacza się w Zupełnie Złego (ZZ); albo Kobietę z Podbitym Okiem (Kobieta z PO); te dość irytujące cięcia oddają autorską dezynwolturę w stosunku do budowy bohaterów i ich pretekstowość, wskazując na przy okazji roboczy charakter całości projektu Noc żywych Żydów, który jest przez to dłużącym się work in progress.

6.

?Krzyś szedł przez Warszawę, nie kryjąc swojego rozczarowania i dopiero na placu Teatralnym pojął skalę przemiany. Nikt nie pilnował godziny policyjnej, a nieliczni Niemcy nie zwracali na niego uwagi. Flaga ze swastyką na Prudentialu była niemal czarna. Patrzył to na niebo, to w głąb siebie, układał w głowie słowa dla Basi, czyniąc wszystko, by nie spojrzeć pod nogi, a gdy to zrobił, mowę mu odjęło. Prawie pod butem leżał prawdziwy skarb: niemiecki pistolet. Krzyś schylił się i zamarł. Na całym placu były ich setki, porzucone, nie budzące najmniejszego zainteresowania. Walały się szmajsery, parabelki, kilka tetetek, waltery, dziesiątki granatów zaczepnych i obronnych, jakby nikt tutaj nie zamierzał się już bronić ani nikogo zaczepiać.

W pierwszym odruchu Krzyś zaczął zbierać tę broń, pakować do kieszeni, do torby, za pas, aż nie mógł kroku zrobić. Niemiecki żołnierz, mniej więcej w jego wieku, przyglądał się spokojnie tej czynności, przesłał mu tylko spojrzenie pełne wyższości i politowania ? tak patrzą ludzie, którzy wiedzą więcej od innych?.

Co wiedział ten niemiecki żołnierz? Otóż w Widmach Łukasza Orbitowskiego sytuacja wygląda tak: 1 sierpnia 1944 Powstanie Warszawskie się nie udaje, bo udać się nie może, skoro dzieją się rzeczy nie z tej ? Tej! ? ziemi. W największym skrócie: broń się zacina. I powstańcom, i Niemcom. I okupantom, i naszym. Po prostu nie da się tego dnia, ani w ciągu wielu jeszcze dni kolejnych, wystrzelić z żadnej broni palnej. Przynajmniej w stolicy[3]. Jak się okazuje, to dopiero początek, bo są tacy (jak Janek, główny jurodiwy tej powieści), którzy widzą ukryty kontekst tych wydarzeń. Kontekst ciężki, apokaliptyczny: ?to nie żadne chmury, lecz mrowie jeźdzców, po prawej w zbrojach białych i kremowych, miecze i topory biły w ciężkie tarcze, na głowach, niczym małe gwiazdy, jaśniały pełne hełmy. Siedzieli na białych rumakach, gryfach i pierzastych smokach?. Czytelnik nieprawiony w konwencję sci-fi może przy takich momentach poczuć ? albo usłyszeć ? jak mimowolnie zgrzytają mu zęby; dygotają powieki; marszczy się brew; albo otwiera się finka w kieszeni. Co by jednak o tym nie myśleć: Godzina ?W? nie mogła zostać przeprowadzona w takiej sytuacji, w jakiej znaleźli się młodzi polscy inspiratorzy tego zbrojnego zrywu; przynajmniej w ujęciu Orbitowskiego, który stworzył jedną z najbardziej oryginalnych alternatywnych narracji w polskiej prozie ostatnich lat; i to pomimo wszystkich jeźdźców tej topornej ? armagedonicznej ? symboliki, która jest dla Widm po prostu nieodzowna.

No dobrze, skoro nie było Powstania ?44, to co było? Pozornie radykalnych zmian nie odnotowano ? po II wojnie mamy Polskę Ludową, wobec czego aparat bezpieczeństwa działa w najlepsze, podobnie jak cenzura, a pojęcie wolności (także słowa) jest nad Wisłą występuje w tak niskiej frekwencji jak salceson w mięsnym. Ale można odnieść wrażenie graniczące z pewnością, że rzeczywistość się rozpada, puchnie, gnije. Ten stan ulegnie w miarę rozwoju fabuły kulminacji, by skończyć się ? znowu ? w katastroficznych okolicznościach, jak widzenia Janka, który usiłuje zlikwidować prezydenta Bieruta w stanie totalnej maligny. Orbitowski daje czytelnikom wyraźnie do zrozumienia, że próba udaremnienia biegu historii (okupacja bez Powstania Warszawskiego) lub zakłócenie jej ?prawidłowego? toku, nawet gdy kończy się powodzeniem ? to w pewnym momencie wróci pewnikiem jak bluzg w hiphopowym tracku o ciężkim życiu ludzi ulicy. Doświadczają tego niedoszli powstańcy ? najbardziej emblematyczny jest tu Krzyś Baczyński, który zaczyna mieć problemy z pamięcią, coraz częściej traci przytomność umysłu, zdarzają mu się momenty i rozmowy zupełnie niekontrolowane (można by powiedzieć: złe tripy), by pod koniec historii przemierzać kolejne kwadraty Warszawy z dziurą w głowie, do której pewnie można włożyć pięść Władimira Kliczki.

Portret Baczyńskiego jako życiowego nieudacznika jest pogłębiony; w paru momentach da się wyczuć sugestię, że jest to typ twórcy, który może się w pełni realizować wyłącznie w warunkach wojny. Pozbawiony tych warunków staje się bezużyteczny egzystencjalnie (relacja z Basią jest mocno toksyczna, odbiega od słodkiego wizerunku, który znamy z podręczników do polskiego z liceum) i literacko (świetna scena, gdy Baczyński próbuje flirtu z socrealizmem w latach 50., robiąc nieudany research na budowie). Żeby pogłębić poziom degrengolady, jaka realizuje się w życiu Krzysia ­? tej życiowej; tej twórczej ­? warto przytoczyć tytuły powojennych dzieł, które dla Baczyńskiego wymyślił Orbitowski: Liczba bestii, Siódmy syn siódmego syna, czy Strach przed ciemnością. (Kto nie rozpoznał kontekstu i nie domyślił się jeszcze, z jakiego zespołu heavymetalowego pochodzą te cytaty, niech przetłumaczy sobie na głos łamaną angielszczyzną: Żelazna Dziewica). Do tego dochodzi pogoń za historią Polski ukrytą, metafizyczną ? tu najwięcej do zrobienia będzie miał jeden z bohaterów, Wiktor ? która objawi swoją koturnową strukturę na samym, mesjańskim finiszu (Orbitowski wcisnął tu pedał patosu do samej dechy).

Widma mają swój ciężar, który potrafi mocno przygnieść, czego doświadczył ostatnio Piotr Świeciński, gdy pisał w ?Rzeczypospolitej?: ?Jak to dobrze, że było powstanie. Że Niemcy zburzyli nam miasto! Że wymordowali 150 tysięcy ludzi, a dziadkowie z mamą przez dwa tygodnie tułali się po piwnicach, a potem wymaszerowali do Pruszkowa… Bo dzięki temu teraz mamy żywe miasto, a nie dziwaczny stwór-zombi, żyjący jakimś dziwnym, ponurym, wampirycznym istnieniem?. Książka Orbitowskiego ? co ciekawe, jako alternatywna wizja Polski ? wpisuje się w ciemny nurt dyskusji o Powstaniu Warszawskim. Skąd to znamy? Ostatnio rozgorzała ona parę lat temu, po publikacji Kinderszenen Jarosława M. Rymkiewicza (pracowałem już wtedy w jednej z wrocławskich księgarni i najzabawniejszy moment był wtedy, gdy ktoś pytał o ten tytuł, spolszczając jego fonetykę, co brzmiało trochę jak Tarzan wypowiedziany z polskim ?rz?). Pisarz z Milanówka przeżywał wówczas swoją fascynacją PiS-em, udzielał kuriozalnych wywiadów, ale mimo to nie mogłem wyjść ze zdumienia, że w 90% recepcja jego książki dawała się na to złapać, wskutek czego większość recenzentów i krytyków punktowała Rymkiewicza jako endeckiego oszołoma, czerpiącego osobistą ? po trochę może i nawet seksualną ? satysfakcję z ludzkiej i urbanistycznej tragedii stolicy z 1944 roku. Był w tej kreacji akcent, powiedziałbym, wampiryczny. Tymczasem czytałem Kinderszenen przede wszystkim jako unikatowe, i momentami piekielnie dobrze napisane flashbacki z dzieciństwa (szczególnie te dziwne momenty ze zwierzętami w tle, np. z miotającymi się w skrzynkach rakami przed jednym z warszawskich sklepów; miałem też takie dziwne przeświadczenie, że nikt tak nie potrafił pisać o żółwiach od czasów Huysmansa).

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: wzmiankuję o Rymkiewiczu w kontekście Orbitowskiego, bo wydaje mi się, że pojawia się tu ciekawy punkt przecięcia diametralnie różnych perspektyw dotyczących Powstania, które jednocześnie mają wspólny jeden mianownik. Otóż Polska bez Powstania jest w ujęciu nie do pomyślenia. A dokładniej, nawet jeśli jest to możliwe, to ? tak czytam intencje Orbitowskiego ? ten alternatywny wariant historyczny miałby swoje, niezbyt bajeczne konsekwencje. Nie tyle, że byłoby gorzej. Bez jaj. Po prostu mielibyśmy do czynienia z ziemią na tyle niczyją, a tożsamością w takim stopniu rozmontowaną, że w ostatecznym rozrachunku w preambułę konstytucji Rzeczypospolitej należałoby by wpisać słowa z Ubu Króla Alfreda Jarry: Polska, czyli nigdzie. (I to najlepiej z emfazą w postaci dopisku walącym po oczach jak gest Kozakiewicza: ?Grrówno!?).

Jeszcze: Widma to naprawdę zwalista narracja. To kupa książki, kawał czytania. Na poziomie organoleptycznym to sześćset stron, ale pieprzyć poziom organoleptyczny. Wypunktowałem już parę słabszych momentów tej powieści, ale warto przezwyciężyć blokadę, rozluźnić żuchwę i zwrócić uwagę na parę unikalnych dla polskiej nowej prozy aspektów, które możemy odnaleźć u Orbitowskiego. Na przykład ­? rzadko spotykana dbałość o drugi plan. Mam na myśli zarówno poziom dosłowny (detal, sztafaż, topografia; autor pochodzi z Krakowa, ale stolicę opisał jak cwaniak[4]), jak i fabularny (liczba pobocznych wątków, w jakie uwikłani są główni bohaterowie, niekiedy przypomina klęskę urodzaju), historyczny (moment dziejowy opisany w gęstym ziarnie, z mnóstwem szczegółów) czy psychologiczny (relacje pomiędzy poszczególnymi ulegają ciągłej zmianie, kondensują się: małżeństwo Krzysia i Basii ulega rozpadowi; Wiktor z pozycji szumowiny startuje w kierunku prawie że herosa; Janek preferuje zaś tryb eksternistycznego tripu: dantejską, zadżumioną, psycho mission impossible, która dobrze skończyć się nie może). W sumie dawno już nie czytałem prozy, w której tyle wytwarzałoby się tyle rozbieganych aktywności[5].

***

No to na finiszu strzelmy frazesikiem: zupełnie inaczej leży historia prozaikom ?obcym?, inaczej ?naszym?. Moglibyśmy jeszcze wyodrębnić sto tysięcy różnic jakościowych, a jednocześnie wciąż szukać wspólnych punktów styku; kotłować się wśród kolejnych materiałów i dalszych kontekstów, ale mam wrażenie, że w Polsce wreszcie wystrzeliła strzelba, co tyle czasu wisiała spokojnie nad kominkiem. Bo najwyraźniej nowa polska proza ? szczególnie ta opowiadająca o Historii, a jednocześnie romansująca z popkulturą ? wpuściła do swojego łóżka tego włóczęgę Tarantino. Zobaczymy jeszcze nie raz, jaki wyjdzie z tego raban, i jakie berbecie.




Grzegorz Czekański



Pierwodruk tekstu: ?FA-art? nr 1-2 (91-92) 2013. 



Przedmiot:

James Ellroy, Krew to włóczęga, przeł. Penksyk-Kluczkowska, Katowice 2011.

Stephen King, Dallas ?63, przeł. Tomasz Wilusz, Warszawa 2011.

Łukasz Orbitowski, Widma, Kraków 2012.

Igor Ostachowicz, Noc żywych Żydow, Warszawa 2012.

Thomas Pynchon, Wada ukryta, przeł. Andrzej Szulc, Warszawa 2011.

Wybrany kontekst:

Przemysław Czapliński, Polska do wymiany, Warszawa 2009.

Franciszek Czech, Nawet paranoik ma realnych wrogów, w: ?Znak? 2011, nr 11 (679).

Don DeLillo, Libra, przeł. Jan Kraśko, Kraków 2007.

James Ellroy, Sześć tysięcy gotówką, przeł. Violetta Dobosz, Toruń 2006.

Jakub Majmurek, Po fali, zob. http://www.krytykapolityczna.pl/Recenzje/MajmurekPofali/menuid-76.html, dostęp z 15.08.2012.

 


[1] Co ciekawe, spokojnie moglibyśmy zaliczyć ten tytuł w jako nazi exploitation w wersji zombie, na dodatek utrzymane w konwencji czarnej komedii. Opis wystarczy, by utwierdzić się w tym przekonaniu: ?Wiele lat temu zły nazistowski naukowiec, chcąc wyplenić Żydów ze swojej okolicy, dodał do koszernego pieczywa tajemniczego wirusa. Jednak wirus nie zadziałał tak, jak by sobie tego życzył niemiecki uczony, bowiem zarażeni zaczęli zmieniać się w zombie, siejąc strach i spustoszenie. I choć nieumarłych udało się na jakiś czas powstrzymać, Żydzi-zombie powrócili, tym razem zagrażając pewnej spokojnej, szczęśliwej małomiasteczkowej rodzinie.  Jedynym sposobem na pokonanie nieumarłych Żydów jest użycie przeciwko nim niekoszernego jedzenia ? mięsa ze świni. Sytuację zagrożonej rodziny komplikuje fakt, że jedyną wieprzowiną dostępną w obrębie całego domostwa jest udomowione zwierzę o imieniu Larry?. (Za portalem filmweb.pl).

[2]Moglibyśmy zaryzykować nawet stwierdzenie, że książka Ostachowicza jest swobodną wariacją na temat akcji społecznej ?Tęsknię za Tobą, Żydzie?, polegającej na archiwizacji wspomnień polskich Żydów i realizowaniu projektów graficznych na muralach w wielu polskich miastach (od Warszawy, po Łódź, Barczewo czy Dzierżoniów).

[3] Doświadcza tego Marek Świda, zupełnie drugo- albo i trzecioplanowy bohater Widm, ale zarazem postać symboliczna, bo przypominająca pod wieloma względami głównego bohatera książki Orbitowskiego, Krzysia ? Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. W Widmach jest scena, w której Świda : ?Krokiem wolnym i swobodnym podszedł do nieco ogłupiałych żandarmów. Kierowca wysiadł z samochodu, stali naprzeciw siebie przez chwilę. Świda uniósł pistolet, wylot lufy od czoła Niemca dzieliło może i pół metra. Nacisnął spust. Trzask. Twarz żandarma nie zdradzała żadnych emocji, spoglądał na Świdę jak w kałużę, teraz przyszła jego kolej ? wymierzył mauzera w pierś partyzanta. Strzelił. Szczęknęło. Uśmiechnął się przelotnie, a Świda strzelił znowu i znowu bez skutku. Teraz mauzer. Walter Świdy, mauzer, Walter. Zmęczone oczy?. ? propos Świdy, przypomnijmy: jest to bohater jednej z najważniejszych książek Andrzeja Struga Pokolenie Marka Świdy, która była jedną z głównych osi w dyskusji o tożsamości międzywojennej Polski (jako uczestnik walk o niepodległość, po jej odzyskaniu nie mógł odnaleźć się w nowej rzeczywistości; pointuje to słynne wykrzyknienie pod koniec książki: ?Gdzieś się podziało moje życie?!?).

 

[4] Szczególnie ponętne wydają się wtręty, nazwijmy je tak, branżowe; ze środowiskiem literackim w tle. Na przykład coś takiego: ?Krzyś tego jednak nie zrobił ? a chciał narzucić płaszcz, a następnie pójść w lekkich butach przez zimną Warszawę. Żeby chłód wypalił wściekłość. Zajrzałby na Foksal albo do Czytelnika, sprawdzić, czy nie ma kogoś znajomego. Może byłby Jurek. Może Staszek, Kazio, Wiśka. A jakby ich nie było, posiedziałby sobie sam nad śledziem, jajkiem, gorzałeczką i lekko podchmielony zawędrowałby w rejon Emilii Plater, popatrzył sobie na kurwy, tylko popatrzył. Najwyżej porozmawiał?.

[5] Zdarzają się też słowa-klucze, które powtarzają się w wielu miejscach (Dariusz Szpakowski powiedziałby, że powracają jak mantra); na przykład z wielką frekwencją pojawia się ?jama?, której Orbitowski potrafi użyć do opisu warunków atmosferycznych czy okaleczeń głównych bohaterów, które często noszą znamiona, co by nie mówić, metafizyczne.