lh3.ggpht.com

lh3.ggpht.com

głębiel


brudy, wiejskie scenerie: znana, a mniej do przewidzenia jest energia
w przesuwaniu ciał, kamieniu rzuconym na wodę z ciężarem o swoich
prawach. będę kamienista, będę wchodzić w sedno, głębiel, organizm
w którym się dzieje zamknięcie i mądrość bez wynurzeń. w tym czasie
niech mnie rozbiorą i ułożą do reszty: to są drętwe palce, a to skrzele
dziecko w brzuchu, mała rezygnacja, potępienie dla naziemnych praw.
nie mówi, ani nie oddycha, tylko znaczy. muszę być matką tego brudu,
nosić to i nosić w sobie, czuć, jak przerasta swe miejsce, przyswajać
myśl, że każdy ma taką głębiel, jakiej nikt inny by nie zniósł. i nie uznał.


białe są wodze i władza

gdzie nie mam już nic do powiedzenia sobie zaczyna się pożegnanie.
to niemal jak leżeć z cieniem, niskim skłonem za sobą, oddać
co wolne w powielone ruchy: co to za krok, gest dygresji ciała?
logika ślepego posłuchu, zew czy obca skóra skręcona na szybko
wokół lichej psyche? gdzie nie ma własności nic nie jest właściwe:
decyzje ze znakiem na piersi, których się nie odwoła; cisza, którą
rozmawia się ze stratą: – przy kim leżysz i czy ci dość niegodnie?


jakby z orła przejść w reszkę

powinienem był wiedzieć – ceremonia powitania ze złą stroną lustra
to więcej pamięci: i kochałem, jak z meritum brał się niesmak zwłoki.
wówczas szarzał płachetek papieru ? twarz – wydzieranka: męczennik.
czekał. i badałem, czy jestem lakmusem i czy mam odczyn kwasowy.
kto mieszał w kotle kosmosu te wizje ze spłatą oczekiwań? mieć siebie,
a jakby kraść czyjeś mienie, to wina podana w więzi do wyplenienia.

siąpiło bez ustanku po złej stronie lustra, i kochałem, jak opadanie
nie zdawało się wcale zgubieniem, tylko chrztem. bo nabieranie ust
niemym obiecuję sobie ćwiczyło w ogłupieniu. wtedy wyparowała cała
wiedza o wilgoci, rwały się przekazy, z dziurą na przepisanym świecie.

czy niczego o słabych nie umiałem? strąceni w równym wielogłosie
wołali mnie ze środka, w którym tkwiłem. powinienem był wiedzieć,
że odbicia to jedyni świadkowie ciążenia, dzięki któremu się obracam.


ulotnej łaski jest tu wystarczająco na jedno życie pełne błędu

to moje morze gdy trawy falują i to ukłony
suchych stron, iluminacji ? oddechy takiej ziemi
karmią latami niskie niebo. ból nie zna jałowej
etymologii odwodnionych, ani nie jest znany
z imienia, tylko przeczuwany jak szmery na duchu,
drobna niedowaga, zagapienie w chmury, co
przetaczają słońce dla innego świata – za mrugnięciem
oka na dole. za tym wzgórzem musi być wiara
w jej wilgoci rozwija się ramię inaczej niż tu,
jakoś trwalej, bez dostojnej zgody na ulotną łaskę.
to moje morze gdy trawy falują i to poddane
w wątpliwą chłonność dziedzictwo mowy,
tak śmiesznej i winnej szumom ? krwi nie zmieni
marzenie o jej żwawszym obiegu. jestem czym mogę.



ryanair zabiera z kolonii karnej za 10 zł plus opłaty lotniskowe

i niczego dla nikogo nie mam poza przepaleniem. trochę
dumy u stóp, popiołu,przeświadczenia o tym, że już płonęłam
i nie powtarza się tak spektakularnego zapalenia błędnika
bądź błędów obietnic, które są złamane od początku. kraj
jest takim samym utopistą, myśląc że będę mu wierna
za sentyment do zimna.

czy poszłabyś ze mną całkiem na dno? poszłam. stamtąd
nie wraca się żywym bo wola innowiercy nie znaczy nic,
tylko przesądza o coraz większej niewoli mniej, i mniej
pewnej ręki. nie podpisać się pod warunkami do powolnej
śmierci i mierzyć ruch i ostatnie poruszenie: czy zrobić
ci kawę z czterech łyżeczek, która napędzi ci serce? jestem.

to nie to miejsce, nie to ciało i mam tylko garść piór i żagli
– nie wiem czy umiem je przyczepić do pleców na czas,
i przylecieć.


Krystyna Myszkiewicz