Potem to lądowanie, choć przez pokryte igłami szadzi okno nie było widać żadnego światła w dole. Do ostatniej chwili, jakby chmury ocierały się o ziemię. Trzeba było się czegoś złapać, żeby pokonać wrażenie spadania w czeluść bez dna. Temperatura wewnątrz była dość niska, ale Murzyn spocił się na twarzy. Cała maszyna się trzęsła. Silniki momentami kaszlały tak, jakby co chwilę wpadały do nich ptaki.

– Ahk-ahk, duka!

Wydawało się, że słychać uderzenia blachy o powietrze.

– T. T.

Można było odnieść wrażenie, że bardzo powolna wędrówka tych paciorków między palcami jest w całym manewrze najważniejsza, że ratuje wszystkim życie, że bez tego byłoby już po pasażerach i załodze. I to było najbardziej przerażające, że wszystko zależy od palców jednej zmęczonej kobiety o słonawych brodawkach, małych jak u młodego mężczyzny. Murzyn nawet przestał wytupywać nogami wszelkie możliwe rytmy, jakie daje się wygrać na patelni, czym do tej pory się zabawiał podczas lotu. Ścisnął w kieszeni swój rozgrzany energią talizman, właściwie talizman matki, z którym matka przed jego wylotem z ciężkim sercem się rozstała.

– Na, ja już się w życiu nakorzystałam.

Kiedy maszyna złapała już kontakt z ziemią (?old?), poderwała się jeszcze na chwilę, jak skiksowana piłka po płaskim koźle na obficie zroszonej murawie, ale ludzie i tak zaczęli być brawo. Co za dziwny zwyczaj.

– Klapak-klap-klap-klapak?

Prawą stroną podskoczyła wyżej. Jakby jednym skrzydłem chciała jeszcze wrócić do powietrza, a drugim już odpocząć. Potem już dość płynnie, z wyciem silników (?ziiiiii?) złapała równowagę i dość łagodnie wyhamowała. Trzeba było uspokoić serce i zaczęły się dziać jeszcze dziwniejsze rzeczy, bo nie można się było zbierać, wysiadać w ciemność.

Starał się dojrzeć jak najwięcej przez zmrożone okienko. Nie trwało to długo, jak do stojącego w ciemności samolotu podjechały samochody na światłach. Ludzie ubrani w odblaskowe kombinezony wbiegali pod skrzydło. W skrzyżowanych światłach samochodów zza oblodzonej szyby wyglądało to na jakąś potworną, bezładną bieganinę i ludzie siedzący w środku naprawdę mogli uwierzyć, że stoją już w kolejce do któregoś z Bogów, że zaraz zapadnie się podłoga albo wszystko pochłonie ogień, albo jeszcze gorzej, że ich śmierć zostanie potajemnie przyjęta z ulgą przez najbliższą rodzinę, sąsiadów i kolegów z pracy. Bo coś się działo. Tam w dole. Tuż pod nimi. W ciszy, bo nic z zewnątrz nie było słychać. Żeby przynajmniej było wiadomo co. Głośniki milczały. Stewardesy starały się zachować spokój. No to strach zaczął ciskać się po pokładzie, szukając jeszcze wolnych od siebie osobników. To akurat łatwo było ocenić po rodzajach spojrzeń. Stewardesy próbowały uspokoić nastroje pasażerów, bo niewiele brakowało, żeby kilku mężczyzn podniosło bunt i rzuciło się do zamkniętego wyjścia albo nawet do wyjścia awaryjnego przy skrzydle. Przesadnie się uśmiechały. Chodziły z tackami cukierków i próbowały nie unosić brwi, przytrzymywały niektórych za ramiona ciepłymi dłońmi, ale przecież i tak wszyscy wiedzieli, że stało się coś potwornego, coś, co wszyscy mogli przypłacić życiem. Dalsze nieruchome siedzenie w fotelach wydawało się w tej sytuacji największym absurdem. Niektórzy rozchylali szeroko nogi i próbowali ukryć tam swoje głowy, niektórzy mimo ostrych napomnień stewardes próbowali jednak wstać i coś robić, jakoś się ratować. Dorwać się chociaż do własnego bagażu podręcznego. Wirujące w ich wnętrzach przerażenie, było silniejsze niż nakazy stewardes. A kiedy podjechały następne samochody i autobus, głos pilota w głośnikach zupełnie nagle i nawet całkiem spokojnie kazał wszystkim wysiadać. Ludzie po prostu przy nawale dźwięków rzucili się do wyjścia.

Ta kobieta, siedząca do tej pory obok, zerwała się z pierwszymi i już jej nie było. Wbiła się tym swoim nieproporcjonalnym ciałem w tłum falujący jakimiś gwałtownymi skurczami w kierunku wyjścia. Murzyn dostrzegł na opuszczonym przez nią fotelu krzyżyk na paciorkach. Odruchowo wyciągnął po niego rękę i strasznie zdziwiła go jego temperatura. Był cieplejszy nawet od talizmanu matki. Włożył go do kieszeni, żeby oddać. Na pewno tylko po to. Ale kiedy ukryło się go w dłoni, wydał z siebie jeszcze wyraźniejsze ciepło i naprawdę wyczuwalną nieznaną moc. I nagle stało się zupełnie oczywiste, że takich rzeczy nie należy wypuszczać z ręki, bo od takich rzeczy zbyt wiele zależy.

Ludzie tłoczyli się w przejściu, napierali na siebie z wysoko uniesionym bagażem podręcznym i naprawdę nikt nie wpadł na to, że byłoby o wiele szybciej i bezpieczniej, gdyby po prostu opuszczali samolot osoba za osobą, krok za krokiem. Spokojnie. Można było mieć wrażenie, że zgniotą się, połamią sobie kości, zadepczą dzieci i wycisną pożółkłe soki ze starców, bo każdy z osobna postanowił ocaleć za wszelką cenę. Natychmiast! Może zresztą mieli rację i za sekundy nastąpi eksplozja? Albo ktoś bliski poprosi ? mógłbyś mnie na chwilę przytulić, bo przyśnił mi się koszmar? Ale to nie było podobne do snu. Murzyn zauważył, że jest chyba jedynym pasażerem, który dotąd nie odpiął pasa. Odpiął zatem. Początkowo wstał, nawet starał się wyjąć ze schowka bagażowego swoje rzeczy i też uciekać ile sił w łokciach, ale popchnięty przez kogoś, usiadł na swoim fotelu, włożył ręce do kieszeni i pełen obaw o życie współpasażerów, ale już nie o swoje, mocno ścisnął krzyżyk w jednej kieszeni i amulet matki w drugiej. To w pewnym sensie szczęście, widzieć, jak po tym zabiegu doszło do połączenia sił, coś drgnęło, puścił jakiś zator przy drzwiach i żywy organizm złożony ze stłoczonych ludzi drgnął, zafalował i zaczął stopniowo znikać za drzwiami kabinki stewardes, skąd można już się było wydostać na schody.

Ulga, ulga, ale poczuł przede wszystkim suchość w gardle, a nawet coś więcej, jakby utkwił mu tam ostry odłamek ptasiej kostki. To z emocji. To tylko z emocji. W ogóle zrobiło mu się słabo, ale krew wciąż nie przestawała krążyć i być może zaraz miała mu znów zacząć kapać z nosa, bezgłośnie jak dziecku do talerza. Od krzyżyka w zaciśniętej dłoni ciepło rozchodziło się po całym ciele i łączyło się z innym ciepłem pulsującym w drugiej kieszeni. To powodowało jakiś nerwowy rodzaj senności. I żeby mu się nie sprzeciwiać, Murzyn przymknął oczy, ale żeby nie zasnąć, wysoko uniósł kąciki ust, jakby trzymał w nich śrubkę lub gwoździk, którym zwykle przybija się taki krzyżyk do ściany. Póki jego ciało miało fizyczny kontakt z tym ciepłem, był bezpieczny. Tylko to jedno było jasne i dawało spokój. Aż ktoś go klepnął w plecy i z ulgą można było zabrać się za wysiadanie z samolotu. Tłum się uspokoił i przerzedził. Należało już tylko wstać i udać się do wyjścia. Nie wymagało to już ani siły, ani zwinności, ani bezwzględności. I nikt już w tym nie mógł przeszkodzić. Nawet mu się spodobało, że z pasażerów to właśnie on wysiada ostatni. I pełne przeprosin uśmiechy stewardes.

Na zewnątrz było wilgotno i zimno. Wiatr uderzał z taką siłą, jakby chciał wepchnąć wychodzących z powrotem do samolotu.

– Uuuu. Uuu.

Na płycie lotniska kłębiło się od ludzi. Zaglądali pod kadłub. Murzyn też zajrzał. Jakaś niekształtna czarna postać siedziała na kole wielkiej maszyny. W skrzydłach coś stukało, jakby pękały lody, jakby paliwo zmieniało stan skupienia. Ta czarna postać się nie ruszała i wyglądała jak zespojona z pojazdem powietrznym, jak przyklejona, przyspawana do metalowego pneumatycznego ramienia, na którym umocowane było koło. Wszystko nagle stało się jasne. Pasażer na gapę. Ktoś, kto odważył się spędzić tę podróż w podwoziu. Zamiast w ciasnym fotelu. Musiał się jakoś nielegalnie przedostać na płytę lotniska albo do hangaru. Zamarzł lub został zgnieciony po starcie przez chowające się koło samolotu. Ależ to musiał być dźwięk. Czy istnieje ktoś, kto potrafi sobie wyobrazić takie brzmienie?

– Chloustszyyy.

Murzyn poszedł szybko do autobusu, bo to nie był przyjemny widok i przyjemne wyobrażenie. Stanął przy oknie, ale tak, żeby w ogóle nie było stamtąd widać samolotu. Postawił wysoko kołnierz swojej błyszczącej fioletowej kurtki, idealnie dopasowanej do jego błyszczącego koloru skóry. Na tyle krótkiej, żeby nie zasłaniała znakomitego wypchnięcia na wysokości rozporka. I na tyle długiej, żeby nie było zimno w nerki. Być może dla przyciągnięcia uwagi troszkę poruszał nogą w jakimś powolnym, elegijnym rytmie.

– Tyk, tyk, tyk?

W odbiciu w szybie zauważył, że przygląda mu się tylko jedna kobieta. Właśnie ta o szerokich biodrach. Bardzo podejrzliwie. Zapewne się domyśliła ? zapewne przeleciało mu przez głowę. Zapewne domyśliła się czegoś w sprawie krzyżyka, z którym postanowił się już nigdy nie rozstawać i pilnować go bardziej niż oka w głowie, i nie pozwolić mu nigdy rozstać się z amuletem mamy. Bo przecież nie chodziło jej chyba o wilgotny rodzaj kontaktu fizycznego i skrzyżowania znakomitych genów.

– Aaach, aaaaaa?

Rytm w nim zgasł. Noga znieruchomiała. Od tej pory patrzył tylko w dół lub w górę, omijając wzrokiem ludzi, aż można już było wysiąść z autobusu, kiedy elektryczny silnik zszedł z obrotów i z sykiem rozsunęły się drzwi.

– Pssyl.

Przy taśmociągu z bagażami starał się być jak najdalej od kobiety o grubych biodrach, bo krzyżyk na paciorkach był tak energetyczny, że jego moc czuło się nawet przez materiał kieszeni i nie byłoby wcale dziwne, gdyby działał na kilka metrów albo wypalił mu w kurtce dziurę. I amulet mamy dostał z powodu jego bliskości jakiegoś nowego wigoru. Między nimi znajdował się ten najwspanialszy z całego organizmu instrument, który być może z powodu ich bliskości lekko stwardniał. Jak się tylko na taśmociągu pokazała jego torba, murzyn złapał ją i zwyczajnie uciekł.

W głównym holu nikt na niego nie czekał, choć miał czekać. Ktoś z klubu, o jakim on sam ani nikt z jego znajomych nigdy nie słyszał. Z klubu, który zaprosił go na tygodniowe testy, ale nie chciał się nawet zająknąć o szczegółach ewentualnego kontraktu i w dodatku wykupił mu bilet tylko w jedną stronę. Klubu, który podobno w rundzie rewanżowej będzie walczył o prawo startu w europejskich pucharach, ale prawie nic, poza kilkoma wyzwiskami, nie ma o nim po angielsku w internecie.

Usiadł i czekał, nie spuszczając niemal oka z walizki i torby. Kręcący się po terminalu ludzie byli ubrani tak ciepło, jak to czasem widywał w telewizji. Ubrania strasznie im krępowały ruchy. Chusty lub szaliki okutane wokół szyi wydawały się ich dusić. Wyglądali właściwie jak ludzie bez ciał, ludzie z samych tylko gałganów. Było cicho. Żadnego gwaru, nawoływań, jakby to były jakieś duchy. Ustawiali się karnie w kolejkach albo wychodzili na zewnątrz palić papierosy. Za szybą padający śnieg podświetlony przez lampy układał się w ukośne pasy i czasami, jak drzwi były trochę dłużej rozsunięte, dolatywał dziwny zapach. Powietrze w tym kraju najwyraźniej było czymś więcej, niż samą tylko mieszaniną gazów i papierosowego dymu. Murzyn do niczego nie potrafił odnieść tego zapachu, niczego mu nie przypominał, może odrobinkę woń dawno wyschniętej studni, w której dopiero co znów pojawiła się woda. W dodatku śnieg w tych momentach, ale tylko w ramie otwartych drzwi, zmieniał kierunek i padał do góry. Jakby to był jakiś taniec.

Murzyn popatrzył na zegarek, chociaż to akurat przecież nic nie mogło zmienić, niczego wyjaśnić ani przyśpieszyć. Naprawdę zaczynał się niepokoić, bo zmęczenie zamieniało się w senność, ale jeszcze większy był niepokój i niepewność. Ten obcy kraj, chociaż przecież europejski, to nie jest podobno bezpieczne miejsce dla normalnych ludzi z małego plemienia, nawet dla piłkarza ze skłonnością do kiwek ponad miarę.

Podkurczone w samolocie przez tyle godzin nogi wciąż były nieco zdrętwiałe. Chodziły teraz w dzikim rytmie. Lewa była nogą jednorękiego perkusisty, prawa beznogiego kontrabasisty.

– Ta-i, bubu, ta-i, blum, pu-pu, buu, pu-pu, buu.

Miejsce, w którym się spotykały, wciąż chyba było centrum świata ujętym w złotą obręcz. Trąbką ze złotym ustnikiem. Kapitalnym wodotryskiem. Magazynkiem przeszłości po doskonałej selekcji. Ale jakoś jeszcze nie wyrywało się do pięknych Polek. Być może za sprawą ogólnego zmęczenia. Bo na przykład na twarzy zebrał się jakiś osad. Być może za sprawą przeniesienia się ze środka afrykańskiego lata w środek środkowoeuropejskiej zimy.

Murzyn wstał i trochę pospacerował, na wszelki wypadek nie spuszczając jednak z oka swojego bagażu, bo przed wylotem naczytał się trochę o Polsce w internecie. O Polsce pisano niewiele lepiej niż o jego raju, w którym zginąć w zasadzie było łatwiej niż żyć. O Polsce pisano, że łatwiej stracić w niej torbę niż życie. Dlatego niewiele ze sobą przywiózł, za to same potrzebne rzeczy.

Spacer był niemal rytmiczny, jakby był przygotowaniem do grania na właśnie powstającym harmoniczno-melodycznym instrumencie. Bas, dużo basu, dużo niskich tonów, wynikających z siebie pochodów ? to dołem, sposobem stawiania stóp, sposobem balansowania środkiem ciężkości; za to górą, ramionami, głową, oddechem i wzrokiem ? dźwięki wysokie, przejmujące, długie, grane z ciszą, osadzone w harmonii i uwalniające się z niej, o brzmieniu łączącym odgłos akordeonu i uderzanej łyżką patelni.

Ludzi chyba interesował ten sposób poruszania się, bo niektórzy rzucali dyskretne spojrzenia. Ale nie wszyscy. Ona nie, bo zobaczył znów kobietę z samolotu, tę od krzyżyka na paciorkach i imponujących bioder. Rozmawiała z kimś nerwowo przez telefon, zatykając sobie wolną dłonią drugie ucho, chociaż nie było przecież głośno. Miała piskliwy głos i mówiła niemal nie poruszając ustami. Wszystkie dźwięki na jednym wysokim tonie, jakby w tym języku nie było żadnych melodii. Ani przerw między słowami. Za to dużo szelestów i świstów. Jakby to był instrument bez żadnej możliwości modulacji wysokości i długości dźwięku. Aż dziw brał, że ktoś to mógł rozumieć.

– Piszuszuciucszuszkogo.

Może biadoliła tak komuś o stracie swojego amuletu? Bo w internecie pisano, że Polska to kraj jednego papieża i pełno w niej magicznego myślenia i różnych świętości nawet w publicznych miejscach, ze szkołą włącznie. A może po prostu po nią też nikt nie wyjechał? A przy jej nodze ogromna waliza, tak wielka jak jej biodra. Aż trochę się współczuło mężczyźnie, bo to chyba musiał być mężczyzna, który tych jej zjednoczonych słów musiał wysłuchać i chyba się do nich zastosować.

Murzyn ścisnął mocno dłonią jej krzyżyk w kieszeni i przymknął na chwilę oczy. Drugą dłonią ścisnął amulet matki. Wyszeptał zaklęcie, bezgłośnie poruszając ustami. I jak po najprawdziwszym zaklęciu powinno się wydarzyć, rozsunęły się drzwi. Od razu wchodzącemu wpadł w oko. I ten człowiek, stawiający kroki dość lekko i sprężyście, popatrzył na niego wesoło, zupełnie inaczej niż inni na lotnisku, z innym rodzajem ciekawości, zdziwienia lub wyraźnej niechęci. Na przykład dało się w jego spojrzeniu dostrzec pewien rodzaj zawodu, że ten murzyn jest taki nie całkiem czarny i w dodatku taki mały. Usłyszał nawet jakieś dziwne słowo, które nieco przypominało brzmienie jego nazwiska, tyle że jakoś tak twardo wypowiedziane, jakby było nie tylko brzmieniem, jakby w tym języku miało znaczenie.

– Muszyn? ? zamiast Mu-aR-Zyn.

W dodatku to brzmienie zainteresowało wszystkich wokół. W tym momencie Murzyn naprawdę uwierzył w moc amuletów. Facet strasznie dużo i szybko mówił, ale jak się okazało, poza łelkam, łelkam i kamon drajw, tim łajting, koucz łajting, car, auto łajting, nie znał chyba ani słowa więcej po angielsku. Machał rękami, strasznie się spieszył, a kiedy podeszli do bagażu, złapał za torbę i pokazywał za okno. Chciał chyba dać do zrozumienia, że zaparkował w niedozwolonym miejscu. Nie było wyjścia, trzeba było wziąć podręczną walizeczkę i pędzić za nim. Jeszcze ostatni rzut oka na kobietę o grubych biodrach, która najwyraźniej tracąc swój amulet, miała przed sobą mnóstwo kłopotów.

Przy samochodzie stał już policjant, ale wystarczyło kilka niezrozumiałych słów i jedno zrozumiałe, bo to była bardzo specyficznie wymawiana nazwa tego klubu, i ten policjant się uśmiechnął. Widać, klub tutaj był znany i miał swoją markę i publiczność. To przyjemne mieć kibiców nawet wśród policji. To przyjemne być piłkarzem zamiast mordercą. Mundurowy kiwnął głową, jakby chciał się przywitać i też szybko się okazało, że nie mówi po angielsku.

– Murzyn ? Murzyn został przedstawiony i nawet powtórzył swoje nazwisko (Mu-aR-Zyn), kiedy policjant zrobił wielkie oczy.

Bardzo dziwnie na to reagowali, obaj z kierowcą uśmiechali się i robili do siebie porozumiewawcze miny, żeby nie parsknąć, i to chyba wcale nie dlatego, że był piłkarzem aż tak szeroko znanym z miłości do przesadnych, nieprzewidywalnych dryblingów, nie zawsze zakończonych strzałem, tylko coś to jego nazwisko musiało znaczyć w ich języku. Coś śmiesznego. Trzeba się dowiedzieć co ? to można było wyczytać ze zdziwionej twarzy.

Pomogli mu wrzucić torbę do bagażnika. Zanim ruszyli, kierowca założył obcisłe białe rękawiczki z wymyślnie podziurkowanej skóry.




Jacek Bierut