Ulica Leśna w Łopianach zamyka miejscowość od strony drogi na Jelenią Górę. Liczy wszystkiego pięć domów. Numer trzeci, biały dom Adamowicza, znalazłem bez trudu. Piętrowy, poniemiecki, z małym wejściem, spadzistym dachem i oknem na poddaszu, stał oddalony dobrych kilkadziesiąt kroków od przylegającego do drogi ogrodzenia. Wszedłem przez starą żelazną furtkę i przeciąłem podwórko zawalone stosami ułożonych niechlujnie materiałów budowlanych: pustaków, drewnianych belek, rolek papy i worków zaprawy. Te ostatnie tworzyły przysadzistą kupkę pod rdzewiejącą wiatą z falistej blachy, pozostałe spoczywały pod gołym niebem.

Umówiłem się telefonicznie, powołałem na Artystę, Adamowicz zgodził się sprzedać scenariusz. Plan miałem prosty: chciałem kupić tekst, wysłać na konkurs, wygrać pięćdziesiąt tysięcy, przy okazji podpatrzyć warsztat tego ?geniusza? i po wkręceniu się do branży próbować już samodzielnie pisać dla filmu. Wejście bowiem, myślałem sobie, jest najtrudniejsze, potem, jak się już zostanie zauważonym i docenionym, idzie łatwiej. A dodatkowo mama i tato wspomożeni finansowo wyjdą z psychicznego dołka.

Nie zdążyłem dotrzeć do połowy podwórka, kiedy drzwi domu otwarły się i stanął w nich Adamowicz. Wysoki, chudy, po pięćdziesiątce, nieogolony, z przetłuszczającymi się siwymi włosami, popielatymi spodniami od dresu i przepoconym żółtym t-shirtem z napisem Łopiany 2006 Dożynki gminne. Nie wyglądał na wybitnego autora scenariuszy filmów polskich.

– Dzień dobry ? powiedziałem i przedstawiłem się. ? Rozmawialiśmy przez telefon?

– Tak ? rzekł sucho. ? Proszę wejść.

Mała sień ze schodami po lewej, a na wprost wejście do średniej wielkości salonu połączonego z kuchnią. Niewyszukane meble, półki z książkami pod ścianą, telewizor. Zwyczajnie i nieciekawie.

– Pan usiądzie ? powiedział Adamowicz i wskazał gestem wąską kanapę z przysuniętym do niej małym stoliczkiem do kawy. Usiadłem.

– Nie chcę panu zabierać dużo czasu ? powiedziałem. ? Ale zastanawiałem się po drodze, czy pańska cena jest może do negocjacji?

Adamowicz napełnił bezprzewodowy czajnik wodą z kranu i go włączył.

– Co pan chce zrobić z tym scenariuszem? ? Zapytał odwrócony do mnie tyłem. Wyciągał z szafki kubki.

– Chcę go wysłać na konkurs.

– Który konkurs?

– Międzynarodowy Festiwal Scenarzystów. Druga edycja.

Zamknął szafkę.

– Cena nie jest do negocjacji. Pięć tysięcy złotych ? powiedział. ? Kawa czy herbata?

– Herbata ? powiedziałem odruchowo.

Przez chwilę siedziałem w milczeniu patrząc, jak Adamowicz zalewa kubki wrzątkiem. Dla siebie zrobił kawę rozpuszczalną, wziął kubki i postawił na stoliku. Usiadł na krześle, podrapał się po zaroście, sięgnął do kieszeni dresu i wyciągnął pogniecioną paczkę papierosów.

– Pali pan? ? Zapytał.

– Nie, dziękuję.

– Błąd ? uśmiechnął się krzywo. ? Kawa i papierosy to paliwo literatury. ? Uśmiechnął się krzywo.

– Kawę pijam, tyle że raczej z rana ? powiedziałem wyjaśniająco. ? Papierosów jakoś nie nauczyłem się?

– Może właśnie w tym tkwi pański problem. Sam pan nie próbował napisać?

– Próbowałem, ale nie wychodzi. Scenariusze mi nie leżą. Poza tym mało czasu, za tydzień termin oddawania prac.

– Aha.

Zaciągnął się papierosem. Ja upiłem łyk gorącej herbaty.

– Ma pan pieniądze? ? Zapytał Adamowicz.

– Mam ? sięgnąłem do kieszeni i położyłem na stole kopertę. A w niej pięćdziesiąt stówek. Wszystkie moje oszczędności plus tysiąc pożyczonych od kumpla na miesiąc. Jak nie oddam na czas, będę musiał odpracować u niego w warsztacie blacharskim. Popatrzyłem na tę kopertę i poczułem lekkie mrowienie na karku. Uświadomiłem sobie własną naiwność i absurdalność całej sytuacji. Ale nic nie zrobiłem. Głupio byłoby się teraz wycofać. Wzruszyłem w duchu ramionami i pomyślałem ? raz kozie śmierć! O co chodzi z tą kozą, do dzisiaj nie wiem, nie miałem jakoś okazji sprawdzić.

Adamowicz sięgnął po kopertę, zajrzał do niej i włożywszy palucha pogmerał w niej chwilę, licząc. Po chwili odłożył kopertę na stolik, ale już blisko siebie, na podorędziu.

– Niech pan nie myśli, że jestem jakoś specjalnie pazerny ? powiedział i uśmiechnął się przepraszająco. ? Rozbudowuję dom. Dokładam drugie piętro.

– Powiększa się rodzina? ? Zapytałem. Nie wyglądało na to, by oprócz Adamowicza ktoś jeszcze w tym domu mieszkał.

– Nie, nie ? pokręcił głową. ? Powodzie. W tym roku woda podeszła mi prawie pod dom. Nie ma głupich, trzeba się zabezpieczyć. Tylko że materiały budowlane drogie.

Odstawiłem kubek z herbatą na stolik. Lekko stuknęło.

– Czy mam coś do wyboru? ? Zapytałem. – Kilka scenariuszy?

– Nie ? odparł Adamowicz. Wstał i podszedł do półek z książkami. Na dolnej półce, tej tuż nad podłogą leżało poziomo kilka grubych tekturowych teczek. Adamowicz wziął jedną z nich i położył przede mną na stoliku. Biała, zawiązywana na tasiemkę. Tak na oko zawierała stosik z dwustu kartek. ? Może pan jeszcze zrezygnować.

– A mogę go przejrzeć przed podjęciem decyzji?

Wzruszył ramionami.

– Może pan.

Wolno rozwiązałem tasiemkę i otworzyłem teczkę. Przeczytałem wydrukowany tytuł: ERUPCJA.

– O czym to jest? ? Zapytałem.

– Pan przeczyta, pan się dowie ? wzruszył ramionami. ? To przecież nie ma znaczenia.

– Jak to, nie ma znaczenia?

– No nie ma. Temat może być dowolny. Ludzie chcą oglądać filmy o wszystkim. Nie ma specjalnie preferowanych tematów. Może gatunki są preferowane, większą widownię ma komedia niż dramat obyczajowy. Ale poza tym, każdy temat się nadaje.

– Ale musi być jakiś pomysł, żeby przyciągnąć widza?

Adamowicz zapalił kolejnego papierosa.

– Nie ma czegoś takiego jak pomysł. Są tylko punkty zaczepienia. Albo punkty wyjścia. ? Wzruszył ponownie ramionami. – Wystarczy pójść do miasta, posłuchać wiadomości. Dzisiaj na przykład usłyszałem w radiu: w Krakowie trzech młodych ludzi napadło na bank. Sterroryzowali obsługę, kasjerka wydała im pieniądze. Uciekli na rowerach. Gdzieś niedaleko banku jeden z nich przewrócił się, pieniądze z torby się wysypały. Już jest niezły początek.

– Taki sobie ? pokręciłem głową.

– Poczekaj pan. Przechodnie rzucają się pomagać. Zbierają banknoty, podnoszą rowerzystę, doprowadzają do porządku. Złodziej dziękuje i odjeżdża z łupem dalej?

– Już lepiej, ale za mało na film, przecież trzeba ułożyć całą historię! – Zawołałem

– No trzeba ? uśmiechnął się. ? Sam pan widzi,  że pomysł nie jest taki ważny. Chyba że myśli pan o setkach pomysłów cząstkowych. Na każdą scenę, na każdy dialog, na każdy zwrot akcji.

– To właśnie mam na myśli.

– No to rzeczywiście ? Adamowicz zamyślił się. ? Pomysły są ważne.

Przewróciłem pierwszą kartkę. Scena pierwsza, plener, dzień. Przeczytałem szybko pierwszą stronę.

***

Wierzcie lub nie, to był najwspanialszy scenariusz jaki w życiu czytałem. Aż mnie w dołku ścisnęło od uczucia zazdrości. Że też na to nie wpadłem! Że też sam tak nie napisałem! Ach, żeby tak nakręcić na podstawie tego film! I wiedziałem to już po lekturze pierwszej strony.

– Biorę to, oczywiście. ? Powiedziałem szybko. Zamknąłem teczkę i wstałem. Było mi spieszno wysłać scenariusz na konkurs. ? Będę się zbierał, dziękuję za herbatę.

Adamowicz wstał również.

– Życzę powodzenia ? powiedział i zrobił gest, jakby chciał odprowadzić mnie do wyjścia. Zatrzymałem się jednak na chwilę.

– Niech mi pan powie ? zapytałem – dlaczego nie publikuje pan niczego pod własnym nazwiskiem? Więcej by pan zarobił, zdobył uznanie?

W oku Adamowicza odbiło się płynące zza okna światło słonecznego popołudnia.

– Mam to gdzieś ? powiedział. – Piszę swoją powieść, od wielu lat. Jest tego na razie z siedemset stron. Kiedyś ją skończę i to będzie rzecz potężna. Dzieło życia ? westchnął. ? I nie ma znaczenia, że jedyna w dorobku. Coś jak, powiedzmy, ?Pod wulkanem?. Tym przejdę do historii, a reszta się nie liczy. Bo powiem panu szczerze ? rzekł kładąc mi rękę na ramieniu ? filmy to gówno.

***

Na ogłoszenie wyników Międzynarodowego Festiwalu Scenarzystów pojechałem w stanie lekkiego napięcia. Czułem się jak hazardzista, który postawił wszystko na jeden numerek i teraz patrzy z obłędem w oczach na kręcące się koło ruletki i przeskakującą kuleczkę. Mieszanina nadziei, strachu, uczucie rezygnacji i jednocześnie podekscytowanego oczekiwania. Domyślam się , że tak samo czuło się tych kilkudziesięciu autorów, którzy wysłali swe scenariusze na konkurs. Pięćdziesiąt tysięcy i wejście do branży, splendor, sukces, uznanie. Drugiej nagrody nie przewidziano.

Teraz już mi przeszło, ale pierwsze kilka dni po ogłoszeniu wyników konkursu byłem załamany. Sytuacja finansowa, w jakiej znalazłem się na skutek mych pochopnych posunięć, mocno mnie przygnębiła. Wierzę jednak, że wszystko się ułoży: mama wybiera się na pielgrzymkę do Częstochowy, tato jeździ z panem Waldkiem na ryby. Ja na razie pracuję w warsztacie blacharskim. Mam jednak scenariusz, bardzo dobry scenariusz. Trzeba go tylko jakiemuś filmowcowi sprzedać. Może pomoże mi w tym zaprzyjaźniony Redaktor, bo przecież po zdobyciu nagrody za scenariusz na Międzynarodowym Festiwalu Scenarzystów będzie miał sporo w filmie znajomości?

Ciągle pamiętam, jak po ogłoszeniu wyników i po wręczeniu zwycięzcy nagrody (oczywiście w postaci czeku, a nie koperty),  kiedy błyskały wokół Redaktora flesze, a dziennikarze prosili go o krótkie wywiady, podszedł do mnie znany Aktor, członek konkursowego Jury. Pochwalił za wybitny scenariusz, wyraził współczucie, że tym razem nagrodę zdobył kto inny. Zachęcał do dalszej pracy i nadesłania kolejnego scenariusza za rok.

– Wie pan ? powiedział. ? W jury zastanawialiśmy się długo, czy jednak nie uhonorować pańskiego scenariusza. Ale jednak kino to odpowiedzialny przemysł. A my musimy być realistami. Wspaniała historia, kapitalne postaci! Ale! Pliniańska erupcja wulkanu? Wie pan, ja musiałem sprawdzić w wikipedii, co to jest pliniańska erupcja. W każdym razie, rozbudowane sceny pliniańskiej erupcji wulkanu gdzieś na Oceanie Spokojnym? Niestety! ? Aktor podniósł dłonie do góry i przybrał minę wielkiego zafrasowania. ? Nie ma na razie na erupcję wulkanu miejsca w filmie polskim.



Jacek Świłło