Popsuta furtka,
czyli krótkie refleksje religijne

 

Rozważania niniejsze można porównać z operacją
na otwartym sercu ? a poddadzą się jej
tylko ci, którzy mają powody
chronić swoje przekonania przed zawałem.
Peter Sloterdijk ?Gorliwość Boga?


Był sobie raz pewien człowiek, który nazywał się Zbigniew Żymuszko, i który był zbawicielem.

Nie wiem, czy widzicie (albo słyszycie), ale w powyższym zdaniu coś nie gra. Wydawałoby się bowiem, że nie można o zbawicielu pisać w czasie przeszłym: że ?był?. Zbawiciel przecież jest, niezmiennie jest, niezależnie od czasu, bez względu na to, w którym momencie ludzkość powzięła wiadomość o istnieniu osoby, która zbawi wszystkich. No dobrze, przynajmniej wszystkich tych, którzy na to zasługują. Ale czy przed narodzeniem Chrystusa można było mówić o zbawicielu? Zostawmy to, tak naprawdę nie chodzi mi w tej chwili o zagadnienia teologiczne, tylko o językowe. O zbawicielu nie można mówić chyba, że był? On ciągle jest. Więc może Zbigniew Żymuszko wciąż j e s t zbawicielem? Niezależnie od tego, w jakim czasie czytacie (słuchacie) te słowa (tych słów). Zawiłości języka. Niezrozumiałość języka. Bariery, barykady, na które się wspinam z własnej woli, by złorzeczyć na barier tych i barykad nieprzekraczalność, trudność. Na przykład w dniu, kiedy poznałem pana Zbigniewa Żymuszkę, czytałem Dialektykę negatywną Adorna w przekładzie Krystyny Krzemieniowej, a tam, niestety, przeczytałem, co następuje: Kiedy myślenie zaczyna się zagłębiać w to, co ma najbliżej naprzeciw siebie, w pojęcie, i postrzegać jego immamentnie antynomiczny charakter, atrakcyjna wydaje mu się idea czegoś, co byłoby poza wszelką sprzecznością. Wiem, to trudne, zrozumieć tak od razu. Przeczytajcie jeszcze raz. Już? Więc koniec cytatu. Ale nie koniec zawiłości, ta w umyśle pozostaje, razem z dyskomfortem, udręką małą poznawczą. Bo w życiu codziennym nie lubimy tajemnic, tych mianowicie, których nie sposób rozjaśnić. Czyż gorsza być może niedogodność, jaką jest bolesne uwieranie narzędzia, którym musimy posługiwać się na co dzień, bo bez niego życie stawałoby się nie do zniesienia? Co ja mówię? Bez niego w ogóle nie ma życia, jak przypuszczam.

W dniu, kiedy czytałem sobie Adorna, rozumiejąc zeń piąte przez dziesiąte, usłyszałem pukanie do drzwi. Poczłapałem niechętnie do korytarza i otworzyłem, nie sprawdzając w wizjerze, kto zacz.

Przed drzwiami stał mężczyzna, na oko lat około czterdziestu, dość szczupły, ogorzały na twarzy, z małym wąsem. Brunet (wieczorową porą, niechcący przemknęło mi przez myśl). Ubrany był w ciepła kurtkę z rodzaju tych, jakie w każdym supermarkecie reprezentowane są w masowej ilości, a których główną funkcją zdaje się być niewyróżnianie się w tłumie, przez co ich kolorystyka, faktura i krój nie odciskają się w pamięci dłużej niż potrzeba, by rzucić: ?o, przepraszam?, ocierając się o kogoś takiego w przejściu. Spod kurtki wychylała się flanelowa koszula w czarnoczerwoną kratę. Do tego starte dżinsy i brudnobrunatne półbuty w typie sportowym. Słowem, prowincjonalny Polak klasy niższej o niestabilnej sytuacji majątkowej.

? Dzień dobry ? odezwał się mężczyzna, gdy otworzyłem drzwi. ? Przepraszam, że przeszkadzam. Nazywam się Zbigniew Żymuszko i jestem zbawicielem.

? Jest pan kim? ? Zapytałem, bo, co chyba zrozumiałe, to zagadnienie wydało mi się najistotniejsze w tej całej sytuacji. Choć właściwie nie byłem pewien, czy dobrze usłyszałem za pierwszym razem. Równie dobrze mógł powiedzieć: czyścicielem, roznosicielem, albo nawet nosicielem. No, ale wówczas musiałby dodać, nosicielem czego jest. Zaraz mi przyszło jednak do głowy, że nie można być niewinnie nosicielem czegokolwiek. Jeśli już, to musimy być nosicielem choroby jakiejś, lub zapowiadającego ją wirusa. Nie każde słowo niewinnym być się zdaje.

? Zbawicielem ? powtórzył Żymuszko.

? Aha ? powiedziałem, bo na nic więcej w tym momencie nie było mnie stać. Nadal podejrzewałem, że nie usłyszałem dokładnie. Nie pytałem jednak ponownie, żeby rozmowa nie zaczęła rozwijać się w długość niepożądaną.

? Zauważyłem, że ma pan popsutą furtkę ? powiedział Żymuszko. ? Nie domyka się. Zamek nie zaskakuje. Język nie odbija, znaczy.

? Wiem o tym ? odparłem sucho. ? Pan w jakiej sprawie?

? Możliwe, że sprężynka pękła, albo urwała się, dlatego furtka się nie zamyka.

? Wiem, wiem. Ale pan w jakiej sprawie? W sprawie furtki?

? Niezupełnie ? pan Żymuszko uśmiechnął się nieśmiało. ? Chciałem się tylko przywitać i poinformować, że jestem zbawicielem.

? Zbawicielem?

? Tak jest.

? Ale w jakim sensie zbawicielem? ? Zapytałem.

Nie powinienem był tego robić. Zapomniałem, że nie wolno nieznajomemu zadawać pytań nieoczywistych. Człowiek czasami coś palnie, nie obmyśliwszy taktycznie, lub strategicznie zgoła planu postępowania w obliczu niecodziennej sytuacji interpersonalnej.

? W normalnym sensie ? powiedział pan Żymuszko.

? Rozumiem ? powiedziałem. Oczywiście, nie rozumiałem niczego. Wtedy nadal jeszcze nie byłem pewien, czy chodzi o to właśnie słowo.

? Nie ma pan przy furtce domofonu, więc pozwoliłem sobie wejść i zapukać do drzwi.

? Wie pan ? odezwałem się zgryźliwie ? wiem sporo na temat mojej furtki. Czy możemy już zamknąć ten temat? Słucham pana, o co chodzi?

? No więc, jak już wspomniałem, jestem zbawicielem ? pan Żymuszko uśmiechnął się smutno i skinął głową. Gest ten był zapewne czymś w rodzaju ukłonu.

Tym razem usłyszałem dokładnie i żachnąłem się. Wariaci rzadko pukają do naszych drzwi, jeszcze rzadziej oznajmiają nam takie rewelacje. Owszem, często trafiają się obwoźni sprzedawcy prawd religijnych, ale z reguły przedstawiają się jako skromni i pokorni pośrednicy między nami, a zbawicielem. Zbawiciel we własnej osobie to absolutna rzadkość.

Zerknąłem za ramię mojego gościa, potem rozejrzałem się po bokach. Nikogo. Żadnych znajomych dowcipnisiów, żadnej ekipy telewizyjnej w stylu ubaw po pachy, bo mamy cię, frajerze, w ukrytej kamerze. Na ulicy pusto, tylko obok mojej furtki zaparkował granatowy mały ford z lekko pogiętą karoserią. Piętnastoletni, tak na oko. Być może tym fordem pan Żymuszko podjechał pod mój dom. Było wczesne październikowe popołudnie, dość ciepło i jasno.

Właściwie nie chciało mi się wracać do zawiłego stylu Adorna. Z drugiej strony, narażać się na pogawędkę z wariatem też mi się nie uśmiechało. Z trzeciej strony, może stał przed moimi drzwiami ciekawy temat na opowiadanie? Z czwartej strony, nie jestem przesadnym wyznawcą reguły mówiącej, że człowiek jest ciekawszy od książki, nawet jeśli jest to zawiły wykład dialektyki negatywnej. Jak widać, byłem w rozterce. Pan Żymuszko stał spokojnie na ganku i patrzył na mnie z łagodnym uśmiechem. W jego wzroku nie dostrzegałem szaleństwa, ani niecnych zamiarów. Postanowiłem pociągnąć chwilę ten dziwny spektaklik.

? Nie jestem pewien, czy pana rozumiem ? powiedziałem. ? Jest pan prawdziwym zbawicielem? Takim jak Jezus Chrystus?

? Tak jest ? odparł Żymuszko. ? Nieprawdziwy zbawiciel nie mógłby nazywać się zbawicielem, nieprawdaż? Gdyby był udawanym, byłby co najwyżej oszustem.

? W takim razie gratuluję. Ale dlaczego pan mnie o tym informuje? Czy w związku z tym oczekuje pan czegoś ode mnie? Jakiegoś wsparcia finansowego?

? Oczywiście, że nie ? wzruszył ramionami Żymuszko. ? Zbawiciele nie potrzebują wsparcia. Wręcz przeciwnie, ludzie potrzebują zbawiciela. Pomyślałem sobie, że dobrze by było, gdyby poinformować jak najwięcej osób, że jestem zbawicielem. Pan mieszka na początku ulicy. Zacząłem od pana.

? A właściwie po co informować?

? Wiedza ważna rzecz.

? A czy nie sądzi pan, że ta wiedza może wprowadzić pewien zamęt?

? Dlaczego?

? No bo, wie pan, zdawało mi się, że zbawiciel może być tylko jeden?

? Jak to?

? No, wspomniany przed chwilą Jezus Chrystus.

?Ale przecież Jezus też nie jest jeden. Przecież jest trójca. Czyli nie jest jeden.

? Niezupełnie, proszę pana ? odparłem ze złośliwym uśmiechem. ? O ile dobrze pamiętam z uczonych książek, zbawienie jest dziełem Trójcy jako Boga. Co Ojciec przewidział, Syn wykonał. Duch natomiast umacnia człowieka do trwania w zbawczej łasce uświęcającej.

? Owszem, słyszałem ? pan Żymuszko kiwnął skwapliwie głową. ? Ale czy nie wydaje się to panu zbytnio skomplikowane?

? Może i tak, ale chyba ciężko w tak trudnej materii zachować dziecięcą prostotę. Pan proponuje prostsze rozwiązanie?

? Tak ? rzekł z zadowoleniem mój gość. ? Ja jestem zbawicielem bez dodatkowych warunków i okoliczności.

? Dla jasności: w sensie religijnym?

? W sensie religijnym.

To zaczynało być nużące.

? A czy nie jest przypadkiem tak, że zbawiciel powinien być, powiedzmy, bogiem?

? A właściwie dlaczego? ? W jego głosie dosłyszałem nutkę triumfu. ? Chyba nie należy nakładać na zbawiciela zbędnych ograniczeń?

? Czyli jest pan człowiekiem?

? Oczywiście.

? No, to już coś.

Zapadła cisza. Chyba nic już nie było do powiedzenia. Zacząłem przestępować z nogi na nogę szukając w myśli sposobu grzecznego pożegnania natręta.

? Nie twierdzę, że jestem jedynym zbawicielem ? odezwał się po chwili Żymuszko. ? Myślę, że ludzie zasługują na to, by mieć więcej zbawicieli. Życie jest dostatecznie ciężkie, więc nadzieja zbawienia powinna być chyba lepiej ugruntowana. Większą gwarancję sukcesu daje większa ilość zbawicieli. Jeden zbawi tych, drugi tamtych.

? Czyli jest was więcej?

? Nie wiem. Ale dobrze by było, gdyby było nas więcej.

Cofnąłem się pół kroku i chwyciłem krawędź drzwi gotów do zakończenia rozmowy. Był to chwyt asekuracyjny, czułem bowiem, że bardziej wnikliwe pytania mogą spowodować jakąś mniej kulturalną reakcję mojego rozmówcy.

? A skąd pan wie, że jest zbawicielem? ? Zapytałem.

Moja miłość do filozofii, nieodwzajemniona zresztą, nauczyła mnie jednego: że najtrudniejszym pytaniem jest pytanie o źródło naszego mniemania. Dlatego też spodziewałem się, że pan Żymuszko może się trudnością tego pytania zdenerwować. Ale ten pobił mnie moją własną bronią.

? A skąd pan wie, że nie jestem?

Nic nie odpowiedziałem. Cokolwiek bym powiedział, nie byłaby to już wymiana argumentów, lecz bezwiedne werbalizowanie emocji. Postanowiłem się grzecznie pożegnać i życzyć sukcesów na dalszej drodze, powiedzmy, życia.

? Czy mogę zająć panu jeszcze minutkę? ? Ubiegł mnie Żymuszko.

Westchnąłem.

? Dosłownie minutkę ? powiedziałem. ? Na pewno ma pan jeszcze mnóstwo osób do poinformowania o tym szczególnym fakcie.

? Jest pan lekko złośliwy ? uśmiechnął się melancholijnie ? ale to zrozumiałe. Powiem tylko, jeśli pan pozwoli, że nie wiem, oczywiście, skąd wiem. To się po prostu czuje. I nie od razu to czułem. Życie moje, proszę pana, przebiegało dotąd zwyczajnie. Czyli dość ciężko. Najpierw praca na kolei. W dziale technicznym. Potem zwolnienie z pracy, kłopoty w domu. Potem mały warsztat ślusarski. Potem renta. Nic nadzwyczajnego. Ale smutno. I w pewnym momencie przyszła do mnie ta wiadomość.

? Jak to, przyszła? ? Przerwałem.

? No, tak w środku. We mnie. Przyszła i już była. I zrozumiałem, że to jest dobra wiadomość. Bo ludzie na to zasługują. Wszyscy. I ci dobrzy i ci źli. Żeby w ostatecznym rozrachunku wszystko skończyło się dobrze.

? Ale przecież ludzie już mają zbawiciela. Po co im więcej?

? Przecież od przybytku głowa nie boli ? powiedział Żymuszko. ? Na dodatek nie musi do tego być potrzebny ktoś specjalny, nadprzyrodzony. Nadprzyrodzony zbawiciel to żadna sztuka, to pójście na łatwiznę.

? Chwileczkę. To znaczy, że pan zbawia tu, na ziemi?

? Wie pan, szczegółów jeszcze nie ogarniam ? Żymuszko podrapał się po głowie. ? Ale dobrze by było, prawda?

? Dobrze by było ? przytaknąłem.

? Zastanawia się pan pewnie, co w związku z tą całą sytuacją będę robił? ? Podjął myśl Żynuszko. ? Otóż nic. Przynajmniej na razie. Bo też i specjalnie nie wiem, co miałbym robić. Wystarczy być, może? Czyli mam nadzieję, że już sam fakt mojego bycia wystarczy. Znaczy, wystarczy już to, że jestem. To byłoby dobrze, prawda?

? Raczej tak. Prawda.

Pan Zbigniew Żymuszko wsadził ręce do kieszeni kurtki. Staliśmy tak przez parę sekund w milczeniu. Ja w progu, z ręką opartą o uchylone drzwi, Żymuszko przed drzwiami, na ganku, lekko przygarbiony, z uśmiechem, w którym dało się dostrzec dziwną mieszaninę smutku, cichej determinacji i poczucia odpowiedzialności. Choć niewykluczone, że tak to sobie dopowiadam, by dać upust chęci uporządkowania mojej opinii o osobie mojego gościa. Powiał cieplejszy wiaterek, poruszając krzakiem pnącej róży, która dzielnie sobie radziła jak na tę porę roku, kwitnąc przy metalowym ogrodzeniu tuż przy mojej furtce. Wiaterek owiał też fasadę mojego domu, zakołysał liśćmi drzew rosnących na ulicy, pograł na liniach wysokiego napięcia. Gdybym chciał użyć pretensjonalnych sformułowań, napisałbym, że dało się odczuć powiew czegoś niewytłumaczalnego, tchnienie metafizyki, oddech nadprzyrodzonego. Ale nie użyję takich słów, bo w podmuchu wiatru nie ma nic nadprzyrodzonego. Wiatr, jak wiadomo, jest elementem przyrody. A w naszych odczuciach nadprzyrodzone też nie może brać udziału. A jeśli nawet, nic o tym wiedzieć nie możemy, bo sami w przyrodzie tkwimy, jak stary falochron przy brzegu morza, jak słupek kilometrowy na drodze. Przepraszam, że takie oczywistości tu podnoszę.

Ulicą przejechał rowerzysta w kurtce do złudzenia przypominającej kurtkę Żymuszki. Pedałował zawzięcie, kuląc głowę przed wiaterkiem. Gdy zniknął za rogiem, wiaterek ucichł i znów na mojej ulicy zrobiło się cicho. Odchrząknąłem, by wypowiedzieć dobitnie i bez przeszkód słowa pożegnania. Żymuszko odezwał się pierwszy. Wyciągnął rękę z kieszeni i wskazał kciukiem za siebie.

? Wie pan co? W bagażniku mam narzędzia ? powiedział. ? Ja panu naprawię tę furtkę.





Jacek Świłło