…jak ten policjant, którego buty skrzypią pod oknami szpitala wariatów.

W. S. Reymont

 

Dym wędruje, wspina się, zahacza o anteny, osiada na gałązkach na balkonie. Skąd tyle gałązek? Jeszcze tylko przypiąć kolorowe wstążki i rózgi jak znalazł. Anita pracuje w przedszkolu. W tym roku razem z koleżankami postanowiły wstrząsnąć. Bo coś te dzieciaki za słodkie dzieciństwo mają. A niech chwilę popłaczą, zanim dostaną właściwe prezenty, gadające lalki i tym podobne. Niech poczują powiew grozy. Życie to nie tylko delicje, ale i nadpleśniała piętka pod szafą. Niejedna rączka po nią sięga. Dym wspiął się wreszcie na wysokość i tego okna. Mam zwyczaj ocknąć się nad ranem, otworzyć okno i spać dalej. Aż do wtargnięcia rzeczywistości. Raczej do muśnięcia. Zamiast skrzypienia dźwigów jest skrzypienie butów. Delikatne przejechanie smyczkiem dymu po nosie.

Na dole w ogródku dymił mój brat. Wypluł płuca w kopalni, jednak nie przeszkadzało mu to przypalać papierosa od papierosa. Rozszalałe porywy kaszlu upewniały mnie, że ciągle tam jest. Nocne szychty przestawiły mu zegar w głowie. Śpi i czuwa zrywami, jak popadnie. Pustkę nocy zapełnia stertami książek. Jest chyba najbardziej oczytanym górnikiem w tych stronach. Byłym górnikiem. Pracownikiem byłej kopalni. Tu wszystko jest byłe. Taki stan egzystencjalny: być w tym, co byłe. Gorzej z teraźniejszością. Dlatego wszyscy głosowaliśmy na pewnego młodego człowieka. Jako burmistrz uzdrowi poczucie czasu. Nie tylko zrobi porządek z teraźniejszością, ma nawet jakieś plany względem przyszłości. W to akurat jakoś nie chce się wierzyć.

Największym sceptykiem jest mój brat. Ufną wiarę w ludzi wypluł razem z płucami. Teraz wszystkim patrzy na ręce. I tym na dole w miasteczku, i tym na górze w Warszawie. Nawet sobie patrzy. Widzę to z okna. Unosi je pod światło i patrzy, czy drżą. Coś mruczy do siebie. Moje ręce czy nie moje? Może to mi się śni? Tak naprawdę leżę zwinięty w kłębek w maleńkim pokoju. Ciało wyrzuciło z siebie kłąb obrazów i rozrzuciło je po całym domu. Jeden z nich wbił mnie w krzesełko na tarasie, kazał palić i nasłuchiwać. Znów się powtórzy skrzypienie butów, ale nikogo nie będzie widać. Może wyżej jest jakaś ścieżka, alejka, chodnik za drzewami. Obsesyjne skrzypienie butów.

Powrót mężczyzn z nocnej szychty. Nieśmiałe wsuwanie się do pozostawionej przez żony ciepłej pościeli. I jak za mgłą płacz dzieci, zapach przypalonego mleka. Albo inny powrót: w kłębach dymu kolejki, w piwiarnianym gwarze. Rozkoszny półobłęd, zataczanie się między drzewkami ogródków działkowych, czuwanie na wycieraczce, wreszcie dźwięk klucza, właściwa dziurka. Dom.

Życie w miasteczku musi przybrać inny obrót. Inaczej ma wschodzić słońce, inaczej zachodzić. Przy innych dźwiękach, zapachach i nawykach. Młody obiecał. On ma sposób na tę inność. Niczego się nie lęka. Kopalnie zrówna się z ziemią, żeby wspomnień nie było, niepotrzebnego rozdzierania szat. Szaty i tym podobne trafią do muzeum. Kilofy. Marki. Kaski. Szpady. Niech dziatwa sobie ogląda w ramach lekcji wychowawczej.

A wczoraj wieczorem brat płakał, patrząc na wynoszone z ?Halemby? ciała. Ale zaraz potem się wkurwił. Szopkę z tego zrobili ? powiedział. Rząd wykorzystał te śmierci do swoich celów. Media też nie lepsze. Tylko żer się liczy. Nawet do dupy zajrzą, żeby jakąś ciekawostkę znaleźć. Od rana do wieczora bębnią. Niesmak. A miało być wzniośle. Te dwadzieścia kilka ciał jako pretekst. Mięso medialne. Przy okazji rząd i wiodąca partia swoją mszę odprawili, pieczeń upiekli. Narodową. Patriotyczną. Dlatego brat od rana jednego za drugim. Chyba od czwartej na tym ganku siedzi. Pogwizduje cicho. Gołębie już trzecią rundę robią na niebie. To go uspokaja. Do telewizora nawet nie podchodzi. Radia nie włącza. Jak w Nowej Rudzie metan zabierał mu kolegów po kolei, to psa z kulawą nogą nie obeszło. Odchodzili w ciszy. Ślad po nich zaginął. ? W tym muzeum, co będziecie je robić, zostawcie jedną białą ścianę. I czarnym tuszem wypiszcie te wszystkie nazwiska. Jeden znicz niech się cały czas pali. Nic więcej ? mówi przy śniadaniu.

Okno jest lekko uchylone. Tym razem musi się wyjaśnić. Jeszcze chwila i w kwadrat widzenia wpycha się monotonnym krokiem drobna staruszka ubrana na czarno. Wygrzebała skądś za ciasne buty i to one tak skrzypią jak trupięgi. Na plecach worek. W ręce długi kij. Dzisiaj przeczesuje nasze kontenery. Wcześniej musiała operować gdzieś wyżej.

Ciągnę za sobą warkocz dymu. Gaźnik się dławi, kaszle. Zatrzymuję się w przydrożnym warsztacie. Wracam z pracy w Jeleniej Górze. Rozmyślam nad zaginionymi rękopisami Peipera, nad kształtem walizki, miną złodzieja. Albo te ?Bagienne niezapominajki?. Chciałbym je znaleźć, pierwszy przeczytać, zachwycić się, ogłosić drukiem. Po godzinie odbijam od tego brzegu. Borówno. Zjedz je równo. Czarny Bór. Byle knur. Kochanów. Bez przerwy zamieniany mazakiem żartownisia na ?Róchanów?. Szarpana wstrząsami mała główka w okularach. Droga wije się, wpada w dolinki, znów się podnosi stromo. Widzę wystrzelający w górę kopczyk ruin zamku Rogowiec. Ci ludzie przed nami… Ich strzemiona, czapraki, tarcze. Ich myśli, przeżycia, uczucia. Zapadło się, zrównało z ziemią. Ale jest do odkopania. Rycerze, górnicy, spiskowcy odnajdują się gdzieś tam w ciemnościach. Ocierają się o siebie.

Mija siedemnasta, nikogo nie ma. Można zgasić światło i pójść do domu. Czekam jeszcze chwilę. Wpada były główny księgowy PSS ?Społem?. Też pisze wiersze. Czuć od niego alkohol. Mówi, że to tylko piwo. Zasiedział się w ?Góralu?. Zapomniał, że to dzisiaj wtorek. Zebranie. Czekamy we dwóch, gawędząc o tym, co by tu można zrobić. Jak zainteresować chwilową poezją? Stajemy na głowie i nic. Wieczorki poetyckie z drabinami, dymami, sypaniem się liści na głowy publiczności, psychodeliczną muzyką i nic. Rozrzucane po rynku broszury, antologie i tomiki wręczane znajomym. Opanowanie prasy lokalnej, stworzenie rubryczek pod hasłem ?Przygraniczny pegaz?. Zapraszanie kolegów z Czech, łączenie się w pary ponad granicami. I nic. Poezja dalej nikogo nie obchodzi. Nagle olśnienie. Księgowy pacnął się w łysinę. ? Panie kolego, bo to tak ma być. Tak ma być! Działamy jak rycerstwo takie, o, partyzanci ducha, tworzymy intersubiektywną niszę nadwrażliwych. ? No i co z tego? Dla kierownika wydziału kultury to nic nie znaczy, cofnął nam dotację na przyszły rok.

Pojawia się eteryczna sekretarka szefa fabryczki pończoch i staników, Sylwia. Pisze wiersze wzorowane na najlepszych wzorcach liryki kobiecej. I wtedy do mnie dochodzi. Tak, tak, o tym będę mówił. Już najwyższa pora. Jest nas tylko troje, ale to nic. Zaraz pojawią się młodzieżowi aktywiści, najwięksi pasjonaci (tydzień temu pożyczyłem im Ważyka), uczniowie likwidowanego Technikum Górniczego. Kiedy już wszyscy członkowie Sudeckiego Klubu Literackiego ?Dziewięćsił? zajmują swoje miejsca, zaczynam.

Proponuję powrót mężczyzn. Dość zniewieścienia, podlizywania się feminizmowi, uginania się pod rzekomą presją ducha czasu. ? My też mamy coś do powiedzenia ? mówię. A w ostatnich latach utarło się przekonanie, że od mówienia rzeczy ważnych są kobiety. Mężczyźni wycofują się, tworząc zamknięte getta osobników niezdolnych do innowacji. Być może jest tak, że nastał czas kobiet, ale to nie znaczy, że nie może dokonywać się jednocześnie powrót mężczyzn. Zdejmijmy z barków kobiet ten nadmiar ciężarów. Odnoszę wrażenie, że one też mają dość. Nie uciekajmy od obowiązków, dźwigajmy z godnością to, co nam pisane. Bądźmy dobrymi ojcami, chodźmy do jakiejś pracy. Ale wszystko w oparciu o ideę tworzenia, nieustannego rozwijania się. Mężczyzna twórca ? podniosłem głos, może niepotrzebnie ? a nie tylko rozpłodowiec, jakby chciały to widzieć niektóre kobiety. Bo do takiej roli nas ostatnio zepchnięto. Daliśmy się zepchnąć. ? To znaczy co? To znaczy jak? ? podniosły się głosy. ? Wróćmy do podmiotowej wyrazistości. Nie zamazujmy własnego głosu. Już ten gest powrotu będzie coś znaczył w pustce. Wróćmy do człowieczeństwa, a role płciowe wypoziomują się same. ? Przepraszam ? wyszeptała Sylwia. ? Czy to znaczy, że ja mam używać teraz męskich końcówek? ? Nie, kochanie, korzystaj ze swoich, tak jak do tej pory. O to chodzi, że kobiety wcale nie utraciły swej podmiotowości, wręcz przeciwnie, to nam się ona ostatnio rozmyła. ? Ale ja nie chcę być poetką mniejszą ? bąknęła z kąta Ismena, ekspedientka w sklepie z torebkami. ? W świetle ustaleń Blooma dystynkcje Miłosza tracą moc. Ci według niego mniejsi urastają w naszych oczach. To już poeci mocni, więc wszystko przed tobą. W sieci sprzecznych enuncjacji może zabłysnąć twoja gwiazda, a jej światło raz będzie znaczy więcej, raz mniej. Po prostu pisz. To jedyny ciekawy moment naszej egzystencji. Ale dość na tym. Na następnym zebraniu za tydzień oczekuję twórczości nowego typu. Czekam na wiersze z mocno zaznaczoną osobowością, może to być nawet surowe i toporne, ale od czegoś trzeba zacząć. Jeżeli chodzi o zaplecze teoretyczne, to nie musicie się  lękać, mam właśnie coś takiego w ręce.

I zacząłem cichym, opanowanym głosem czytać im wybrane fragmenty pism Harolda Blooma. Po ich wysłuchaniu zgodnym głosem orzekli, że powrót mężczyzn jest jednak możliwy. Dyskutowali o tym hałaśliwie, gdy ja zamykałem klubową piwnicę. Klucz powiesiłem na zardzewiałym gwoździu obok kółeczka z cyfrą 7. Zaprosiłem wszystkich do ?Górala?. Mieliśmy to oblać. Poza tym bardzo chcieli przyjrzeć się jakimś wyrazistym osobowościom. I znaleźliśmy takie. Wprawdzie niektóre z nich spały przy stolikach, ale w świetle bijącym od telewizora ich twarze mimo wszystko wyrażały stanowczość i siłę.



Karol Maliszewski