pozdrowienia dla ostygłych furian


jest listopad i nic nie jest. budzi mnie rytuał pozostawania w więzi
z ciepłym ramieniem, leżenia w tym sensorycznym układzie bruku,
który kładziemy w piekle – od złamania głosu do intencji wypełnienia
sobą kogoś. nic już nie wypełnia, dramat to wprogramowany fatalizm.
obuduję się lustrami, żeby pokochać. wieje, wieje, jestem wietrzna
z natury. zacznijmy od genezy – łaknienia śmierci, uśmierzacza godzin
i niczego, co zapisano w perspektywie wieczności ze sobą. diabloholizm
nie bierze się z anielstwa we mnie. to farsa. otrząśnij się z chłodu, nabierz
chłodu by się otrząsnąć. sprzeczność wynaturzeń daje komę, łatanie wyrwy
w ciałoprzestrzeni. gdzie masz serce, jeśli jedynym dźwiękiem w skorupie
ścięgien i mięśni jest uderzanie o dno: rytm miotającego się ducha,
który cię obija od środka, szukając ujścia. kiedy mnie kochasz, uchodzi,
zamienia się nosicielem. jemy śniadanie, jemy się wzajemnie, jemy słowa,
które nie są treściwe, jemy smutek, którym obkładamy twarze, aż nie poznajemy
która z tych warstw, tożsamych z niewiedzą o sobie, określi jakiś punkt zwrotny,
opadają nam liście z pleców, susz skrzydeł, suchota ufania, zostaje nam rzęzić
tym echem człowieczym, zmyć stół, zaścielić łóżko, tulić się do drugiej
pustki, jakby dwie nieskończone ujemności dawały szansę na dodatnią
formę istnienia. niczego już nie uniesiemy – albo wszystko, tylko
trzeba czekać, trzeba oswoić niewiadome przyszłości, nie oczekiwać
wcale. ładnie ci w długich włosach, bestio, w niechlujstwie i straceniu
jesteś kapitanem tonącej tożsamości, do końca na czuwaniu, wrośnięty
w ciało, które cię nie chce porzucić, choć dawałeś mu tyle szans.
milczymy, głaszczemy pragnienie znalezienia się u celu, bez kurzu
na ciuchach, w gardłach, w oczach łzawiących już coraz rzadziej.
to jest nasza pokuta za siebie samych, których nie sposób kochać
z całym arsenałem natręctw wątłego lotu. nic spektakularnego,
nic perspektywicznego, listopad jest martwy w obyciu, zwalnia obieg
sensu w żyłach, zwalnia z odpowiedzialności za cokolwiek, jest ciemno,
jest zimno dlatego całuję twoje śpiące dłonie, ty mi całujesz kark jeśli
o tym nie wiem. jestem ruda żeby być westą na cichość, ogniskiem
z którego nie będzie już dzieci, tylko cierpliwość. a teraz przekrocz
ten próg i bądź chory na siebie, którego trzeba ugaszać. bez końca.


Krystyna Myszkiewicz