Krytyk jako łyżeczka do trepanacji

Z Grzegorzem Czekańskim rozmawia Magda Szpecht



Co słychać?
Powolutku się ogarniam, gdyż jakiś oklapły jestem dzisiaj. A u Ciebie?

Porozmawiajmy w końcu o Tobie. Piszesz opowiadania, jesteś krytykiem literackim i filmowym, prowadzisz księgarnię, redagujesz portal Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza… Co sprawia Ci najwięcej przyjemności?

Chyba w ogóle nie potrafię sobie wyobrazić pracy gdziekolwiek bez odnajdywania w tym frajdy. Draka na facjacie musi być i zaangażowanie takie, jak podczas gry w kapsle, kiedy się było dzieciakiem. No, oczywiście kiedy pracowałem ileś tam razy na budowie z młotem pneumatycznym, gumówką czy kilofem, satysfakcja, jakiej doznawałem, była odrobinę innego typu niż ta, która pojawia się podczas kończenia jakiegoś tekstu. Ale emocjonalnie sytuacja jest podobna: na budowie i przed laptopem trzeba nieźle naparzać, żeby cokolwiek – jako tako – wyszło. Byleby robić to z głową.

Przy okazji prztyczek: protestuję, bo jaki ze mnie ?piszący opowiadania?, skoro w życiu napisałem na krzyż ze dwa?! O filmie też coś ostatnio w ogóle nie skrobię, chyba że pomagając Emilowi Milewskiemu robić risercz do tekstów o Żanklodach, czyli o kinie kopanego niepokoju (cykl na witrynie Fundacji). O literaturze coś mi się zdarza, fakt, ale komu się nie zdarza? No właśnie, wszyscy są gdzieś osadzeni w literaturze, bo nawet gdy nic nie czytają i nic o niej nie piszą, to czasami mówią jak w książkach, jakby ktoś im na spontanie rozpisywał kwestie. Wiesz, o co mi chodzi?

O te pełne uniesienia momenty, kiedy wszyscy mówimy cytatami z Coelho?

O te wzruszające i zapierające dech w życiu każdego wrażliwego człowieka chwile, gdy rzucisz ?kurwą? z gracją Rudnickiego (ja oczywiście tak brzydko nie mówię, rzucam mięsem wyłącznie w celach intertekstualnych).

A księgarnia?
Tajne Komplety to energetyczny Nosferatu i oczywiście nie jest tak, że prowadzę tę księgarnię sam, bo pracuje na nią cały zgrany, zwarty i ogarnięty kombinat Tajnych Księgarzy, którym nie są potrzebne fajne komplementy, żeby robić swoje. No, ale to szczegóły. Bo tak czy siak prawie wszystkie projekty, w jakie jestem mniej czy bardziej uwikłany, koncentrują się wokół Fundacji, wokół niej orbitują i dzięki niej są możliwe. Mam wrażenie, że lepiej nie mógłbym trafić. Trochę tu słodzę, nieprawdaż?

„Miód, chociaż słodki, nadmiarem słodyczy sprowadza mdłości”, śpiewał Szekspir. Na pewno jest coś, co sprawia Ci trudności. Nie wierzę, że zawsze masz z górki.

Pewnie. Są działania wysokociśnieniowe. Na przykład takie, które powinny być już dawno temu zrobione (np. na dniach wydajemy dwie konkursowe książki poetyckie w ramach I Ogólnopolskiego Konkursu im. T. Karpowicza; poza tym kończymy – nareszcie! – też długo zapowiadaną antologię dolnośląską), a które dopiero teraz dopinamy. Głównie z tego względu, że doba ma tyle godzin, ile ma; pracy jest po uszy albo i po czubek mojej coraz bardziej łysiejącej czaszki, a wszystko trzeba jakoś godzić z prowadzeniem tzw. życia. Rodzinnego, towarzyskiego. Życia uczuciowego! Poza tym organizm – skubaniec! – domaga się snu, i swoje trzeba mu raz na jakiś czas oddać, bo się obrazi. Tymczasem stary niedźwiedź mocno śpi.

Co Cię ostatnio kręci? Co najbardziej inspiruje?
Jak zawsze – Małżonka i pies. Legendarny i niewyczerpany się duet-rzeka. Poza tym w ostatnich tygodniach przeżywam renesans fazy koszykarskiej, bo – jak Rysiu z Misia – kiedyś byłem Murzynem i latałem z wywieszonym jęzorem od jednej tablicy do drugiej. Rozumiesz, NBA, Gortat, wielka trójka z Miami, te rzeczy. Co tam jeszcze? Wszystko o znamionach kuriozum, od kina klasy B w dół po nawalankę Street Fighter 2, którą odkrywam na nowo, łojąc pozytywnych bohaterów – szwarccharakterami. Jakiś czas temu kupiłem pod kościołem w Bielawie kapiszony w takim okrągłym, tekturowym, klasycznym opakowaniu, ale nie miałem jeszcze okazji sobie postrzelać. Słowem: nic szczególnego. Inspiruje mnie zatem prawdopodobnie to samo, czym fascynuje się Adam Zagajewski.

Do kogo będziesz strzelał?

Odnajdę swój żelazny, stary pistolecik, ustawię w rzędzie obok siebie książki Libery, Dehnela, Polkowskiego, wspomnianego Zagajewskiego i paru innych ananasków. I powiem jak Clint: Make my day!

Kim jest dzisiaj krytyk literacki? Czy nie uważasz, że krytyka stopniowo traci na znaczeniu?

Krytyk literacki jest to absolwent krytyki literackiej na uniwersytecie. Jest to istota ludzka, która ma glejt na bycie krytykiem literackim. Kocham takie pytania. O krytykę, o literaturę, o kondycję współczesnego człowieka, o ponowoczesność i społeczne konstruowanie tożsamości, o konflikt neoliberalizmu z ideą społeczeństwa obywatelskiego i demokracji uczestniczącej, o Davos czy Porto Allegre. Widzisz, zdetonowałaś mnie.

Dobra, a teraz tak serio.

To nie było na serio? OK, to nieco bardziej poważnie, choć w wersji gore – krytyk literacki jest to w znakomitej większości bohater filmów George’a Romero, czyli bohater negatywny, żywiący się cudzym mózgiem. Przemysław Czapliński się tu kłania (jako prawodawca terminu „żwawego trupa”). Jest to również w znakomitej większości osobnik niekorzystający z własnej szyszynki, przysadki czy substancji szarej, a posługujący się tylko platynową płytką jak weteran z Wietnamu, przez którą rzadko kiedy wychodzi poza model krytyka literackiego / sztywniaka. Zawiesza się w wypracowanej (albo w zgapionej od kogoś) raz metodzie i rzadko poza nią wykracza. Nie wychyla się przed szereg żywych truposzy, tylko łazi z wystawionymi łapami, na sztywnych kolanach, wpatrzony w tekst jak znarkotyzowany bocian, który nie przyniesie nikomu zawiniątka z dzieckiem, bo za bardzo jest przybity do ziemi, wypatrując żabek, którymi karmi go autor metodą kija i marchewki.

Zgrabnie powiedziane!
Wyszła mi tutaj, kurde, dość przekombinowana metafora, ale jeszcze bardziej wszystko skomplikujmy. Bo jest trochę w relacji autor/krytyk/czytelnik tak jak ze słynną ofiarą Hannibala Lectera, której ten genialny bandzior podaje do spożycia własny mózg – widz obserwuje całą sytuację na granicy torsji – a sama ofiara w życiu nie spodziewa się, co tak naprawdę kryje się w podanej jej do stołu przysmażonym, galaretkowatym posiłku z cebulką. Powyższy opis najwidoczniej nie wskazuje, żebym dysponował optymistycznym spojrzeniem na jakże nurtującą kwestię kondycji współczesnej krytyki literackiej, co nie?

Przynajmniej brzmi to ciekawie. Ale nie do końca rozumiem: krytyk jest w tej metaforze Hannibalem czy widzem? A może tym i tym?

Nie dajesz łatwo za wygraną, co? Krytyk jest właśnie tą łyżeczką, za pomocą której autor trepanuje mózg odbiorcy tak, jak mu się to podoba. Jak gore, to gore!

Jak już jesteśmy przy filmach, to wydaje mi się, że zombie odeszły do lamusa. Znowu modne są wampiry; krytyk to też taki trochę wampir, nie?

Wampiry to obszczymurki. A zombie – do lamusa? Nie żartuj. Pragnę tylko przypomnieć, że ostatnio pojawiła się „Opowieść zombilijna”, co stanowi kolejne rozwinięcie tego obiecującego gatunku. Poza tym kwestią mózgu – i jego patroszeniem, tylko w nieco inny sposób – z powodzeniem zajmuje się Ryba Rybicki, tak że teza o zniknięciu ery zombie wydaje się zdecydowanie przedwczesna.

Można odnieść to do krytyki? ?Żwawy trup? w gruncie rzeczy ma się nieźle?

Zależy co przez to rozumieć. Igor Stokfiszewski pisał niedawno o przebudzeniu krytyki i jakkolwiek zabawnie to uargumentował, to faktycznie niekiedy pojawiają się tezy o żywotności tego truposza. To, że nawijamy o nim dość długo acz pokrętnie, rzeczywiście może świadczyć, że krytyka ma się nieźle. Albo przeciwnie, może potwierdzać tezy o żenującym poziomie dyskursu, jaki wokół krytyki jest budowany. Ja nie mam nic przeciwko budowaniu żenujących dyskursów.

Nie będę Cię dłużej dręczyć. Powiedz mi jeszcze tylko jakie masz plany na dziś, jutro albo następną dekadę.

Klasycznie, mam zamiar nie doprowadzić Małżonki do obłędu. Poza tym po wspomnianych premierach wydawanych przez Fundację im. Tymoteusza Karpowicza tomików poetyckich Rafała Kwiatkowskiego i Piotra Makowskiego, następnie zaś po antologii dolnośląskiej za lata 1990-2010 – wreszcie będziemy na poważnie zająć się opracowywaniem wołowskiej, a potem bielawskiej odsłony Pana Samochodzika. Dobrze byłoby też znaleźć czas na kolejne nieśmiałe wprawki literackie, ale jeszcze lepiej byłoby mieć czas na prowadzenie tzw. życia. I pojechać na Litwę! Z psiakiem, ma się rozumieć, w teczce.



Rozmawiała Magda Szpecht