W maju 1947 roku przez moje miasto przeszedł pochód ku czci najświętszej Maryi Dziewicy, Matki Boskiej, Królowej Polski, etc.

Wtedy w moim kraju to był nie lada wyczyn, szczególnie tam, gdzie leży moje miasto.

Teraz jest tu po prostu Dolny Śląsk, ale wtedy to były Ziemie Odzyskane po oszukanych wyborach i referendum 3xTak.

Pochód miał dwóch pomysłodawców. Wachmistrza Szura i proboszcza Licheńskiego. Co ciekawe obaj pochodzili z  pobliskiej wsi. Tak. Tak. Pochód, który w maju czterdziestego siódmego przeszedł przez moje miasto, przeprowadzili mieszkańcy pobliskiej wsi.

Główny ciężar zorganizowania całej akcji wziął na siebie wachmistrz, podczas gdy proboszcz objął duchowe wsparcie nad przedsięwzięciem.

Nie mogło być inaczej.

Wachmistrz dorobił się stopnia w polskiej kawalerii przed drugą wojną światową. Zanim jednak został polskim żołnierzem, był austriackim kawalerzystą, a po czasach, gdy jego Ojczyzny nie było na mapie, ostała mu się szabla, która dobrze służyła mu także w wolnym już kraju, bo gdy z końcem pierwszej wojny światowej Ojczyzna odradzała się w bólach i Marszałek wezwał do broni, wachmistrz, choć nie był już pierwszej młodości, wstąpił do Legionów, za co został nagrodzony majątkiem na Kresach Wschodnich.

Szur mógł wreszcie darzyć Ojczyznę otwartą miłością. Ją i Marszałka, a po upadku hitlerowskiej okupacji, Generała, który na białym koniu miał poprowadzić do boju z nowym wrogiem – bolszewicką zarazą, która pozbawiła wachmistrza domu i bydlęcym wagonem wywiozła na dziki poniemiecki zachód.

Szur zdawał sobie sprawę, że mimo wszystko miał szczęście. Bolszewicy zamiast na Dolny Śląsk mogli wywieźć go na Syberię, albo po prostu zastrzelić. Kula w łeb i do dołu.

Jednak tego dnia, w maju tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego, na tej obcej mu ziemi, nie mógł zawieść Ojczyzny i swego ukochanego Wodza. Musiał przypomnieć, że w tym kraju, choćby miał inne granice, wciąż wierzy się w Matkę Boską Królową Polski, nawet jeśli bolszewickie politruki twierdziły, że nigdy nie istniała. Musiał dać świadectwo, że duch w narodzie jeszcze nie umarł.

Proboszcz odgrywał w planie wachmistrza kluczową rolę. Miał z ambony dać sygnał do wymarszu i ponieść monstrancję ze świętą hostią ciała Chrystusowego.

Licheński świetnie się do tego nadawał. Niemal wszyscy mieszkańcy wsi pochodzili z jego wcześniejszej parafii na Kresach. Cudem ocalał z kilku pogromów, jaki Ukraińcy urządzali Polakom zachęceni przez hitlerowców, a potem przez stalinowskich enkawudzistów proboszcz przybył tu razem z nimi w wagonach po wojnie. Szacunek, jakim był otaczany równy był uwielbieniu. W oczach wsi proboszcz był świętym.

W pamięci mojego miasta nie zachowało się wspomnienie o pochodzie. Jakby został wymazany z kart jego historii ręką, która chciała skazać go na wieczną otchłań zapomnienia. Ale w ostatnim roku pierwszej dekady XXI wieku we wsi, z której wyruszył pochód, wciąż mieszkało dwóch z trzech żyjących jego uczestników, a wnuk wachmistrza niczym relikwię przechowywał fotografię stanowiącą jedyne materialne świadectwo, tego co wydarzyło się tego dnia.

Przyjechali z zachodu z Szurem na czele.

Z szablą przy boku, w prochowcu, kościuszkowskiej rogatywce na głowie i przepasany czerwonobiałą szarfą prezentował się bardzo patriotycznie.

Za nim, trójkami dziewięciu młodziaków próbowało zapanować nad końmi i utrzymać jako tako zwartą linię. Nie było to łatwe, choć pod okiem wachmistrza ćwiczyli to nocami na polach.

Wszyscy mieli po dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Jak wachmistrz byli przepasani czerwono-białymi szarfami, a na głowy wciśnięte mieli rogate czapki. Dwóch z pierwszego szeregu dzierżyło po sztandarze.[1]

Za nimi ciągnęły dwa wozy z kobietami i proboszczem Licheńskim.

Duchowny siedział na koźle pierwszego wozu i nie opuszczał wzniesionej nad głową monstrancji. Mimo, że cierpiał z tego powodu okrutnie w upale majowego słońca, w pokorze znosił tą świętą ofiarę na ołtarzu wolnej Ojczyzny. Kobiety śpiewały pieśni religijne, zanosiły modlitwy do Matki Boskiej i z niepokojem patrzyły do przodu, gdzie ich synowie, bracia i narzeczeni ośmielali się rzucić wyzwanie stalinowskiej tyranii.

Na niebie nie było chmurki.

Przed wjazdem do miasta, tam gdzie stały baraki, w których po wojnie Ruscy trzymali Niemców, pochód zatrzymał się.

W maju czterdziestego siódmego baraki były puste, a w starych koszarach Armii Czerwonej, działała szkoła zawodowa, w której można było zrobić maturę i zdobyć jakiś zawód.

Nikt nie wyszedł im na spotkanie.

Licheński ostrzegał, że dyrektor szkoły wydał uczniom zakaz brania udziału we wszystkich nielegalnych zgromadzeniach, a nauczyciele i wychowawcy otrzymali wyraźne polecenie dopilnowania, by tak się stało. Szur łudził się jednak, że kilku wymknie się ze szkolnego internatu.

To zaniepokoiło wachmistrza, który wietrzył podstęp. Był pewien, że komuniści nie odpuszczą im bez zasadzki albo prowokacji.

Nie chciał narażać swoich ludzi na niepotrzebne niebezpieczeństwo, dlatego postanowił wysłać trzech młodych na rekonesans. Wśród nich tego, co od kasztanowej kobyłki wołali Marszałkiem. Ojciec chłopaka walczył we wrześniu trzydziestego dziewiątego, za co trafił do gułagu i słuch po nim zaginął. Marszałek z całego serca nienawidził Stalina i Szur mu ufał. Chłopak był oddany sprawie, a przy tym rozumny. Wachmistrz był przekonany, że nie wda się w niepotrzebną awanturę.

Szur wysłałby samego Marszałka, gdyby zadanie było mniej groźne. Nie był bezduszną istotą, która bez mrugnięcia okiem posłałaby na śmierć te jeszcze dzieci. No i obiecał ich matkom, że nikomu nic się nie stanie i nikt nie zginie. Wszyscy mieli wrócić cało do domu.

Obiecał szczerze, bo to były dobre chłopaki. Bez słowa wykonali jego polecenie.

Główną ulicą dojechali do rynku, okrążyli ratusz i wrócili tą samą drogą.        Wrócili z niczym. Dosłownie.

– Nie ma nikogo – zdał raport Marszałek.

W mieście nie było żywego ducha. Nikt nie wychodził na ulicę, nikt nie stał na chodnikach, nikt nie wyglądał z okien. Nikt nie wyskakiwał z krzaków. Na ulicach panowała cisza, którą zakłócał jedynie stukot kopyt o bruk. Jakby miasto wymarło, albo jego mieszkańcy zniknęli. Znikanie ludzi nie było znów niczym niezwykłym w owych czasach, ale nie na taką skalę.

Wachmistrz najpierw im nie uwierzył, ale kiedy po raz drugi zdawali dokładnie taką samą relację, jego myśli pełne były najgorszych wizji, o których wolał nie mówić głośno. Tak na wszelki wypadek. Młodzi byli wstrząśnięci. Cała zuchwałość, która mieli w sobie na początku, gdzieś z nich uleciała.

– Jak to nikogo? – dalej nie mógł uwierzyć.

– Ani żywego ducha – zapewnił Marszałek. – Jakby wszystkich wywieźli – dodał niepewnie. – Myśli pan, że to przez nas? – spytał zaniepokojony. – Że? – wolał nie wypowiadać na głos najgorszej z obaw.

Wachmistrz nie odpowiedział. Podjechał do wozu i zaczął naradzać się z Licheńskim. Proboszcz słuchał nie opuszczając monstrancji. Szur spojrzał na zwiadowców.

– Równać do szeregu! – ryknął.

Uformowanie w miarę zwartego szyku zajęło im chwilę. Konie były nerwowe, parskały na siebie, kłapały zębami, nie chciały trzymać linii i co raz musieli je uspokajać lub strofować.

W tym czasie wachmistrz z proboszczem uradzili, że idą dalej. Co ma być, to będzie. Komunistów się spodziewali, a jeśli to diabelska sprawka, chroniło ich święte ciało Zbawiciela.

– Jedziemy – oznajmił wachmistrz i wrócił na czoło pochodu.

Konie stały nierówno, ale był zadowolony. Radzili sobie całkiem, całkiem, biorąc po uwagę czas, który poświęcili ma musztrę.

Stanął w strzemionach.

– Z Bogiem i Ojczyzną[2] – mruknął do siebie.

Uniósł rękę i dał znak, żeby ruszać.

Wjechali do miasta.

Ulica i chodniki były puste. Szur rozumiał teraz strach Marszałka. Cisza panująca w mieście była gorsza i bardziej przerażająca od perspektywy milicyjnych mundurów i ubeckich pałek.

Ale kiedy zbliżyli się do bramy wjazdowej do szkoły, wyszła z niej spora grupa uczniów w towarzystwie nauczycieli, trzymająca w dłoniach małe papierowe biało-czerwone flagi i kwiaty.

Wachmistrz odwrócił się i spojrzał na Marszałka. Ten z nieudawanym zdziwieniem patrzył na ludzi przed bramą.

Dziewczęta podbiegły do konnych i zaczęły wręczać im bukiety.

– Nieźle się zaczyna – skwitował Staszek, drugi z trójki wysłanej na rekonesans.

Chłopak był przeciwieństwem Marszałka. Dla niego wszystko było zabawą i Szur podejrzewał, że zgłosił się do pochodu, tylko po to, by potem móc się przechwalać tym przy piwie w gospodzie albo przed dziewuchami we wsi. Chłopak uśmiechał się szeroko i machał do mijanych ludzi.

Uczniowie i nauczyciele dołączyli do pochodu.

To był dobry znak. Wachmistrz wrócił do obserwowania drogi przed nimi. Nie mógł tracić czujności. Wróg mógł czaić się wszędzie.

Za zakrętem, przed przejazdem kolejowym czekała na nich kolejna niespodzianka. Więcej ludzi z kwiatami i chorągiewkami. Na ich widok mały tłumek zaczął bić brawo.

– Musieli się przed wami chować – stwierdził wachmistrz.

– Będzie ze dwa tuziny – ocenił Staszek. – Dobra nasza.

– Nie ciesz się za wcześnie – upomniał go Marszałek.

Tłumek przyłączył się do pochodu i zmieszał ze szkolną bracią.

Przejazd kolejowy był otwarty. Kiedy go przejechali, z pobliskich domów zaczęli wychodzić ludzie z kwiatami i chorągiewkami i tak było przez całą drogę do rynku. Mieszkańcy z kwiatami, chorągiewkami i flagami, wychodzili im na spotkanie lub czekali na nich w mniejszych, większych grupach, a potem przyłączali się do pochodu.

Szur nie miał wątpliwości. Całe miasto czekało na nich w ukryciu, a wysłana na zwiad trójka, zdradziła wszystkim, że nadchodzą. A jednak to, że wszyscy przyłączali się do pochodu budziło jego watpliwości. Wachmistrz liczył, że może ktoś to zrobi, ale żeby od razu wszyscy. Nie miał aż tak wielkiej wiary w ludzi, ale nawet w swoich najśmielszych snach, nie był przygotowany, na to co zastali pod ratuszem.

Rynek był wypełniony setkami ludzi. Machali flagami, bili brawo, rzucali kwiaty pod kopyta koni. Owacje były zagłuszające, ale Szurowi i tak żadne słowa nie przychodziły do głowy.

Objechali rynek dwa razy, bo wachmistrz nie mógł uwierzyć własnym oczom i musiał sprawdzić, czy to nie sen.

Kiedy zatrzymali się przy schodach do ratusza, stała tam już trybuna, na którą wszedł mężczyzna w garniturze i zaczął przemawiać, ale brawa, krzyki, śpiewy zagłuszyły jego słowa. Mężczyzna skończył mówić, podszedł do Szura i wręczył mu wielki bukiet róż. Za mężczyzną, w strojach ludowych, ale wachmistrz nie rozpoznawał wzorów regionu, czekały dzieci z małymi bukiecikami. Mężczyzna potrząsnął dłoń Szura, poklepał wierzchowca, wrócił na trybunę i przyłączył się do oklaskiwania pochodu. Dzieci wręczały bukieciki chłopakom na koniach.

Wachmistrz uniósł rękę. Myślał, że może wiwaty uciszą się i będzie mógł wygłosić mowę, którą układał w głowie przez całą noc.

Spotkało go rozczarowanie. Owacje nabrały na sile. Zrezygnowany dał znak do odjazdu. Pochód ruszył. A ludzie za nim.

Szur czuł, że musi coś zrobić, bo oto spoczęła na nim odpowiedzialność za poprowadzenie tej masy i możliwość pokazania jej właściwej drogi.

Rzecz w tym, że sam nie wiedział gdzie ma ja poprowadzić i jaką drogę obrać. Przypuścić atak na koszary czerwonoarmistów? Ich jedyną bronią była jego stara szabla. Potrzebował czasu do namysłu, ale nie chciał utracić zyskanego niespodziewanie poparcia.

Spojrzał za siebie i po raz kolejny nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ciągnęły za nimi tłumy. Spojrzał na Licheńskiego, który nie opuszczał monstrancji. Proboszczowi błyszczały oczy, a na twarzy malował się błogi uśmiech szczęścia. Wachmistrz zrozumiał, co musi zrobić. Poprowadził ich na stadion miejski i zatrzymał się na środku pola.

Ludzie otoczyli ich ciasno.

Bez słowa skinął głową proboszczowi, który momentalnie pojął, do czego zmierza Szur.

– Módlmy się! – wzniósł monstrancję Licheński.

Ludzie klęknęli.[3]

Licheński zaczął odprawiać mszę na zaimprowizowanym naprędce na wozie ołtarzu.

Wachmistrz nie zsiadał z konia.

W jego głowie powstawały co raz to nowe plany działania, ale wszystkie odrzucał z jednego powodu. Nie mieli żadnej broni.

Im koniec mszy był bliższy, tym bardziej zdesperowany był Szur. Zostawało mu coraz mniej wyjść. Oczywiście takich, które nie były samobójstwem i nie skończyłyby się masakrą ludności cywilnej.

Zanim msza dobiegała końca, podjął decyzję.

Gdy umilkło ostatnie błogosławieństwo, spojrzenia wszystkich przeniosły się na wachmistrza. Wyprostował się dumnie w strzemionach i wzniósł rękę. Zapadła cisza.

Rozejrzał się po otaczającym go tłumie. Dostrzegał pytania w spojrzeniach ludzi. Swoich i miastowych.

Bez słowa dał znak do wymarszu. Ludzie rozstąpili się. Kobiety zaintonowały pieśń ku czci Najświętszej Panienki.

Szur uznał, że zrobili swoje. Dali świadectwo, że Polska, prawdziwa Polska, jeszcze nie umarła. Spełnili swój obowiązek. Nienawidził komunistów z całego serca, ale w tym kraju ludzie wycierpieli już wiele. Za wiele. Przyszedł czas, na leczenie ran. Na żniwa, ale nie krwawe. Zbyt dużo jej wsiąkło w ziemię.

Wachmistrz, pochód i tłum opuścili stadion, minęli rynek bokiem i skierowali się w kierunku wsi, z której wyruszył pochód. Stało się jasne, że Szir i jego ludzie skończyli.

Tłum zaczął rzednąć i rozchodzić się, zostawiając za sobą ślad z kwiatów i postrzępionych kawałków biało-czerwonego papieru.

Kiedy pochód dojechał do granicy miasta nie było już praktycznie nikogo. Ostatni odłączyli się uczniowie i nauczyciele.

Pochód ruszył w drogę powrotną do wsi.

Wszyscy byli podekscytowani. Wracali żywi do domu. Kobiety wznosiły modlitwy dziękczynne. Chłopcy na koniach dzieli się wrażeniami, co chwila wybuchając śmiechem. Najgłośniej śmiał się Staszek. Jedynie wachmistrz nie tracił czujności. Na odpoczynek mogli sobie pozwolić dopiero po bezpiecznym dotarciu do wsi.

Na rozstaju czekał na nich milicyjny kordon rozstawiony w poprzek prowadzącej do wsi drogi. Szur odwrócił się i spojrzał na swoich chłopców. Radość i uśmiechy zniknęły. Na twarzach malowało się teraz skupienie i lęk. Skierował wzrok na Marszałka i uśmiechnął się. W oczach chłopaka płonął gniew.

Dał sygnał do postoju.

– Puśćcie wozy przodem – polecił.

Rozkaz przekazano do tyłu.

Kordon rozstąpił się przed wozami, przepuścił je i zamknął za nimi z powrotem. Nikt ich nie zatrzymywał.

Kobiety powstawały i patrzyły na mężczyzn, od których zostały oddzielone umundurowaną ścianą. Wozy zjechały na drogę do wsi i po chwili zniknęły za zakrętem w lesie. Nikt za nimi nie pojechał.

– Jesteśmy nieuzbrojeni! – krzyknął Szur.

Przed kordon wyszedł brunet w skórzanej kurtce.

– Poddajcie się, to nie stanie się wam, żadne krzywda – odkrzyknął.

– Nic z tego! – nie wytrzymał Marszałek.

Wachmistrz nakazał mu gestem milczenie.

– Nie zrobiliśmy nic złego! – krzyknął do ubeka.

Mężczyzna nie odpowiedział. Podszedł z uniesionymi rękami i chwycił za uzdę wachmistrzowskiego ogiera. Usta ubeka skrywał stalinowski wąs, a przez czoło biegła pozioma szrama, której nie była w stanie ukryć opadająca na czoło grzywka.

– Zakłócacie porządek publiczny – powiedział.

Wachmistrz położył rękę na rękojeści szabli.

– Przepuścicie nas – odparł hardo.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Zejdźcie z koni – nakazał. – Udacie się z nami na posterunek, gdzie wszystko sobie wyjaśnimy.

– Nic z tego – skwitował wachmistrz i odepchnął bruneta nogą. – Bij w nich!

Natarli na kordon, ale konie przyzwyczajone do pługa utknęły między mundurowymi, którzy chwytali za lejce i ściągali ludzi na ziemię.

Szur dojrzał, jak wierzchowiec Staszka, kary ogier podrywa się i przednimi kopytami uderza w milicjantów, obalając ich na ziemię. Staszek lubił się popisywać tą sztuczką podczas ćwiczeń, czym wszystkich irytował, a teraz przydała mu się, bo udało mu się przedrzeć przez kordon i zbiec w las.

Za nim przez lukę w kordonie do lasu uciekło kilku kolejnych.

Nie zdążył zobaczyć więcej, bo został ściągnięty z konia, pochwycony, powleczony i wrzucony brutalnie do środka milicyjnej karetki. Razem z nim wylądowało w niej kilku chłopaków.

Wachmistrz stwierdził, że to koniec, ale nie pierwszy tego dnia raz pomylił się, bo po chwili karetka zaczęła się trząść, a potem przewróciła na bok. Drzwi odskoczyły z hukiem i do środka zajrzał Marszałek.

– Wydostaniemy was! – krzyknął nieswoim głosem.

Wszedł do środka i chciał pomóc podnieść się Szurowi, ale wchmistrz odmówił. Chwycił go jedynie za dłoń i podciągnął się, stając na nogi.

– Zbieramy się stąd – polecił.

Z karetki trafili prosto na zwartą ścianę niebieskich mundurów. Wachmistrz uniósł ręce.

– Nie będziemy stawiać oporu – powiedział.

Spadł na nich grad milicyjnych pał.

Taki był koniec pochodu w czterdziestym siódmym ubiegłego wieku w moim mieście.

No nie do końca koniec, bo złapanych poturbowano na posterunku mniej lub bardziej, w zależności od tego, jak mocno się stawiali. Wachmistrza nikt nie ruszył, choć był przesłuchiwany przez całą noc przez wąsatego bruneta z blizną. Cały posterunek słyszał, jak straszył Szura, że o ich wywrotowej działalności dowie się sam Stalin. Wachmistrz trzymał się wersji, że pochód był jedynie natury religijnej, a polska konstytucja gwarantowała wolność wyznania i został wypuszczony na drugi dzień. Po nim zwolniono resztę zatrzymanych.

Po prostu zakończenie w momencie, w którym na głowy Szura i jego chłopaków spadają uderzenia, jest niezłym chwytem narracyjnym.

Moje miasto nie pamięta pochodu. Nie pamięta mszy. Nie pamięta o bitwie na rozstaju dróg. Nie zachował się żaden dowód poza tym jednym zdjęciem i pamięcią ostatnich uczestników zdarzeń albo ich krewnych.

Wnuka wachmistrza, któremu Szur często opowiadał o tamtym dniu, pamiętał przede wszystkim szablę, którą dziadek miał przy sobie. Została mu odebrana podczas aresztowania i zatrzymana. Nie odzyskał jej przy wyjściu, ale po miesiącu od wypuszczenia upomniał się o nią na komendzie i dostał ją z powrotem.

Przez kilka kolejnych lat w połowie kwietnia w okolicy wsi pojawiali się tajniacy. Niektórzy chowali się w krzakach przy płocie. Można było na nich się opróżnić, a nie zdradzali swojej obecności. W połowie maja znikali.

Ponad pół wieku później opisałem pochód w artykule, który ukazał się w lokalnej gazecie przy okazji uroczystości Konstytucji 3 Maja. Rozmawiałem wówczas z dwoma z trzech żyjących uczestników tamtych wydarzeń.

Podczas wywiadu, jeden z nich, zapytany, jak udało im się wprowadzić pochód do miasta, powiedział:

– Najpierw poszliśmy pierwszego, ale tak się wszystkim podobało, że poszliśmy drugi raz, trzeciego.

Wróciłem do domu i przeanalizowałem zdjęcie z pochodu. Sztandary trzymane przez młodziaków w pierwszej linii wyraźnie nie są biało-czerwone. Trudno orzec, jakiego były koloru, bo zdjęcie jest czarnobiałe.

Nie napisałem o tym w artykule.[4]

Zakopałem to w swojej pamięci, tak jak wachmistrz zakopał swoją szablę w lesie, kiedy ogłoszono prohibicję i przeszukiwano domy. Wolał, żeby zamknęli go za gorzałkę, niż za kawałek białej broni wiszącej na ścianie obok portretu Marszałka.

Nigdy nikomu nie zdradził, gdzie to zrobił.


[1] W moim kraju bez sztandaru i czapki kościuszkowca nie mogła, nie może i nie odbędzie się żadna uroczystość narodowa.

[2] Szura cechowała typowy dla mojego narodu sposób mówienia i myślenia dużymi literami; bóg stawał się Bogiem, ojczyzna Ojczyzną, honor Honorem, wolność Wolnością, matka Matką Polką, wiara Wiarą, miłość Miłością, etc.

[3] Ponoć sam radziecki pułkownik, który był wtedy w tłumie po cywilu z jakąś dziewczyną, klęknął.

[4] Bo niby co miałem napisać? Że mieszkańcy wsi padli ofiarą komunistycznego spisku, który podrzucił im sfałszowane kalendarze i myśleli, że idą trzeciego, a szli pierwszego?Mam swoje wyjaśnienie, które w nikogo nie godzi i moim skromnym zdaniem idealnie dopełnia całą opowieść: pochód cofnął się w czasie o dwa dni. Mieszkańcy wsi wyszli trzeciego maja, ale w momencie przekroczenia granic zostali przeniesieni w czasie do pierwszego. Kiedy je opuścili wrócili do trzeciego maja.Podczas drugiej wojny światowej hitlerowcy w okolicach mojego miasta prowadzili tajemnicze eksperymenty. W pobliskim klasztorze są wejścia do zaminowanych tuneli, które ciągną się ponoć pod całą okolicą i potrafią pomieścić cały czołg. Czego dotyczyły eksperymenty? Z pewnością można, że ich część związana była z badaniami nad silnikiem rakietowym do V2, ale kto wie, co skrywały zaminowane tunele, zanim Sowieci wszystko wywieźli? Jedną z tajemnic mógł być wehikuł czasu. Komuniści wykorzystali go do spacyfikowania trzeciomajowego pochodu, po uprzednim wykorzystaniu go w pierwszomajowym, dwa dni wcześniej.



Krzysztof Stelmarczyk