ffffoud.com

ffffound.com

Te tu inne niż tam, banany. Wiem, bo. Tam byłem wczoraj, dzisiaj tu i te tu są inne, są. Albo tam są inne, wiadomo to, wiadomo? Inność ich włóczy się między tu a tam, i raz tu sobie ląduje, raz tam, dużo zależy od tego gdzie ja akurat. Dzisiaj ja tu, więc banany inne niż tam. Lepsze, gorsze? No. Gorsze, zielone, twarde. Jak penis twardy twarde. O. Trochę zawstydzony ja tu teraz, po tym, z powodu. Bo banan i penis? Tak, no, pewnie, głupio pomyślane, niedojrzale. I myślę zaraz o idiotkach z enki pozujących z bananami, wkurwiając się na swoje potraktowanie banana penisem zidiociałych kretynek tych.

No ale nic, bo co?

Nic, trudno, do kasy. I do domu, bo dość już tego jebania oczu i uszu polskością tą tu, jak tam identyczną, w przeciwieństwie. Do bananów. Banany ze swą się błąkającą innością. Więcej jej w nich niż w polskości tej, przynajmniej tej tu, robiącej zakupy, szukającej zakupów, z zakupami do kasy, przy kasie łypiącej na to, co tam ktoś tam.

I ja w tej polskości teraz, ja i moje banany na taśmie, gwałcone wzrokiem kogoś tam przede mną, nie wiem nawet kogo, bo przy kasie to do portfela zawsze, sprawdzam, czy przy kasie w ogóle. Nie jest źle, choć, że przy kasie bym nie powiedział. To znaczy może, ewentualnie, gdyby ktoś zadzwonił i zapytał gdzie ja, wtedy pewnie, jasne, przy kasie. Ale nie dzwoni.

Tylko alarm w głowie, czujność wyostrzający, bo oto co? Kasjerka kasująca! Na mnie ta kasjerka kasująca, nie mnie wcale, i do mnie. Uśmiech posyła. Do mnie? Do mnie, za mną nikogo, to do kogo niby, nie przecież do kogoś tam przede mną tego, ewidentnie na mnie i do mnie. Młoda, ładna, noo! Rzadkość, żeby ze mną kobieta inicjowała. Kontakt, a te intymniejsze to już w ogóle.

No, no!

Tylko co? Czy na pewno? Się uśmiecha, żeby zainicjować? Czy może uśmiech jej to uśmiech z domu wyniesiony, ładny, bo to dobre i ogólnie uśmiecha się uśmiechanie się? Niezobowiązujące, niedbałe w swej dbałości pozornej. Jak kolejna piłka miotana przez baseballistę, przez niego traktowana jak kolejna piłka, a przez kibiców jak kolejna pieszczota w drodze do orgazmu zwanego mecz. Tak i ja może, może ja tym kibicem, obserwującym, nadinterpretującym.

Nie, to głupie, skąd w ogóle ten baseball, chuj nie sport. Musiał być uśmiech ten planowany, bo przecież. No, musiał być! Gdyby nie, to nie wytrzymałby tak długo wzroku mojego, pewnego, zdecydowanego, trzysekundowego co najmniej. To i ja w uśmiech, lekki, badawczy. Niepewny nieco, bo jednak może?

Nie, nie! To jest inicjacja, gdyby przecież ten uśmiech. Gdyby ten uśmiech jej był jej tylko wymuskaniem domowym, to przecież nie, bez sensu, w ogóle by tego uśmiechu nie było, nie byłoby go! Bo ułożone kobiety młode peszą się przy mężczyznach młodych, może i się uśmiechną, ale nie tak jak tu, żeby trzymać ten uśmiech i nachalnie nim we wzrok mój wjeżdżać. I być! Być w tym wzroku, podtrzymywać to swoje zachowanie! Wyuzdane, perwersyjne, zachęcające do. Do tego? Jeszcze za wcześnie, żeby pewność, ale. Do czego innego? To przecież kobieta, młoda, ładna, w sklepie dużym, za kasą. Za kasą. Pewnie nie siedzi za tą kasą w tym sklepie, żeby dorobić do pensji lekarskiej czy prawniczej, ani dlatego pewnie, że lubi to jakoś bardzo. Co oznacza, że pewnie kiepsko z wykształceniem i skoro nie ma wielkiego świata, to może chociaż mieć wielkie to, w łóżku, wygląd przecież ma taki, że może. I to kiedy chce. Ale ze mną? Wielkie?

Rozrywa mnie to. Ta ona i to jej oczekiwanie wielkości tam, ze mną.

W zamyśleniu tym spoglądam na taśmę, na banany, zaczynają się przesuwać. Przesuwają się! Do niej samej! I przy niej samej! Ona z nimi, one w jej dłoniach!

Ach, no, trzeba zapłacić, tylko jak, co, w jaki sposób? Rozmawiać? Ale że co? O czym? Żeby nie zawieść i na onieśmielonego, zawstydzonego nie wyjść. Ale i żeby nie napastować, bo może jednak ona wcale nie i tylko tak? Tak jakoś się jej uśmiechnęło, przypadkiem, wyrwał jej się ten uśmiech?

Otrząsam się, bo zaczyna ona! Dzień dobry, dzień dobry.

I?

?.

Co by tu, jak? Za mną już ktoś za ten czas się ustawił i moje zakłopotanie pogłębia, moją z nią intymność zabiera swoimi zakupami na taśmie wyłożonymi. I wzrokiem odwróconym, rozglądającym się, ale widzącym wszystko, słuchem obojętnym, ale czekającym na coś, jakieś, wydarzenie.

I ja czekam, bo nie wiem jak. Przerwać tę relację klient ? kasjerka i się wystawić na? Na? Na co, na kogo? Sam nie wiem, ale to wystawienie się przed nią, teraz i w obecności tego za mną i tych za moimi zakupów, to wystawienie się szerokie i jawne, może ono swoją jawnością i gwałtownością zburzyć to, co ona zainicjowała, do czego ona, mam nadzieję.

Ale nie wystawiać się? Nie wystawię się to pozostanę klientem obsługiwanym przez kasjerkę. Bez szans na to.

7,58.

Uderzyła mnie tym, mnie, moją nieuwagę. Jasno do mnie, że to przy kasie wydobywanie kontaktu bliższego już się kończy, 7,58. Daję 10.

58?

Już patrzę.

Nawet się nie uśmiecham z tego zmarnowania tej szansy na to, z nią, młodą, patrzę tylko na to moje nie-jest-źle w portfelu.

Będzie.

Wyciągam 58 w dłoni, ona, z resztkami uśmiechu, swoją dłoń otwartą nadstawia i. I? Jak jej to teraz w dłoń? Najechać nieznacznie nad jej dłonią i zrzucić jak koparka piach? Czy zdecydowanie dłonią własną w jej dłoń wjechać, kontaktu się dopuścić, na natarczywość narażając, intymną, spoconą spoceniem dłoni mojej? Czy to teraz. Czy to teraz nie będzie niestosowne? W ogóle jest stosowność jakaś w tym kontakcie dłoni klienta z kasjerką? Młodą?

Rzucam 58 na tacę plastikową. Żeby wyjść bez szwanku, neutralnie.

Po chwili dopiero miarkuję, że przecież jak, pojebało mnie? Rzucać na tacę? Zmuszać ją do wysiłku, do zbierania skrupulatnego monet tych? Chamskie to, chamska zagrywka, dystans zwiększająca, niwelująca całą grę naszą, zainicjowaną, nieśmiale śmiałą, cichą, a jednocześnie ekshibicjonistyczną. Jej chęć w zniechęcenie przejść już musiała, na pewno, zobaczyła chama we mnie.

Albo.

Albo!

Dostrzegła nieśmiałość i tej nieśmiałości się chwyci! Za słodkie to uzna, nieporadne i słodkie!

I trzy.

I trzy. Wydaje mi resztę.

Dziękuję, dziękuję.

Tyle z. Albo i jej uznawania, i wkraczania naszego w to.

Wrócę jutro, myślę, zdecydowany będę, na pewno, powiem jej, że coś i może nawet czy nie miałaby ochoty. Mhm, tak, jutro, jutro!

Jutro!

Ale teraz.

Ze sklepu, śnieg, mróz. Czapkę, szukam, jest. Na głowę, ale co? Co to? O, kitka, kitkę miałem przez czas ten cały, noszę ją z przodu, grzywkę w gumkę, żeby stała jak fiut, do oczu nie leciała. Ściągam, czapka na głowie, do dom? Kitka? Kitka?! Kitka, ona ładna, młoda, uśmiecha się, to może kiedy chce, ze mną, po co? Kitka?! Z tego? Dlatego? Czy ona?!

Łukasz Dynowski – ur. 1989, studiuje dziennikarstwo we Wrocławiu, od niedawna pisuje prozę, debiutuje na łamach witryny Fundacji. Też i wiersze, choć rzadko.