Grań

Syn ziemi ściętej z ust, ów galilejczyk, jakiś cyklop, jak rumianek w
Saszetce, jest echosondą promieni tak uporczywie wysyłanych w siny
Paznokieć dali, że nie wraca po koszyk nowej strawy, bo jest niepomiernie
Zmarnowanym ogniwem, jakowąś szczapą wygasłą w źrenicy tlącej
Się niczym zagrabione o świcie palenisko, kiedy huczy potok pod
Spuchniętymi palcami szukającymi na mchu kopyta północy. Tylko taki
Masz kompas w głowie, suche igły sosny pokrywają piasek leżący w

Wiecznym cieniu, ukryte pośród nagich pni dziuple są wybitym chodnikiem
W głowie, po którym tak pełzamy niemo, że żaden ślad nie może być
Porównany do śladów zabezpieczonych przez mróz, na tym podołku
Będziesz więc śnił na jawie narowistej jak lawa, we śnie pozostając do
Kolejnego zaśnięcia, bez żadnej kreski granicy w oku i uchu, słynął jak
Zachrypnięty hejnał, wygrywany przez wskazówkę coraz wolniejszego
Tchnienia, wydłubany z lepiku jak haczyk hartowany w wosku, staniesz

Naprzeciw białego prześcieradła, i wtedy będziemy razem, jak jeden mąż,
Jak ojciec z synem, w tłustej bruździe zaległszy aż po chromy brzask,
Wciągając na ten potrzaskany maszt smugę nowej barwy tych niedomkniętych,
Acz przetasowanych do cna lat. Bura była rozmowa o stykach, mętna tedy
Okrężnica wniosków, kawałkowałem każdy krok, ruch posuwisto zgięty
Rozdymał się jak cierpliwy nóż przyłożony do okiennicy warg. Klik.
Znika ekran z posterunku twego czoła, nadkrusza nas ząb wyłamany z

Wideł, porcjuje słowo coraz bardziej śliski asfalt, huśtamy się wszak nad
Parowem, w tle nie mając już żadnych burzowych chmur, wszystek grad
Rozbił się bowiem o dachy samochodów, kukułczych jaj nikomu więc nikt
Nie podrzuci, sami się bawimy, bawimy się już tak od pierwszych, zobaczonych
Krat, w piwnicy nie pomieszkuje nawet szczur, któraś z kulek będzie ci
Dana niczym porysowany wizjer, gdyż każdemu jest przyrzeczone spojrzenie
Meduzy przynajmniej jedyny raz. Owiń mnie w koc, zapleć z klamek rów,

Stany tego świata są płaskie jak kręte dno, stany tego, czym ten świat mógłby
Już dla każdego nie być, będąc bez ciebie jeszcze bardziej szybkim,
Naprężonym sznurkiem, na końcu którego węzeł mieni się mocniej niż wyciek
Jodu, gotowy pęcznieć i wchłaniać, gotowy gnieść każdą fałdę, prasując i
Korzeń i kolec, jak sztywno uniesiony pod sufitem balon. Byłem już nieraz w
Twoim wnętrzu, nurkowałem w nim zwinniej niż mewa, nawdychawszy się
Helu, na spodzie dociskającego drzwi progu, około zawsze ostatniej godziny,

W oborniku treści, i z jaźnią jak cegła szykowałem się na obrót w tej spłaszczonej
Kulisie wejścia w wartką szynę przesiadki na kraniec tego krzepnącego czasu.
Plami ten stukot. Wywraca się ta klatka zmiętych spraw, w rabunkowej masie
Pozrzucanych gniazd, nie wykosisz niczego aż do ostatka, nie zaplanujesz nawet
Zawleczki, którą można by było włożyć w przełyk tej arytmii zejść. Na dzień
Przed rozrasta się ten kabłąk sieci, w połowie czerwca, w obfitości grani, taka
Jest twoja wielorodnie żadna rola. Truskawka większa niż koryto pełne serc.

 

 

Inny poziom tego samego położenia

Było ci nieraz dane inne rozdanie, lecz zawsze temu brakowało
Ostatniego rękawa, suchego piasku w błotnej urnie, owej końcówce rytej
Tępym gwoździem na blasze. Wynikałeś z takiej to oto matrycy, którą
Trawił piołunowy nalot, mechanizm wszak nigdy nie szwankował, dołki kopał
Tylko dreszcz, więc igrał tym luźno zarzucany spławik losu, kłykieć dymu
Smakował jak jesienny sad, i tak rozdany nie miałeś skąd na nowo się wziąć.

Skulone widma, ciekłe jak spław, przybierały postaci broniące zawsze jakichś
Dennych spraw, otwierały się kolejne wejrzenia, zamykały się przed nosem
Szklane drzwi, w trzynastym dniu była nie tylko zmowa pecha, grasowały w nim
Kierunki przyszłych chwil, choć lubowaliśmy się w tym zaplataniu coraz to
Nowych sfer, zmieniając gwałtownie kurs o parę stopni w dół, co rusz
Wychodząc na powierzchnię danej rzeczy w masce klauna lub domowym
Ubraniu, by salwować się śmiechem, zamek błyskawiczny wprawiając w skłębione
Tła niedawnych zwad. Ludziom żyje się znośnie, są bowiem nieustannie znoszeni
W stronę ostrych, skalistych wydm, i nie liczą już zmarnowanych godzin
Czy feralnych dat, powetowawszy sobie każdy niefortunny krok wycieczką
Do miejskiej galerii ? szynku swych marzeń, celów ozdrowieńczych i
Prostodusznych strat. Obejdź się sam. Ów dookolny szkwał to księżycowa

Grzywa, spieniona rynna zadyszki kostnego układu. Trenujemy wciąż przysiady
I skręty w bok. Mgławica tego wyściełanego ptasimi piórami dna, nie przedostaje
Się przez dźwiękoszczelny ekran każdego widoku, rozpełza się tylko tu, w torze
Twego wrzenia, na dachu niejednego śnienia o wyrazistej komorze wszelkiego
Odstąpienia od ścian przebijanych kołkami kłótni, by kolejna dziura niosła aż
Na koniec tunelu chyboczący się płomyk, niejaki czubek życiodajnej nadziei migotu.
Patrzyliśmy często na ten zapadający się szyb, słońce kosiło jak
Przeciąg, potem każdy troił się w trójkącie nieco zmrużonego oka, połówka
Była zawsze sieroca, stanowiła więc jedyną znaną całość tego świata, innego już
Dawno nie było, zastępował go pocztówkowy przesył obrazów skaczących na
Kanałach, trzymaliśmy się więc liny, choć tylko chodziliśmy wzdłuż domów czy
Pojedynczych bloków, potrzebnej jak tyczka cienia do wahadłowych ruchów,
Tych jedynych już, sprawdzających puls na przegubach wyrosłych krat,
By dojść do danej mety jak do linii startu. Nie wypełniaj żadnych luk, pozostaw
Je najściom mroku, niech zespoli je z ciałem miasta rzutkie strzemię wszelkich

Urazów, na odchodne skropi je wiosenny deszcz, w tej kwadraturze kroków wobec
Wyzutego z kąta pochylenia muru naszych zwichrowanych trosk o jutrzejszy stan
Pobudki, zadań narzuconych sobie jak płonący wieniec, na tym kwartale bieganiny,
W tym równoramiennym podziale na zmąconych i klarownych. Koniuszku
Tej jawy, wystawaj z nas niczym lśniący hak, ażeby mogli się uwieszać na nim
Wszyscy spragnieni stabilnej tożsamości z surową pracą zewu natury. Wiedzą
O tym zepchnięte podwórka, maskowane przepierzeniami, grodzone pierzejami,
W ciągu ujawniając swą żrącą żywotność, i jak na beczce ropy siedzi tu każdy
W pozycji usztywnionej końcem jasnej pory, która odchodząc, czyni z nich mary
Mające wciąż aspiracje do życia w prawdzie, jak po kolędzie, kiedy drzwi
Niektórych mieszkań są nieuchylone, bo prawda jest zawsze przebita jakimś
Oszczepem, i poza tym zaklinaniem wciąż osobno pomieszkuje. Kryj się tedy
Do ostatka, w tej wyprostowanej podkowie upadku dopatruj się przyczyny tego
Raptownego otwarcia na zawęźlony do cna przełyk każdego wyjścia. Nie ma
Innego poziomu bez tego samego położenia. Dwa kominy między dwiema wieżami.




Maciej Melecki