Przepływ i nalot

Ludzie w pętlach swoich zwidzeń docierają do założonego celu, są bowiem
Tylko siebie warci, głusi i chętni, i na tym kończą swój rejs, cel nigdy ich do
Niczego nie przybliża, mają tylko to, co mieć chcieli, ponieważ nieustannie
Trawi ich brak, syci tedy dalszy rejwach, który muszą wokół siebie siać, by mieć
Się jeszcze bardziej dotkliwie, w kapturze niejednego haustu ciekłego i prędkiego
Zawieruszenia się po obrzeżach swoich mniemań o świecie, spłaszczanym
W snach, zagryzani sobą mają już swoje awatary w każdym ruchu czy geście,
Zeźleni i suto zadowoleni, i takim rysem odwija się im każda burza, lądująca
Na ramieniu horyzontu, w szorstkim zderzeniu z prawidłami losu, kiedy ktoś

Zaczyna wymachiwać kijkiem i płonie jego ognisko szczęścia, jak podpałka
Dotknięta knotem prawdy o stanie realizowanego planu. Nurkuję tedy w tej płytkiej
Otchłani, mam z każdej strony śnięte ławice ogromnych nadziei, które rzeźbiły
Niejeden pomysł na następne życie, w oczach pasących się na uroczyskach
Twarzy miesza się bezlik pojęć z tępym podziałem na poprawnych, łzawych i
Nielaboratoryjnie przejętych, i na tych wyhuśtanych na manowcach, stykach
I rojeniach, więc gdzie byśmy dalej nie zaszli, tam będzie skwierczeć ten mdły
Swąd z owych wskazań, wybierań, strąceń i uciszeń. Nasze strony są tylko zepchniętą
W nabrzeżny muł burtą. Moja zaś jest ta kupka zaschniętego błota. Dam ci nowy

Azymut, w okolicach serca leży rozsypane igliwie, nasz jedyny pokarm na kolejne
Przeszło sto lat, i tam zachowajmy ten niespieszny rytm, tempo tej wyboistej
Marszruty zarzuciwszy w niepamięć, kasując plankton cudzej jaźni, ażeby nastał
Stały nów, ów róg pełen chaszczy. Do nikogo już po nic, z nikim się nie przemieszczaj,
Świerzb tej drogi musuje tylko w przybytkach, podczas postoju schodzi się wszelki
Harmider, szczęk złomowanych dni, i puste miejsca, jakie pozostają każdemu,
Domagając się wypełnienia zetlałym osadem, drętwymi porcjami razów i
Przekrzykiwań, mkną przekątnymi wejrzeń w zaświat arterii każdej chwili, stając
Się miejscami zejść w jeszcze trwalsze wyobrażenia o zastoju wszystkiego, co

Jeno trwa w swym wzorze naniesionym intuicją, cementowym ciężarem wyboru,
Lukiem, którym każdy może się jakoś poszczycić, chroniąc swe zamrożone,
Emocjonalne rezerwy do pierwszych potów, na swym niewidzialnym łańcuchu
Odchodząc w matową dal. Rzadki śnieg, jeszcze rzadsze gradobicie, jak wtedy,
Kiedy ostatni raz byłeś w swoim odwiecznym mieście, zostają w pamięci dłużej
Niż każda rysa na płytce tego życiowego przywidzenia, i z tym, już na zawsze,
Będę kojarzył odchodzenie do bezniebnego poszycia chmur, wywołując tylko
Zakamarki drobnych ujęć, bez podpowiedzi zdjęć czy nagranego głosu. Nie ma
Nas i tu. Fantomy pochodzące ze swych odbić. Fantomy przenikające się na

Ukos, jak z krwi i kości mary, srogie niczym mróz w ściekowym kanale. Odmawiam
Więc stale przyjęcia procentów, stały w tym przepływie wszelkich błahostek,
Rosłych niczym rów, niby poważnych i stromych spraw, które miarkują się same,
Pozorem będących w licznych podejrzeniach, uchyleniach ich rąbków rzekomych
Tajemnic. No nic, kawałkuj to do cna. Zejdziemy się jeszcze nieraz, w wodnych
Oczkach zostaniemy wypatrzeni, wzięci na łopatkę migawkowych cięć. Zrabujemy
Się sami, w tym koczowisku cieni nikt już nie odszuka siebie, spoczniemy na dnie
Ostatniego garbu krwi, dokądkolwiek się nie udając, będziemy zawsze nie tam.
Wióry to przyszłe trociny. Deski to byłe drzewa. Jeśli masz szpadel ? masz wszystko.



Dyszel roju

Na szybie samochodu gęsto rozsiane łuski deszczu. Nie dalej, ale i
Też nie bliżej – zjechaliśmy bowiem na pobocze i to jest wszystko,
Na co nas w tej chwili stać, wszystko, czego nie można było się
Spodziewać jeszcze wczoraj, w suchej szramie mazi. Mapa miejsca

Rozpuszcza się jak chemiczna plama. Wierzga w oddali szczyt. Góra
Jak widły, opiera się o ścianę obory nieba. Dzień zleciał. Zerwał
Się po nim trop, roztarł pod palcami, sfastrygował mu rozerwany
Bok zabłąkany piorun. Linka jego echa splątała się w powój utraconych

Odpowiedzi. Tresna. Melodia skocznej w pustce piosenki, głowa na
Oparci przedniego fotela pęka jak rybi pęcherz. Cieknie z niej
Zmarnowany staw, ów plankton chybionych lat, łupiny wyłuskanego
Bobu to już ostatni, zamknięty w zapachu, niestrawiony ślad. Czego

Chcesz ode mnie zgrabiała twarzo, jej właścicielko, dzieląca wszędzie
Kłos losu na troje? Wszak nie wydostaniemy się na powierzchnię w
Jednym skołowaniu, oskubani wcześniej do cna przez stalówkę
Wskazującego palca, spakowani przez siebie aż po zgarbiony wierzch.

Odsiew nie zmniejszy bieguna tych syczących zwad, pogruchota się
Tylko zamaskowany w nich do cna ten przeciągły stan, niedosięgły już
W najbliższy dyszel roju tych gromadzonych wrażeń, parzących zbliżeń,
Wyziębionych oddaleń, zagonów zajęczych koniczyn, przekwitłych

Strąków koloni ostów, kiedy piołun wił się w ocembrowanym blaskiem
Nowiu naszych bieżących potknięć, repetowanych prób zszycia
Przesuwającego się coraz dalej progu. Odwrócona grawitacja. Zaburzona
Poziomica kierunku. Droga spada. Butelka toczy się po niej w górę.




Maciej Melecki