reform.lt

reform.lt

Wysięg


Pobywamy w opiece licznych powidoków, przyskrzyniani zarodkami
Pustych schadzek mroku i mułu, w grubej gazie potnego powietrza,
Aby wyjątek mógł dokonywać swych mikrych operacji na
Spójnej tarczy rozpadu. Cząsteczki oddechu są pozbawione
Tlenu, upał grabi każdą zmarszczkę. Ukryte flanki miasta mają

Jednostronne wyjścia, i ruch jest tylko zwrotny. Nie przybywasz
Niezapowiedziany, każda membrana słuchu czy gestu odsącza
Twój niemy spazm, rozmowy bywają więc wyboiste, dobywane
Jak ciosy, wymierzane w szczękę rozeschniętej treści. Komu należałoby
Wierzyć ? stronom niejednego zwidu, spieczonym ogryzkom

Zdziwień, wielorodnym trudom, jakie wrażane są w rozwarty bok?
Komu wiecznie zależy na uporczywym wtłaczaniu siebie w rozdziawione
Usta, kiedy nic się w nich nie odkłada, albowiem wydarza się to, jak
Gwałtowne walenie do drzwi, w rozkwicie różnokolorowej nicości. Nie
Pamiętaj, a nie będziesz proszony o jeszcze, nie przechowuj nikogo,

A nie będziesz zapamiętany. Postaci i figury są tylko leistym kształtem,
Kodem nienaświetlonej gliny, czepliwą marą tatuującą się zygzakami
Pod przymkniętą powieką, w zawierusze zawsze minionego
Momentu odstępstwa od sztancy każdej relacji, w sumie, z nikim.
Dziury targują się z dziurami. Dziury zabliźniają się dziurami.

Jasnowidzący knebel wszystkiego do czego przywierasz, emituje
Ścinki i strużyny obieranych miejsc czy uwag, podtykając warianty
Jednego migotu pędliwie obmierzłego losu. Wytracenie bowiem steruje
Błyskami chwilowych podniet, którym oddajemy się bez żadnej rezerwy,
Wytracenie najdrobniejszego kroku, tkwiące w usztywniającym go bloku.


Przesuw

Mętny szew ledwo scalający rozerwaną siatkę minionego i
Obecnego świata, schowany pod pokrywką powidoku, w bliskim
Wślizgu wchłoniętego starcia, kiedy gubi się horyzont na mapie
Kończącej się w pół terenu, zdeptanego jak gwizdek w głuszy, jest tak
Naprawdę naszą jedyną zagadką podczas przechodzenia z fazy
Braku grawitacji do trybu twardego lądowania. Wszystko pyli. Nie wszystko
Żyje. Na żadnych krańcach nie ma przejaśnień, mienią się tam skrzepłe
Błyski płochych wierzeń w ostateczny, brawurowy i skuteczny
Kurs po runo nowych dni, dni na łasce wyżu. I tak też byliśmy noszeni
Przez kąty nowych miejsc, na górskich polanach, w dolinach
Otoczonych zacierem nowych wejrzeń, na wszelki wypadek niezdani
Na nikogo, w sam raz, w cienistej uprzęży, forsownym szyku.

Prześwity wszelkich stanów tworzą bezlik pchlich punktów, doraźny
Mętlik wejrzeń w kolejny, spadzisty okap chwil, na który musimy
Być nie tylko gotowi, musimy mieć go w zanadrzu, ażeby spływać
W ciszę niezatkanych kanałów prędkiego wyboru, śladowym znakiem
Dać się wywołać i z każdą rysą przybywać na nowo, znosić się
W pokruszeniu i na niemgielną postać następnego braku czekać jak na
Podanie ognia. Żmudne cele finguje los. Komunikowalne strzępy znów
Chcą być za pan brat z każdym wizgiem ujrzanych, przyszłych lat, i tak
Się szamocze, już sam ze sobą, wszędobylski pat, w cząstce ważącej coraz
Bardziej racji tego ludnego osamotnienia, kiedy każdy, idąc w swoją
Stronę, wyprzedza cienie innych, pokonuje ich mało trafne profile, i
Zbiera odmownie sute odpowiedzi, których ogniwa nie są domknięte

Najlichszą nawet skuwką pytania. Brniemy wokół siebie. Brniemy
W cieniu innych. Znosząc się wzajem, nie odstępując w najmniejszym
Pochywcie od podłużnej linii mety. Karma tego czasu daje tylko wiotki
Powiew pustej pełni, kawałkuje miejsce największego spoczynku, ledwo
Zapełniając dno tego koryta, w którym każdy się mieści, w ciągłym
Przesuwie, w najdrobniejszej pozie okupionej uwiądem niegdysiejszej
Aktywności, na polu grząskich mniemań o bliskiej i realnej wizji najrozleglejszych
Planów. A potem już tylko ćmiący migot, ssący wzrok i rwący gest. Puls
Złamany dygotem. Wiatr tnący z każdej nieosłoniętej strony, gęsto rozsiany
Widok mar, ludzie zaszkleni częstym patrzeniem na zegarek, zwrotny ruch

Wieści, wahadło na czole każdego. Jesteś odciążony, pozbawiony ładunku, bagażu,
Jesteś odwinięty, żadną cumą nieściągnięty, na maszt żadnego kierunku
Nienawleczony, jakby naprzemianlegle zauważany, opuszczony przez cudzy widok,
W stanie ciągłego przechodzenia, w urywku ślepej mocy. Wyczyszczone parę
Godzin. Opróżniony bęben. Linki znów obwieszone. Smak pustego talerza.
Worek na śmieci jeszcze nierozwinięty. Mrowi więc tylko przybór. Drobne zdarzenia
Napędzają dalej tę dyszę rojnego chcenia, utrzymania się na powierzchni
Matowego odbicia, jakby nie stał za każdym krokiem mur koniecznego
Zatrzymania, i tam się rozchodził kiedyś zaczęty ciąg szybkiego zamierania.



Pływ

Rabujemy się wzajem, zbyt boleśnie śniąc o innym, nie szorstkim
Miejscu obecnego ujścia, w wyschniętym oku kolejnej przerębli dni, bez
Żadnego rachunku, bez zysków, przetkani drążkiem pobieżnych
Strat. Upływ jest bezmiarem. Przepływ zatapia najdalszy próg. Nosimy
W sobie coraz to lżejsze ciężarki przyszłego wyboru, żadnej konsekwencji
Nie widząc w zapowiedzi niemych gestów, zapowiedzi stu różnych,

Bezkształtnych wieści, prędko zmierzających na miejsce, gdzie musisz
Się opowiedzieć po jednej z coraz ciaśniejszych stron przyjmowania danego
Trybu życia, ażeby uciąć niekonieczne spekulacje nad decyzją zostania
W tych, danych ci przecież, warunkach mierzenia się z chmurą
Zagarniającej cię dłoni każdego przypadku. Kropka losu. Minus
Zgody. Pół widzialny świat zgrozy. Niewidzialny szereg krat. Cienisty bok

Nowego matowienia, mrowienia pod postacią zdrewniałego spojrzenia,
Kierunkuje drogę wyłonioną przez rozstaje, osiadłe na końcówkach
Sekund, zaczepione w sinych chwilach, kiedy nie masz niczego do
Obrony przed wskazaniem jasnego stanowiska, dźgany i nakłuwany,
Kawałkowany przez rytm kulawego pulsu. Cieknie ten czas. Spełza
Niczym dach ta niewiadoma reszta. Kokon to kra. Wężyk wystający

Znad czoła niejednego majaczenia. I pędy prędkie każdego ponaglenia,
By zmieścić się w ryzie obwieszczanej ci roli, dławiące ślepo, na tych
Pagórkach, wśród wykrotów, lasów zapadłych w granicach miast, kiedy
Nie tamuje cię przez moment żaden, spodziewany w ukryciu, zgrzyt, krach
Zalęgły w murze stojącym za rowem. Sami rośniemy, i sobą jesteśmy
Przerastani. Wydajemy się bardzo bliscy, nanosimy następny, spieniony

Obrazek, przenosimy ubrania, odnosimy nóż, przynosimy zapach ostry jak
Otwarty w nocy właz. Nabrzmiała grań. Oddalające się oddalenie
Najskromniejszych rzutów w radośniejszy spoczynek, w odniesienia
Bardziej spokojnego tchnienia. Otacza mnie nie tylko chłam, wykręca jak
Szmatę proszalny głos, litość czkana z próżni, postrzeganie krzesane z tego,
Co ktoś ma. A ma się wszak tylko możliwość, bo resztę trzebi pręgierz

Nieznanych, pozostałych lat, dzielonych przez oddolny pat, ogniskową
Końca, rozedrganą jak pęcherzyk pod szkiełkiem. Nie można tego nie widzieć,
A jednak widzi się tylko maski, koła, fasady czy faktury wzorów. Widzi się
Namacalny koszyk pstrokatych opakowań i szybko usuwany uśmiechem
Grymas, w ciągu posłusznych kroków, w haku wygiętego karku, związaniu
Umową wiecznego poboru. Widzialny rozpad spajany niewidzialnością dna.



Maciej Melecki