Różowe flamingi

I.

Wrzesień dogorywał na tyłach stadionu,
w popiele kasztanów. Po lekcjach bił już
chłód. Mimo wszystko puszczali się tam
w przykrótkich spodenkach, szli na łowy.

Takich piłek nie rzucali nawet w Baltonie
utkanej z zamorskich haseł. A tamci co rusz.
Ich czapki białe jak opłatek z komunii.
Albo okładka lektury zadanej na jutro.

Ich trykoty o barwie krwi zmieszanej
ze śliną, ceglanego pyłu, który kryje korty.
Stękali przy odbiciach. I śmiesznie podskakiwali,
jak ptaki w wolierze (?Czerwonaki! Czerwonaki!?).

II.

Wyliniali mistrzowie starej sztuki pedalskiej
spod firmowych daszków patrzyli na ich łydki,
gdzie ugrzęzło lato w brzoskwiniowych włoskach.
I sfałszowanym lobem słali piłki w aut.

Zza rdzawej siatki kortu mieli na nich oko.
A tamci brodzili w więdnących pokrzywach,
podnosząc raz za razem wysmukłe kolana
(?Dwa wielkie, różowe i purpurowe kwiaty?).

Śliniąc w kółko uda, zawsze pełne bąbli,
czesali zieleń krzaków. Gra za grą, dzień
po dniu. Czego nie znaleźli, sparcieje
i zblaknie, sprzątnięte przez przyszły sezon.


Maciej Robert