Należało się uspokoić i nie robić scen.

Należało się napić. W sklepie przy stawie kupiłem butelki. Słońce prażyło. Szedłem suchą szosą.
Asfaltem sunęły klimatyzowane kombajny.
Nie ma na to dowodów. To jest grzebanie. Niepotrzebne grzebanie.
Mama nie odbierała telefonu.
Tata nie odbierał telefonu.
Za dużo piłem z Sołtysem. Z butelkami poszedłem w pole.
Rzuciłem się na trawę obok Tomasza. Nie zapytał o nic. Sięgnął za kamień i wyciągnął dwa puste słoiki. Ujął mnie tym gestem. Ogromne słońce wisiało wysoko na niebieskim niebie. Złote kłosy delikatnie poruszał wiatr. Pogoda była piękna, a my piliśmy na smutno. Tomasz minę miał nietęgą. W środku go męczyło. Wznieśliśmy ponury toast. Stuk!
Pierwszy złamał się Tomasz.
– Przecież nic im nie robię! Cały dzień siedzę tutaj, na kamieniu. A oni mnie tak traktują. Tylko ojca we mnie widzą ? płakał ? Nikt mnie nie szanuje. Nie wiem, kto to Proust. Nie wiem kto to Fellini. Jestem głupi a ty mądry. Zazdroszczę ci.
Drugi złamałem się ja.
– Nie jest tak źle. Siedzisz sobie na kamieniu. Masz tu spokój i ciszę. Przez cały czas. Nie masz głowy, która grzebie ? płakałem – Jestem mądry a ty głupi. Zazdroszczę ci.
Piliśmy dalej. Piliśmy i wypiliśmy za dużo.

Ocknąłem się. Była noc. Tomasz spał na kamieniu nawalony w trzy dupy. Chrapał.
Jutro? dzisiaj miałem przemawiać. Wychwalać piękno wsi.
Wstałem z chaszczy, przewróciłem się, znowu wstałem. I poszedłem.
Z nieba świecił wielki księżyc. Ciągnąłem za sobą ogromny cień. Chciałem sprawdzić, czy nie wypadł mi z kieszeni kluczyk do domu. Różne rzeczy się zdarzają kiedy człowiek pije. Okazało się, że miałem na sobie nie swoje spodnie. Koszula też nie była moja. Buty też.
Chwilkę stałem w miejscu. Wielki cień kiwał się na boki.
Dlaczego miałem nie swoje ubranie?
Po co mi to wiedzieć? Bez grzebania.

Zaszedłem do sołeckiej zagrody. Kluczyka nie miałem. Pokręciłem się po obejściu. Zajrzałem do kurnika. Kury spały. Zajrzałem do obory. Krowy spały. Zajrzałem do stodoły. Traktory spały. W stodole zobaczyłem coś jeszcze. Zapomniałem zapytać Tomasza, jak dużo Nieśmiertelny zrobił dla tej wsi. Teraz musiałem sam to sprawdzić. Zrobiłem kilka kroków w tył.
Trzy razy wdech.
Trzy razy wydech.
Pobiegłem.
Na widły.

Otworzyłem oczy.
Płakała nade mną jakaś stara baba. Zobaczyła, że się budzę i gdzieś poszła.
– Doktorze, doktorze! ? jęczała.
Pojawiła się twarz doktora. Duża i nieprzyjemna.
– Lepszego terminu nie mogłeś sobie znaleźć, idioto? ? syknął.
Coś mnie bolało. Nie wiedziałem, co mnie boli. Nie wiedziałem, gdzie mnie boli.
– Na szczęście nie udało ci się nic spierdolić. Festyn się udał! I to jak! Komisarze byli zachwyceni! Ten Robert to mądry i kulturalny człowiek. Widać, że kształcony w mieście. Ślicznie powiedział o naszej kochanej wsi. Wszyscy mieli łzy w oczach.
Lekarz uniósł pierzynę i zajrzał pod opatrunek. Miałem zabandażowany brzuch.
– Po pijaku na widły się nabijać?! I to jeszcze w zagrodzie sołtysa. Słów brak. Głupszy od ojca! Jak dla siebie litości nie masz, to myśl o matce! ? w rogu pokoju stała ta stara baba i płakała ? Patrz jak cierpi przez twoją głupotę. Wstyd.
Patrzył na mnie karygodnie.
– Ma leżeć trzy dni. Jest odwodniony, dawać mu pić i rano tą tabletkę, co przyniosłem. Rozumie pani? Dowidzenia.
I poszedł.
Zasnąłem. Potem się obudziłem. Znowu zasnąłem. Znowu się obudziłem. Ta stara baba przynosiła mi obiady. Czasami jakiś owoc. Była bardzo inna od Sołtysowej. Nie robiła wielu rzeczy. Przeważnie tylko jedną na raz. Dużo czasu siedziała na krzesełku. Lubiła też otwierać i zamykać okno. Czasami coś do mnie zgadała.
– Ty ich nie słuchaj synku. Nie słuchaj co mówią. Tata był jedyny w swoim rodzaju ? powiedziała pewnego razu. I przyniosła mi obiad.
– ?Podstępem mnie wziął. Ja nie chciałam?. Sołtysowa pierwsza do jęczenia! ? powiedziała pewnego razu. I dała mi jabłko.
– Sama do niego biegałam. I Sołtysowa też biegała. Wszystkie baby biegały. Nie było we wsi drugiego takiego. Bestia nie człowiek ? powiedziała pewnego razu.
I usiadła na krzesełku.

Przyszedł do mnie Robert. Wygolony, wypachniony, w moim najlepszym garniturze. Przywitał się z moją mamą. Ze swoją mamą. Dostał herbaty. Wsypał cukru z cukiernicy. Siadł obok łóżka. Zamieszał. Chciał chyba coś powiedzieć. Ale mama, na co dzień dość ospała, była szybsza.
– Nikt się z Nieśmiertelnym tu równać nie mógł! Wściekali się, że my do niego zamiast do nich lecieliśmy. To się chłopy mściły. A on nic. Dalej chodził ulicą. W nim było wielkie życie.
– Mamo spokojnie ? powiedzieliśmy.
– To ludzie powiedzieli, że umarł. On po prostu przestał się we wsi pokazywać. I tak długo wytrzymał. Kto by z takimi ludźmi chciał przystawać? ? powiedziała baba i poszła zamknąć okno.
Patrzyłem w sufit a Tomasz pił herbatę. Miał rację ? dużo nas łączyło i podobni byliśmy. Leżałem w jego łóżku. On miał na sobie mój garnitur. Mi było z tym dobrze. Jemu chyba też. Kiedyś pomyślimy, co z tym dalej robić. Mama przyniosła mi gruszkę. Dałem pół Tomaszowi. Zjedliśmy. Tomasz skończył pić herbatę.
– Bardzo lubię polędwicę ? powiedział.
Pożegnał się z mamą i poszedł.

Brzuch rwał straszliwie. Ale wstałem. Ubrałem się i wyszedłem z domu. Szedłem powoli brzegiem suchej szosy. Mijałem kolejne śliczne gospodarstwa. Kolektory błyszczały. W oknach widziałem ludzi. Patrzyli na mnie uważnie.
To nic. To drobnostka.
Siadłem na trawce obok stawu. Zanuciłem piosenkę, którą bardzo lubiłem. W koło mnie zieleń, cisza, spokój. Było miło. Po jakimś czasie wstałem, poszedłem na przystanek PKS. Przejechały cztery samochody osobowe, dwa busiki, ciężarówka i furmanka. Furman smagnął batem konia. Popatrzyłem na ludzi, którzy czekali na autobus. Ludzie patrzyli na mnie. Nie wyglądali przyjaźnie.
To nic. To drobnostka.
Przeczytałem cały rozkład jazdy. Dwa razy. Poszedłem kawałek szosą w stronę miasta. Znudziło mi się i wróciłem. Z domu wziąłem wódkę.
– Nie pij, pijaku! ? powiedziała mama.
Poszedłem za wieś, w ściernisko.
Usiadłem na kamieniu.
Piłem. Słońce leciało przez niebo. Poleciało gdzieś daleko. Poza Układ Słoneczny. Co to jest Układ Słoneczny? Nie wiem. Pojawił się księżyc. Takie duże, białe, na niebie, duże, białe. Nie znałem już trudnych słów. Wstyd? Żaden wstyd. Pięknie. Po prostu pięknie.

– Auuuuuuuuuuuuuuuuuu! ? usłyszałem gdzieś daleko.
Spadłem z kamienia.
– Auuuuuuuuuuuuuuuuuu! ? usłyszane gdzieś niedaleko.
Wczołgałem się do resztek spalonej chaty.
Coś zaszeleściło.
Przecież mnie zeżrą.
Po chwili zaszeleściło bliżej. I jeszcze bliżej.
Czekałem na śmierć.
I nic.
Podniosłem się i wyjrzałem zza zwęglonej framugi. To nie były wilcy.

Stał przed chatą.
Słyszałem, jak węszył. Słyszałem jak dyszał. Spojrzał na księżyc i zawył.
– Auuuuuuuuuuuuuuuuuu!
Po to Sołtys mnie tu ściągnął. Z tym miałem mu pomóc. Z niczym więcej.
Tata mnie zobaczył.
Nogi mi się trzęsły.
Zrobiłem krok. On poruszył się nieznacznie. Zrobiłem kolejny krok. On ryknął niepewnie. Byłem prawie przy nim, kiedy ruszył.
Ruszyłem za nim.
On przyspieszył.
Ja przyspieszyłem.
On pobiegł.
Ja pobiegłem.
On pobiegł szybciej.
Ja nie miałem już sił i bolał mnie brzuch.
Zatrzymałem się a on uciekł.
Dyszałem ciężko.
Nie miałem już sił.



Marcin Pluskota