Krawiel

Noc zagościła wreszcie u siebie

L. F. Celine, Podróż do kresu nocy

Obudziłem się cały obolały. Nie miałam nic poza bólem. Czuję krew w ustach, co mnie trochę deprymuje. Nie wiem, jak to wszystko się potoczy, bo zbyt dużo się może jednak wydarzyć. Cała ta noc jest jednym wielkim pierdolnikiem.

Mam nadzieję, że niedługo wzejdzie Słońce i będzie po sprawie. Nie potrafię chyba jednak czytać gwiazd. Boje się dowiedzieć, o co tak naprawdę chodzi. Chyba zeszło ze mnie całe palenie. Chciałbym teraz czegoś normalnego. Żadnych Czarnych mówiących po polsku. Poczułbym się lepiej, gdyby ktoś mnie po prostu tu zajebał. Wstaję i staram ogarnąć to, gdzie teraz jestem. Leżę pod sklepem z pamiątkami klubowymi. Wszystko mnie napierdala. Nie mam pałki, ale mam nóż. Opieram się o szklane drzwi. Przełknięta krew nie jest smaczna, jest tylko smutną koniecznością. Mam strasznie sucho w ustach, więc nie mogę splunąć. Zapalam papierosa. Trzeciego dnia pobytu pojechałem pożyczonym rowerem na stadion. Luty był o wiele cieplejszy od tego polskiego. Luty, który zostawiłem za sobą. Luty, który miał śnieg i moich bliskich. Ten brytyjski miał samych obcych i deszcz zmiksowany ze słońcem. Jechałem srebrną damką i mijałem fabrykę, i magazyny. Później skręciłem w slums, który w ostrym zimowym słońcu wydawał się o wiele przyjemniejszy. Pamiętałem jeszcze ciężki śnieg lądujący na przedniej szybie autobusu. Dwie doby później śmigałem rowerem. Bez żadnego śnieżnego alertu. Byłem podjarany stadionem, bo lubię takie miejsca. Stadiony. Jakieś hale, i tak dalej. Później była impreza. Osoby różnych narodowości. Pierwsze dyskusje w języku angielskim. Po pijaku zaczęło mi to wychodzić całkiem zgrabnie, bo po prostu standardy znacznie się obniżają.

– Fakin briisz łankers. Bern dem ol. je – gadałem wtedy z jakimś Baskiem, a może Katalończykiem. Nie pamiętam już do końca. Ważne, że czuliśmy jego czerwone poglądy od razu.

– Je fakin kapitalists. Zajebiemy ich. Kil dem ol. Get jor gan – wczułem się wtedy po pijaku, bo nie miałem roboty. Kiedy nie mam roboty, to zawsze się wczuwam. Wtedy czuję wszystkie niesprawiedliwości. Po tej imprezie obudziłem się bardzo wcześnie i zapaliłem papierosa w ogródku. Chyba tak będę wspominał ten cały koszmar na koniec, że paliłem papierosa w ogródku. Dostaję strzał w głowę. Znowu tracę przytomność. Opisywane tego schodzenia jest całkiem przyjemne, bo już wtedy wiesz, że odpływasz. To takie wyłączenie światła, które trwa bardzo, ale to bardzo długo.

– To jest pistolet, widzisz go? – mam przed twarzą gnata. Wycelowanego prosto w moją twarz. Świeci się, a za oknem jakby trochę jaśniej się robiło. Jakby noc jednak nie zagościła u siebie i powoli stwierdzała, że już czas sobie pójść. Może chce mnie wreszcie zostawić w spokoju. Siedzę w brudnym pokoju z mnóstwem książek. Ze ścian schodzi stara tapeta. Za oknem słychać ostatnie nocne autobusy. Musimy być blisko centrum miasta, gdzie krzyżują się trasy nocnych busów, którymi w środku tygodnia podróżują niedobitki. W ogóle w nocy można ogarnąć cały Oxford z buta. Bez korków i poza centrum też bez ludzi. Tylko dziwki. No i niedobitki. Nic więcej. W weekend jest trochę inaczej, ale to normalne. Boli mnie głowa. W sumie to nie wiem nawet, czy wszystko, co miało miejsce wcześniej, w ogóle się wydarzyło. Na pewno czekałem pod agencją pracy. Później to się kićka. Ten typ, który daje mi broń, wydaje się całkiem znajomy. Coś jakby skądś, gdzieś, kiedyś, i kurwa nie wiem. Na pewno kiedyś się minęliśmy, a może nawet byliśmy na imprezie.

Michał Krawiel – rocznik 84, nie ma pracy, mieszka we Wrocławiu, pochodzi z Warmii, publikował papierowo i elektronicznie. www.ermland.blogspot.com