ffffound.com

ffffound.com

Co ja mogę do państwa powiedzieć

Co ja mogę do państwa powiedzieć.
To nie jest naturalna sytuacja.
Ludzie w ten sposób nie rozmawiają ze sobą na ulicy.
Z okna autobusu widać inne napisy na przystanku,
z okna samochodu inne. Chudy grubego nie zrozumie,
jego zadyszki i kłopotów z kupowaniem ubrań.
A zanim wielki się obkurczy, po małym
nie zostanie nawet śladu.
Jechać przez zadymkę, przez mgłę jak przez tunel,
wypatrywać świata w odchuchanym skrawku szyby.
Jechać przez burzę piaskową przewalającą się
w poprzek równoleżnika.
Ludzie tak do siebie nie mówią. Kiedy mają okazję,
raczej zaciskają na sobie zęby, ramiona, ubrania, należności.
Jechać przez faliste płaty deszczu
z pytajnikiem zamiast głowy.
Z hiszpańskim odwróconym pytajnikiem
otwierającym zdanie, drogę w tunelu z szadzi.
Z kropką w punkcie zbiegu równoległych linii.

Librowszczyzna

To jest liryka maski. To jest z liryka maski przezierające
wnętrze zewnętrze. To jest ściana
oddzielająca dziedziniec Wawelu od skarpy nad rzeką
i zadziwiające okna: z której strony jest wewnątrz,
zewnątrz? W trzech ścianach są okna komnat
i wszystko jasne: wewnątrz arrasy, na zewnątrz
zadzierają głowy wycieczki. A w czwartej?
czy wilgoć znad Wisły wpada, wypada przez okna
do wnętrza, zewnętrza dziedzińca?

W pożyczonym świetle przeglądam się
w skrzydle bramy. Narobiły gołębie.

Uchylam ci skrzydła drzwi i prowadzę za rękę na pawlacz.
To wczoraj, a dziś leżymy, wstrzymując oddechy.
Nad ranem nadejście ojca, niespokojnego ducha,
i jego prychanie chrychanie teraz przez sen. Na jego
posłaniu pod, na pawlaczu, moim. Na szlaku ojca jest
niejedno mieszkanie i nigdy nie wiem, której nocy
niespokojny go wiatr przywieje pod pawlacz.
Nie byłeś mu przedstawiony i wolałabym, żeby nie odbyło się to
akurat dzisiaj nad ranem. Dlatego udam, że śpię, kiedy się obudzi
i zacznie zbierać do wyjścia z powrotem na szlak.
A ty udawaj, że nie istniejesz. Że jesteś pustym miejscem
bez głosu i bez oddechu. Powinniśmy leżeć bez ruchu.

W którąkolwiek się stronę obrócić, szumi i szumu
jest więcej niż można by się spodziewać. Narobiły gołębie,
to fakt, ale za mało na wytłumaczenie.

Powinniśmy leżeć bez ruchu, a przecież poruszaliśmy się trochę.
Pod wpływem siły, popędu, jak za starego Arystotelesa.
Po Newtonie ciała nawet pod nieobecność siły nie przestają
sunąć przez przestrzeń. Można z tego wysnuć orbity komet
i to jest piękne. Lecz w archaicznym poruszeniu ciał ziemskich
pod wpływem siły też jest swoiste piękno. Potem znów leżeliśmy
w entelechii i pocie. Bez sił, bez ruchu, tylko dysząc.
Z nieprzedawnionym uśmiechem od ucha do ucha.

To są liryka maski i kłąb pustego miejsca w środku.
W ciemno żarzącym się dymie. Jak z pociągu pełznącego
wzdłuż granicy miasta w nocy przeczuwany kombinat.

W którąkolwiek stronę skierować antenę, szum
nie niknie. Inżynierowie wysprzątali ślady po gołębiach,
lecz uparte mikrofale w paśmie 1,1 mm wciąż tu są.
Jakby nasze ziemskie i niebieskie sprawy
miały mrukliwego świadka. Tło. Prawie doskonale
chłodne. Przenikające wszystko. Oddalające się
spod znad, z wnętrza zewnętrza. Po samo
powietrze.



Miłosz Biedrzycki (MLB) – autor kilku tomików wierszy po polsku, ostatnio: „Sofostrofa i inne wiersze” (2007).