Ponieważ w tym roku przypada, jakże pięknie okrągła rocznica urodzin naszego wybitnego kompozytora Fryderyka Cha., czemu towarzyszą wspaniałe uroczystości, koncerty galowe w filharmoniach i pośledniejszych miejscach (słowem sprzedajemy nasze Dobro Narodowe w pełnej krasie i przy gromkich brawach), postanowiłem skorzystać z tej okazji i napisać o kimś innym. Uznałem, że nie ma sensu pisać o Rafale Blechaczu i jego kolejnej cudownej interpretacji jednego z utworów Cha. (swoją drogą, do czego doprowadza muzyka klasyczna/akademicka, że wywyższani są za wirtuozerię wykonawcy? Czekam z niecierpliwością na festiwal poświęcony wykonaniom muzyki Dereka Baileya i wyłonienie sensacyjnego zwycięzcy), albo o aktorstwie Piotra Adamczyka, któremu udało się wcielić (i znowu wykonanie) w role dwóch wybitnych Polaków, wspomnianego Fryderyka i Karola Wu. Naprawdę nie ma sensu o tym pisać, lepiej rzucić okiem na kogoś innego. Ot, chociażby na Pata Maherra ukrywającego się pod pseudonimem Indignant Senility i jego płytę wydaną nakładem Type Records. Album wymownie zatytułowany Plays Wagner wchodzi w dialog z muzyczną tradycją poprzez zacieranie śladów i deformowanie punktów odniesienia. Za materiał wyjściowy posłużyły Patowi utwory Wagnera, które poprzez różnego rodzaju niszczycielskie praktyki producenckie zostały całkowicie pozbawione tożsamości, wybrzmiewając jak stara, zepsuta płyta gramofonowa umieszczona gdzieś głęboko pod wodą. Efekt rozmytych szczegółów, ciągnących się niewyraźnych pętli, ledwie momentami przypominających coś na kształt muzyki, sytuuje Indignant Senility pośród takich artystów jak William Basinski czy Leyland Kirby zafascynowanych dezintegracją dźwięków i dokumentowaniem tego procesu na swoich płytach.
Podobny problem podejmuje Asher na płycie Miniatures. Muzyka, którą tam słyszymy to zestaw krótkich utworów zagranych na fortepianie z towarzyszącymi im niekiedy partiami smyczków. Całość otoczona jest różnego rodzaju szumami, nieznacznie zniekształcającymi brzmienie, nadając im wymiar zużytej taśmy i subtelnego zamglenia. Jak się jednak okazuje, Asher spreparował wszystkie nagrania wykorzystując sample które nagrał z radia, by potem dzięki skrupulatnym zabiegom połączyć je ze sobą i uzyskać nową całość, oderwaną od swojego źródła i jakichkolwiek podejrzeń, co do pochodzenia samych utworów.
Na zakończenie proponuję przyjrzeć się islandzkiej wiolonczelistce Hildur Gu?nadóttir i jej ostatniej płycie Without Sinking, docenionej w ubiegłorocznych podsumowaniach. Muzyka znajdująca się na Without Sinking to wypadkowa eksperymentalnych i elektronicznych akcentów przypominających te z utworów Beli Emerson oraz melodyjnych fraz charakterystycznych dla nagrań Julii Kent. Hildur z powodzeniem realizuje się również w różnych kolaboracjach, z których na szczególną uwagę zasługuje projekt Angel (współtworzony m.in. z Ilpo Väisänenem połówką duetu Pan Sonic), serwujący dawkę surowej, miejscami ocierającej się o noise, muzyki.
Potrzebny temat, i bardzo ciekawe, że nie używasz określeń typu „ambient” czy „drone” przy tych nazwiskach, bo zazwyczaj ładuje się – jak to mówisz – noeklasyków właśnie do takich szufladek.
Ciekawe jakie masz zdanie o Lesiu Możdżerze;)
W przypadku neoklasyki można powiedzieć, że tworzą się gatunki hybrydowe o wielorakich akcentach, oczywiście zdarzają się i takie, które bardzo wyraźnie wskazują na akademickie pochodzenie.
A o Leszku się nie wypowiem, bo go nie słucham. ;d
Tak, hybrydowe, to ładne, albo mozaikowe:) Dobra odpowiedź, a mnie się jeszcze czasem zdarza słuchać te starsze kawałki Lesia i żałuję, że gość nie eksperymentuje tylko uDodopodobnia i uRubikopodobnia granie swe.
widziałem ostatnio film o naszym Ch. taka niby biografia, życiowa opowieść, ja jebie ale wiocha.
Pieprzycie glupoty kochani, poczytajcie sobie Iwaszkiewicza jak pisze o Szopenie. Cha? Caine, chlopcy, Uri Caine i jego wytrawne crossovery, a tez von Oswald nagrywajacy dla Deutsche Grammophon. A Szopen jest w porzadku. Calusy.
No właśnie. Żeby coś krytykować, to najpierw trzeba się na tym znać. Elektronika fajna i nijak się ma do Szopena. Tak, jakby rocznica szopenowska przeszkadzała panom muzykom w pieszczeniu się z prądem… Napisać o Szopenie coś oryginalnego, dobrać się do niego tak, jak nie dobrał się nikt – oto jest wyzwanie. A jak się nie umie, to lepiej zmilczeć i zając się tym, na czym się znamy, nie ośmieszając się przy okazji.
To szalenie ciekawe, że tak odebraliście ten tekst – jako krytykę Fryderysia. Bo ja czytam go zupełnie inaczej, po prostu jako krytykę sprzedawania i koniunktury Szopena oraz sposobów i pomysłów na to, jak „sprzedajemy nasze Dobro Narodowe”, a także do prymatu doskonałych wykonań klasyki („do czego doprowadza muzyka klasyczna/akademicka, że wywyższani są za wirtuozerię wykonawcy”), które przesłaniają wartość współczesnych oryginalnych kompozycji – jak to ujął Paweł – neoklasyków. Neoklasyków, którzy z Friedrichem się przecież nie równają, bo i nie mają takiego zamiaru. Ale może zasługują na uwagę i dowartościowanie, i potraktowanie ich w kategoriach muzyki współczesnej, która z elektroniką jest przecież sprzężona od czasów thereminu.
Nie wiem czy wykonania dzieł akademika Lachenmanna przysparzaja muzykom chwaly wiekszej niz kompozytorowi, choc pod pewnymi wzgledami moze powinny. W jaki sposob doskonale wykonania klasyki przeslaniaja dokonania neoklasykow – tez nie wiem. Chcialem tylko zwrocic uwage, ze w nurcie tym nie dominuja wcale nastroje minorowe, a neoklasycyzm znalezc mozna w najmniej spodziewanych miejscach, dalekich od nudnych dekonstrukcyjnych ziewow. Takiego Maxa Tundre mam za wspolczesnego Mozarta, i co? Wezmy moze mala poprawke na praxis i radosc generowania, a zostawmy rozteoretyzowana pladrofonie tam gdzie jej miejsce, czyli w muzeum, no naprawde, pamietacie Oswalda?
Owszem, zasługują na uwagę i dowartościowanie. Z Fryderykiem wspólnego mają niewiele. Ale – w takim razie – po co to porównanie? Co ma z nimi wspólnego wcielanie się w różne role aktora o polskiej twarzy, niejakiego Adamczyka? I skoro nie ma sensu o tym pisać, to dlaczego się o tym pisze? Nie lepiej pisać o tym, o czym jest sens pisać? Szczerze mówiąc, głęboko mam jak sprzedajemy nasze dobro narodowe – jak to ujął pogardliwie autor – Fryderyka Cha. Chętnie natomiast posłucham dobrego wykonania jego twórczości. Bo dobre wykonania są jak dobry obiad – niby już się jadło nie raz ten schabowy, to chilli, tę pizzę, ale co jakiś czas człowiek jest głodny. I lubi zjeść swoją ulubioną potrawę, z tym większą frajdą, gdy kucharz miał dobrą rękę. Proszę nam podać nasze dobro narodowe tak, żeby poszło nam w pięty. A jeśli się nie szanuje, nie rozumie, nie kocha, to dać nam to, co się kocha, rozumie i szanuje. Idiotami nie jesteśmy. Adamczyka widzieliśmy. W filharmonii byliśmy. Kotlet jedliśmy.
Ale rzecz w tym, że kompletnie nie wyczuwam tu pogardliwości – jasne, że mogę się mylić i mieć absurdalnie dziwne jej poczucie i jej pojmowanie, ale Fryderyk Cha., tak jak i początek tego tekstu, służy jak dla mnie głównie w charakterze mniej lub bardziej udanej retorycznej figury (o jej jakość możemy się spierać), a przebieżka po Adamczykach (może rzeczywiście potrzebnego w tym zestawieniu mniej niż taki Blechacz) jako przebieżka po potocznym pojęciu klasyki i płaskim jej funkcjonowaniu w świadomości potocznej – klasyki odgrzewanej i banalizowanej. Oczywisty jest kontekst, dlaczego Szopen się tu i teraz pojawia, ale jeno to tylko asumpt. Odskocznia. Punkt ciężkości jest po muzykach przebywających po naszej stronie tęczy. I o tym autor najwyraźniej napisał, sądząc, że o tym jest sens pisać. I tu mam „radość generowania” jako czytelnik, w przerwie między kotletem a quodlibetem.
no właśnie, nikt rozsądny nie będzie podważał Szopena, chyba, że trafi się lepszy geniusz, ale pewnie nawet gdyby taki był to ciężko z perspektywy czasu i codziennych rewolucji muzycznych byłoby nam to wycenić. Chodzi raczej o sposób mówienia, obchodzenia się, podejmowania nie tylko Szopena ale w ogóle „ikony” naszej kultury narodowej. Ale w tej sprawie oddałbym głos Gombrowiczowi, który wielokrotnie powtarzał np. podniósł palec a oni padli na kolana, wydobył pierwszy dźwięk a oni padli jeszcze bardziej. Coś takiego. Słyszałem ostatnio, że całość kompozycji szopenowskich da się przesłuchać w 20 h. Może jutro zamknę się w domu, wyłączę komórę, zamknę drzwi i polecę w Szopena, a potem pomyślę: ok, niezłe, ale zgłodniałem, zrobię sobie jajecznicę 🙂
hej hej
Śmiało można powiedzieć że nasze Dobro Fryderykowe jest tego samego rzędu co Mickiewiczowe i choć można się spytać: „i co w tym złego?”, ilustruje to jedynie skalę płytkiego zaangażowania potencjalnego słuchacza na poziomie ogólnodostępnej idei. Nic ponad to. Blechacz i Adamczyk w moim odczuciu są postaciami doskonale wpisującymi się w to powabne tło.
Jon – von Oswald z tego zestawu to mocna rzecz, na pewno znasz też z tej samej serii afro-beatowe orkiestracje Jimiego Tenora.
Krasnia dobre wykonanie może być podstawą wybornej diety, ale spójrz na to i z tej strony – na przykład takie „Treatise” Cardewa, emocje może wzbudzać już sam fakt poczucia nieprzewidywalności na poziomie zapisu utworu. Z kolei wykonanie utworu Szopena jest układem zamkniętym, wiesz dokładnie jaki element pojawi się w określonym czasie, kiedy będzie pauza, zmiana tempa etc. Problematyczna jest też dla mnie sytuacja kształcenia w Akademiach rzemieślników, w których to rękach, składa się powodzenie wybrzmienia danego utworu. Kto wobec tego jest ważniejszy kompozytor czy wykonawca? (W przypadku Hildur o której pisałem sprawa jest jasna. Każdy element jest w jej rękach.)
„Sprawnosc” jest kategoria majaca zastosowanie np. we free jazzie. I nikt nie obrazi sie na Coltrane’a dlatego, ze umial grac, niewazne – standardy czy improwizacje. Aleoteryzm to jednak inna para kaloszy, upieram sie jednak, ze nawet wtedy (a moze szczegolnie wtedy?) potrzebne jest pewne „posiadanie instrumentu” w sensie zaawansowanej techniki wykonawczej. Po prostu trzeba wiedziec, co sie robi.
„Kto wobec tego jest ważniejszy kompozytor czy wykonawca?” – spytaj Cage’a, jestem pewien, ze bez wahania wskazalby na to drugie.
Dżon, nie sposób nie przyznać Tobie racji, choć gdybyśmy jednak mieli Cage’a o to zapytać, musielibyśmy mieć na uwadze, trochę szerszy (czytaj holistyczny) kontekst, niż moje pytanie. Wykonawca u Cage’a może być jednym z elementów kompozycji, w której to aspekt podejmowania decyzji przez wykonawcę wyboru dźwięku (chociażby), wpisany jest w jakiś algorytm, bądź schemat probabilistyczny. Wobec tego nie jest ważnym samo wykonanie w sensie „mimetycznym”, ale wykonanie jako swoista autonomia w tworzeniu kompozycji dysponując różnymi możliwościami w jej realizacji.
Jeśli zaś chodzi o technikę i instrument. Keith Rowe (podejrzewam, że) „techniką” określiłby ten wachlarz zachowań, który muzyka (w relacji z instrumentem) najmocniej determinuje i najbardziej ogranicza. Stąd Keith gra tylko wtedy gdy koncertuje, nigdy nie ćwicząc.
W przypadku Twoich uwag dot. instrumentu i technik wykonawczych, to wspominany przez Ciebie Lahenmann, twierdził, że komponowanie oznacza tworzenie instrumentu, co mogłoby sugerować, przekraczanie tej klasycznej dychotomii kompozytor-wykonawca, właśnie poprzez ich techniczną integrację. Pzdr!