Grzegorz Czekański
Grzegorz Czekański

Mateusz Marczewski, jak by nie patrzeć, wynagrodził Aborygenom dziesięciolecia społecznej niewidzialności ? zastanawiam się w chwilę po odstawieniu jego książki, która, mimo że przeniesiona do dalszego kadru, wciśnięta gdzieś w skupisko innych pozycji oznaczonych znakiem: przeczytane, wciąż zaznacza swoją obecność. Jak dobry aktor drugoplanowy, dajmy na to ? Mirosław Baka. Nie. Lepiej jednak taki Michael Caine lub Ben Kingsley, który wystarczy, że jest, że emanuje czystą obecnością, spojrzy gdzieś, mrugnie, coś podniesie albo upuści, nieistotne. Wszystko, i on sam ? gra prawie zawsze tak, jak należy.

Nie zamierzam wciskać tu kitu o metafizycznym akcie czytelniczym, którego z Niewidzialnymi rzekomo doświadczyłem. Po prostu ? ten tytuł ma charyzmę. Szwung. Temu tytułowi się wierzy. Niewidzialnych się widzi. W jaki jednak sposób Marczewski wynagradza Aborygenom ich niewidzialność? Jedna z możliwych odpowiedzi: czyni tak swoim mocno widocznym, nietransparentnym i, jak to się często podkreśla, poetyckim językiem.

Teza o poetyckości opisywanego tu świata narzuca się automatycznie. Marczewski bowiem, mimo że pominięty w niedawno wydanej antologii poetów Wielkopolski Słynni i świetni, miewa odnotowane w biogramie opublikowanie książki poetyckiej. Sądzę jednak, że nawet nie posiadając żadnej wiedzy o lirycznych doświadczeniach autora Niewidzialnych, taka intuicja czytelnikowi może, a być może powinna, sama się narzucić.

Jasne, nie zamierzam przy tej okazji wyrażać wielkiego zdziwienia; ta niespokojna obrazowość, skojarzeniowość jak z początków radzieckiej szkoły montażu; ta metaforyczność, czasami zbytnio odkryta, nastawiona koniecznie na daleki zasięg ? w reportażu ma swoją tradycję. Marczewski nie posiada w każdym razie, jak sądzę, ambicji otrzymania tytułu polskiego czatłina, nie węszy wszędzie metafizyki jak Mariusz Wilk. Ja narratora jest wyciszone. Przyjmuje doświadczenie obcości takim, jakie jest, pomimo że to doświadczenie potrafi go przydusić, zmęczyć, nieco przygnieść. Ale nie znudzić.

Jest tu raczej fascynacja, nawet jeżeli jej obiektem jest chroniczne przytępienie, stagnacja funkcjonujących w trybie slow motion rdzennych przedstawicieli Australii. Nawet jeżeli Marczewski próbuje skonfrontować się z ich bezczasem, z ich pozorną bezczynnością, która przy pierwszym spojrzeniu wypada, jak to sobie wyobrażam ? niefotogenicznie. Jest w tym całkiem niezły. I bynajmniej nie czołobitny wobec swoich bohaterów. Zresztą, mamy tu do czynienia z wcale kunsztownym kontrapunktem: luźna, fragmentaryczna struktura fabularna; rozproszone narracje reportażowe zazębiające się miejscami z cytatami pochodzącymi z tzw. literatury przedmiotu (m.in. Toynbee, Pilger, Fromm, Eliade) ? wszystkim tym komponentom towarzyszy wyraźnie wyczuwalny, rozdygotany rytm opowieści Marczewskiego, jego niespokojny nerw, chropowata linia papilarna.

Potencjał refleksji jest tu zasilany wieloma, by tak rzec, strumieniami. Jakkolwiek zwróciłem uwagę na obecne tutaj pewne zaplecze teoretyczne (ale odnaleźć tu równie dobrze można pobieżne interpretacje filmów Petera Weira), nie zamierzam podważać tej mianowicie oczywistej oczywistości, że Niewidzialni są napisani zdobytym doświadczeniem, wyjeżdżeni wzdłuż i wszerz, zobaczeni na własne oczy. Są odkryci w kontakcie z czarnoskórym bro, w każdej opróżnionej z nim puszce podczas  rozmów o ulicznych bójkach, o miejscowych pijaczynach, nastoletnich wykolejeńcach. Lub o konających psach otrutych strychniną. Ale zasadniczo: podsuwają czytelnikowi powracającą (nie inaczej: bumerangiem) co rusz myśl o niemożliwości, i niechęci, zasymilowania aborygeńskiej braci, której nie uda się już dostatecznie ucywilizować, jak i nie udało się jej dostatecznie wykorzenić. Co nie znaczy, że tzw. autochtoni zachowali swą roots tożsamość.

Czasem, kiedy we wsi zabraknie jedzenia, trzeba jechać na polowanie. Ludzie z Menngen robią to rzadko ? współcześni Aborygeni uprawiają ?wooliehunting?, mówią ze złośliwym uśmiechem sprzedawcy w liquor store  w Katherine. ?Wooliehunting? to zakupy w marketach Woolworths. Czasem jednak, pomimo że do miasta pojedzie kilka rodzin, okazuje się, że nikt nie pomyślał o kupnie jedzenia na zbliżający się tydzień. Mówią: ?Zdarza się, nie ma problemu, bro?. To ich cecha kulturowa, jakaś życiowa zaduma, która pozwala im zapomnieć o dniu jutrzejszym.

Nie trzeba więc raczej nadmieniać, że Niewidzialni nie ograniczają się do australijskiego sztafażu, do relacji z wypraw w okolice Uluru lub wyludnionej północnej części kontynentu. Albo psychodelicznie ciężkich wibracji didgeridoo. Pocztówkowych obrazków to niewiele. Raczej wszczęta pogoń za utraconą tożsamością ludzi przeszczepionych, gdzie co prawda operacja się udała, ponieważ delikwent przeżył, ale sprawia wrażenie jakby już dawno uszło z niego życie. I o tym jest ta historia, bro. Teraz opowiedz mi swoją.

Grzegorz Czekański

Mateusz Marczewski, Niewidzialni, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008.