Grupa powstała około 2005 roku we Wrocławiu jako improwizatorska platforma dźwiękowa dla poezji Andrzeja Sosnowskiego. Inicjatorem przedsięwzięcia jest Karol Pęcherz – animator życia literackiego, współtwórca „Magazynu Materiałów Literackich Cegła” oraz księgarni Tajne Komplety – który na początku wieku, w następstwie częstych wizyt Sosnowskiego na lokalnych wydarzeniach literackich, zaproponował poecie wzięcie udziału w projekcie słowno-muzycznym.
Pierwszy skład Chain Smokers – oprócz Sosnowskiego i Pęcherza – obejmował Mateusza „Mateja” Stuczyńskiego oraz Łukasza Platę. Ostatni z nich pracuje dziś jako księgarz Tajnych Kompletów, a także jest istotną postacią niezależnego środowiska artystycznego skupionego wokół wrocławskiego Centrum Reanimacji Kultury Salka, przewodząc na przestrzeni lat post-punkowym, eksperymentalnym zespołom Ukryte Zalety Systemu, Przepych i Atol Atol Atol. Niedługo później, podczas prac nad pierwszą płytą, dołączył do nich saksofonista Michał Litwiniec.
Projekt ukształtował się w „otwartym mieszkaniu” przy ulicy Trzebnickiej, w którym Pęcherz, Plata i Stuczyński pomieszkiwali razem w czasach studenckich. Zafascynowani literaturą, zwłaszcza poezją, tworzyli amatorskie podkłady elektroniczne do znalezionych w internecie nagrań poetów czytających swoje utwory. W ten sposób ukonstytuowała się autorska, niekonwencjonalna metoda twórcza Chain Smokers, która konsekwentnie przetrwała wszystkie personalne roszady, jakie dokonywały się na przestrzeni lat. Wiersz stał się wobec muzyki nadrzędny, wyznaczając jej rytm, tempo, brzmienie i atmosferę. Warstwa dźwiękowa powstawała za każdym razem w sposób improwizowany do nagranych w ciszy utworów odczytanych przez Sosnowskiego. Na swobodnej improwizacji od początku oparte są także koncerty grupy.
Początkowo zespół bazował na estetyce transowej muzyki elektronicznej z elementami jazzu, od free po etno. Podstawę stanowiły syntetyczne pejzaże dźwiękowe oraz bity, imitujące nierzadko prawdziwe instrumenty, między innymi perkusję. Jedynym żywym dodatkiem był saksofon Litwińca. W tej konwencji nagrano pierwszy album Chain Smokers, wydany w 2007 roku nakładem Biura Literackiego Trackless, zawierający interpretacje wierszy Sosnowskiego z tomu Dożynki (1987-2003). Późniejsze wydania ukazały się nakładem Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza: albumy Chain Smokers: Dr Caligari resetuje świat (2011) oraz Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi (2021).
Nad drugą płytą Pęcherz i Litwiniec pracowali już bez udziału Platy i Mateja. Ich miejsce zajęli trębacz Tadeusz Kulas (dziś w Raz Dwa Trzy) oraz kompozytor Bogumił Misala odnoszący ostatnio duże sukcesy w dziedzinie muzyki teatralnej. Od tamtej pory przez wiele lat skład Chain Smokers pozostawał otwarty, a dłuższą współpracę udało się nawiązać na jakiś czas z klawiszowcem Piotrem Rachoniem. Zmieniali się również poeci. Miejsce Sosnowskiego okazjonalnie zajmowali bowiem Marcin Świetlicki, Edward Pasewicz, Jacek „Budyń” Szymkiewicz (Pogodno, Babu Król) i Adam Nowak (Raz Dwa Trzy).
W 2019 roku skład ustabilizował się ponownie. W Tajnych Kompletach, w ramach cyklu Tajne Koncerty wystąpiło, wówczas wrocławsko-warszawskie improwizujące trio w składzie: Zbigniew Kozera (kontrabas), Mateusz Rybicki (saksofon tenorowy, klarnety), Patryk Zakrocki (amplifikowana gitara akustyczna, altówka, kamertony). Karol Pęcherz, który widział ten koncert, zaproponował muzykom występowanie z Sosnowskim. W tej konfiguracji zespół występuje do dziś i ma na koncie album Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi. Konsekwencją odejścia od elektroniki stała się niewielka stylistyczna wolta – Chain Smokers nie zatracili wprawdzie intencji transowej i improwizatorskiej metodyki, lecz zaczęli ją realizować w estetyce kameralnego, eksperymentalnego bluesa z silniejszymi niż wcześniej wpływami etno jazzu.
Chain Smokers koncertuje głównie na krajowych festiwalach literackich, choć zdarzają się występy niezależne od takich wydarzeń. Twórczość grupy dopełnia remiks utworu Trackless z 2021 i utwór Po tęczy z 2023 roku roku oraz seria psychodelicznych wideoklipów. Wszystkie powstały według koncepcji Karola Pęcherza.
Mateusz Sroczyński
Z Karolem Pęcherzem rozmawia Mateusz Sroczyński
Chain Smokers: Wiersze wysyłały sygnały
Mateusz Sroczyński: Poza rozmową poświęconą współpracy Karbido z Jurijem Andruchowyczem to właściwie jedyny wywiad w ramach tego projektu, który nie jest przeprowadzany z poetą. Bo to nie Andrzej Sosnowski wpadł na pomysł powołania Chain Smokers, tylko ty, nie będąc nawet do końca muzykiem. Tworzyłeś wcześniej amatorskie podkłady elektroniczne do nagrań czytających poetów znalezionych w internecie, ale zgaduję, że muzykiem byś się nie określił? Jeśli już trzeba wybierać, to bardziej mi do ciebie pasuje kategoria animatora.
Karol Pęcherz: Zgoda, ale zanim te animacyjne działania wzięły górę, to jednak wcześniej była muzyka. Pierwsza była gitara, akustyczna, potem elektryczna. Myślę, że to się zaczęło w pierwszej połowie lat 90. w Kowarach w podstawówce. Uczyłem się od kolegów po garażach i leciałem te wszystkie schematy bluesowe z czasopism gitarowych, w pewnym momencie potrafiłem zagrać dość sprawnie sporo kawałków Hendrixa. Łupaliśmy po garażach, potem mieliśmy bardziej zwarte składy i próby w Muflonie w Sobieszowie, tworzyliśmy swoje aranżacje na perkusję, bas, gitarę i klawisze. Ewa ma kompleksy – pamiętam taki utwór. „Ewa ma kompleksy” to był cały tekst piosenki powtarzany w kółko na dwóch akordach F i Fis. Układałem też takie swoje songi na gitarę akustyczną, które nagrywałem na kasety na starego Kasprzaka. Później, już we Wrocławiu, na chacie na Trzebnickiej było sporo jam session, ale to wiadomo, graliśmy transowy gruz na wszystkim, co było pod ręką, dla beki.
Zabawa z muzyką elektroniczną też zaczęła się dość wcześnie, wraz z rozwojem komputerów. Pro Tracker na Amidze, potem pierwsze wersje Fruity Loops na staruśkich PC 486. Byłem wkręcony w demo scenę na Amidze, Jasper Kyd i muzykę do Hardwired – mega sztos! Ta demo scena wkręciła mnie na tyle, że poszedłem do technikum elektronicznego w Jeleniej Górze (to były lata 1995-2000), żeby być blisko elektroniki, informatyki, komputerów… no ale okazało się, że mam spore kłopoty w „obliczaniu robaczków”, czyli ciężka matma, liczby zespolone, wzory Maxwella. Masakra. No i widzisz, mam dyplom technika elektronika, ale nie jestem elektronikiem, a nie mam szkoły muzycznej, a muzyczkę zrobię i bluesika zagram. I tak to jest. Żyćko.
Później pojawiły się lepsze programy, jak Live Ableton czy mój ulubiony Reason (zaczynałem od wersji czwartej gdzieś w 2003 roku), i miałem wrażenie, że budowanie muzyki elektronicznej to rodzaj selekcji. Jesteś selekcjonerem, wybierasz sobie odpowiednie automaty perkusyjne, pady, efekty, sample z gotowych baz. Na instrumencie musisz sobie coś jednak sam zagrać, a na kompie niekoniecznie, masz gotowe frakcje, zaczynasz je wybierać, łączyć. I w pewnym momencie zacząłem dorzucać do tych podkładów wiersze autorów i autorek, których wówczas poznawałem we Wrocławiu, Warszawie, Poznaniu. W tych miastach były festiwale literackie Port Wrocław, Manifestacje Literackie w Warszawie, Poznań Poetów. Mamy rok 2003, mam już licencjat z polonistyki (potem jeszcze kończę zaocznie socjologię i filozofię), wydaję „Magazyn Materiałów Literackich Cegła”, mieszkam z ekipą na Trzebnickiej, gdzie robimy grube gigi literackie albo muzyczne jam session, wystawy z obrazami znajomych z ASP. I to się wszystko tak połączyło: wiersze, muza, ludzie z tych dwóch środowisk.
Wielokrotnie wspominasz Trzebnicką. Mieszkałeś tam między innymi z Łukaszem Platą, współzakładaliście Chain Smokers. On jest dziś księgarzem Tajnych Kompletów, muzykiem takich składów jak Ukryte Zalety Systemu, Przepych i Atol Atol Atol, samych najlepszych zespołów wrocławskiego undergroundu. Żyliście wtedy na skłocie, w podobny sposób kilka lat później formowała się Salka CRK. Przypadkiem znaleźliście się z Platą razem na tej Trzebnickiej czy już go znałeś? On miał wtedy na ciebie jakiś szczególny wpływ? Pytam nie tylko o wpływ artystyczny, ale też po prostu czysto ludzki.
Tak, z Łukaszem to taka historia jest, że mieszkaliśmy w miastach obok siebie (ja – Kowary, on – Kamienna Góra), uczyliśmy się w szkołach średnich w Jeleniej Górze, ale poznaliśmy się nad morzem, chyba w Ustroniach. Nasze ekipy rozbiły namioty na tym samym kempingu i tam się poznaliśmy. A potem faktycznie los nas splótł, najpierw na Trzebnickiej, to było jednak bardziej otwarte mieszkanie niż typowy skłot, a potem w Tajnych Kompletach. Na Trzebnickiej mieszkał już Matej [Mateusz Stuczyński – przyp. red.] i Łukasz, żyliśmy w trybie nocnym i katowaliśmy muzę na pecetach. I w ogóle robiliśmy dużo rzeczy wspólnie.
Łukasz miał duży wpływ na to, jak wyglądała pierwsza płyta Chain Smokers Trackless. Układał bardzo fajne linie basowe, ja potem sobie coś dokładałem do tego plus układałem głos Andrzeja lub innych poetek i poetów. Tych utworów, które powstały w latach 2003-2006, było pewnie kilkadziesiąt.
Była też płyta do wierszy z Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim nagrana dla Rity Baum [nr 10, lato 2006 – przyp. red.]. Nagrywaliśmy też jakieś dziwne filmy, niektóre są na YouTube. Chciałbym czasami się cofnąć do tego momentu życia, to na pewno był dla mnie formujący okres.
Z perspektywy 20 lat wiele rzeczy się zmieniło ale ten trzon, baza z tych lat studenckich, gdzieś we mnie jest i stanowi taki drogowskaz. Zarówno z Matejem, jak i Łukaszem widzę się praktycznie cały czas. Z Łukaszem realizujemy pomysł Tajnych Koncertów, czyli kameralnych koncertów w księgarni. To bardzo fajny projekt, w dużej mierze też łączący muzykę i literaturę. Grali u nas wielokrotnie Świetlicki, Brzoska, 19 Wiosen, Pablopavo i Ludziki czy Raz Dwa Trzy. A to są składy, w których ten wątek literacki jest bardzo znaczący. Tak że wydaje mi się, że te znajomości się nie skończyły i ewoluują w nowe pomysły.
W 2003 roku przyjechałeś z Jeleniej Góry do Wrocławia, potem wkręciłeś się w magisterkę z filozofii poświęconą poezji Sosnowskiego. Pamiętasz początek tej fascynacji?
To było chyba rok później. Andrzej Sosnowski przyjechał do Wrocławia, miał spotkanie autorskie organizowane przez „Odrę”. Na filozofii studiowałem z Kamilem Zającem, który funkcjonuje dzisiaj jako poeta, ale może bardziej jest znany z profilu społecznościowego Tkliwi nihiliści opanowujący pozycję dystansu. To Kamil uczulił mnie pierwszy na Sosnowskiego. Dał mi jego książki. A po pierwszym spotkaniu z Andrzejem byłem już absolutnie oczarowany. No i tak zostało do dziś.
Zdajmy sobie sprawę, że to czasy początkującego internetu, wówczas było kilka portali literackich, między innymi nieszuflada.pl, ludzie się znali z portalu i spotykali na dwóch, trzech festiwalach literackich. Sosnowski funkcjonował tam jako coś zjawiskowego. Zakumplowaliśmy się z Andrzejem, w 2005 roku kończyłem magisterkę z socjologii pracą o Gombrowiczu i w 2006 roku przymierzałem się już do magisterki z filozofii poświęconej twórczości Andrzeja Sosnowskiego. Ustawiałem ją jednak nieco inaczej niż Grzegorz Jankowicz, który popełnił pierwszą książkę o Sosnowskim Lekcje żywego języka. Miałem rozdział w swojej pracy magisterskiej o filozofii przedsokratejskiej, sugerując, że Sosnowski operuje w świecie wiersza fundamentalnymi pierwiastkami – jak woda, światło, powietrze (wiatr). Odnosiłem to do jego większych poematów: Oceany (woda), Esej o chmurach (powietrze) czy Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi (ogień, światło). Sosnowski potem użył tego w jednym z wierszy, pisząc: „Zamawiam wodę, ogień, powietrze”. Bardzo dużo korespondowaliśmy wtedy ze sobą, to były nocne maile pisane między 2.00 w nocy a 5.00 rano. Andrzej coś tłumaczył po nocy, ja siedziałem przy muzyce na kompie.
Zdarzało się zimą, że kładłem się rano, kiedy było jeszcze ciemno i wstawałem po południu, kiedy ciemno robiło się znowu. Nie widziałem dnia całymi dobami. W ogóle mnie dzień nie interesował. Sosnowski to absolutnie poeta nocy. To mi było wówczas bardzo bliskie i trwa do dziś. Działam w nocy. Już nie tak jak kiedyś, ale noc jest mi bliższa niż dzień.
Może to banalne, ale muszę spytać o twoje pierwsze spotkanie z Sosnowskim, bo przecież już wtedy był konkretnie docenionym poetą. Onieśmielał cię?
To pewnie było klasyczne spotkanie w cyklu Środy Literackie, które najpewniej prowadziła Joanna Orska z redakcji miesięcznika „Odra”, w lokalu w rynku, którego już nie ma, a nazwy już nie pamiętam. W takiej piwnicy. Spotkanie z autorem, czytanie wierszy, rozmowa, a potem stolik i się siedziało, gadało. Można było wtedy palić w środku w lokalach, więc pewnie był kocioł. Ale jakoś szczególnie tego nie pamiętam. To był okres wejścia w środowisko literackie wrocławskie i polskie. Takie postaci jak Marta Podgórnik, Bohdan Zadura, Tadeusz Pióro, Edward Pasewicz, Julia Fiedorczuk, Darek Foks, Darek Sośnicki, Andrzej Niewiadomski, Jerzy Jarniewicz, Konrad Góra itd. To pole się poszerzało.
Jeżeli byłem nieśmiały, to wtedy takie emocje zapijałem alkoholem. Z perspektywy czasu pewnie już wtedy nadawałem się na gabinet u terapeuty, ale takich nie było jeszcze. Na pewno tym spotkaniom towarzyszyło wiele emocji. Poezja była wtedy czymś mega istotnym dla mnie, spleciona z uniwersyteckim dyskursem, którym przesiąkałem na uczelniach (polonistyka, socjologia, filozofia). Najgorszy miks. Żartuję… Ale dzisiaj mam już dystans do takiego uprawiania rozmowy o poezji. Na szczęście nie jestem akademikiem, recenzentem, krytykiem literackim. Ta wiedza się oczywiście przydaje, jest we mnie, ale nie wylewa się już w rozmowie, wiesz, to używanie słów z tego czy innego paradygmatu, cytowanie Derridy i Heideggera w co drugim zdaniu.
Późniejsze spotkanie z Marcinem Świetlickim – to pamiętam. Marcin wiedział, że jestem od Sosnowskiego, siedzieliśmy przy stoliku, jakoś tak się przyglądaliśmy sobie, ale za dużo nie pogadaliśmy. Dystans. To było podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej w starym Capitolu, w klubie Sprężyna. Świetlicki występował tam z Paulusem i gościnnie z Leszkiem Możdżerem. To było w 2009 roku.
Opowiadałeś mi kiedyś, że Sosnowski regularnie jeździł wtedy do Wrocławia, więc znajomość naturalnie dostała podatny grunt na to, by się rozwijać. To wszystko miało związek ze światkiem literackim czy były inne powody tych wizyt? Wrocław go z jakiegoś powodu przyciągał?
Wydawca Andrzeja Sosnowskiego, czyli Biuro Literackie, było z Wrocławia. Andrzej prowadził warsztaty dla początkujących poetów. Czasami był zapraszany przez redakcję „Odry”, kilka razy pewnie przez nas w związku z wydarzeniami literackimi, jakie animowaliśmy wtedy we Wrocławiu.
Wreszcie pomyślałeś o założeniu z nim zespołu. To były takie czasy, gdy po Świetlickim bardzo wielu poetów zaczynało nagle występować z muzykami. Zwykle to ci poeci byli inicjatorami tych projektów, ale nie w tym przypadku, jak już ustaliliśmy. Jak Sosnowski zareagował, gdy mu to zaproponowałeś? Wysyłał ci wcześniej jakieś sygnały, że chciałby coś takiego robić?
Chain Smokers to raczej nie zespół. Bliżej mi do postrzegania tego pomysłu jako konceptu albo projektu muzyczno-literackiego, który na przestrzeni lat ma swoje różne odsłony płytowe i koncertowe. Myślę, że Andrzej był jakoś tam połechtany faktem, że tu wrocławskie freaki dostrzegają muzyczny potencjał jego wierszy. Zwykle to, co robiliśmy na samym początku znajomości, było akceptowane przez Andrzeja. Czasami były uwagi, żeby może coś dodać, coś zabrać. A czy wysyłał sygnały… wiersze wysyłały sygnały.
Jaki mieliście wtedy stosunek do tej nowej fali polskiej poezji, która nagle postanowiła się umuzycznić? Mam wrażenie, że wiele w tym zrywie było zazdrości o Świetlickiego. Że wpadł na to jako jeden z pierwszych w tym kraju, a przynajmniej w takiej formie i odnosząc taki sukces, którego nie udało się nikomu do dziś powtórzyć. I szczerze wątpię, że komukolwiek się kiedyś uda.
Tak, to prawda. Świetlicki i Świetliki były punktem odniesienia. W takim sensie, że to, co my robiliśmy – a wiem, że inni też mieli taką zagwozdkę – miało nie kojarzyć się za wszelką cenę ze Świetlikami. Był jeszcze nurt poezji śpiewanej i od tego też uciekaliśmy jak najdalej. Na pewno muzyka elektroniczna była tym podstawowym rozróżnieniem. I metoda pracy, to znaczy muzyka powstawała do deklamacji wiersza, który wybrzmiał w ciszy, czyli muzyka nie miała na niego wpływu, muzyka powstała na bazie tempa, rytmiki, klimatu wiersza. Świetlicki był też odcięty od środowiska poetyckiego, do dziś tak jest, działa pomiędzy, wydeptał swoją ścieżkę. Myślę, że do pewnego momentu widziałem go bardziej jako frontmana niż poetę.
No właśnie, jest pełnokrwistym frontmanem. U niego cały ten performance jest również bardzo istotny. Performatywny aspekt występu na żywo u Chain Smokers wybrzmiewa dużo słabiej – Andrzej Sosnowski może łapać kontakt z publicznością, opowiedzieć anegdotę, ale jednak jest cały czas schowany za stolikiem z tą ikoniczną lampką z boku. Wygląda jak bibliotekarz albo profesor z amerykańskiego filmu podczas wieczornej pracy.
Tak, ale taki układ, gdzie muzycy bardziej wnoszą ten ruch sceniczny, pozwala na pewien rodzaj zasłuchania się w wierszu czytanym przez autora. Świetlicki wykonuje zazwyczaj piosenki, przygotowane i zaaranżowane, grane w ułożonej kolejności. Z Sosnowskim nie wiemy, co i kiedy będzie czytał. Oczywiście są teksty, które czyta chętniej lub zawsze, ale często sprawdzał podczas koncertów nowe wiersze, fragmenty książki, która była dopiero w przygotowaniu. Chain Smokers to takie farmakologiczne odrętwienie, hipnoza i trans. Gdyby Andrzej zaczął jakoś się na tej scenie poruszać, być może ten efekt by się rozmył. Teraz tak sobie myślę, że w zasadzie podczas koncertu Andrzej mógłby być gdzieś schowany, absolutnie wystarczyłby jego głos. Taką akcję zrobiliśmy w sumie kiedyś podczas Portu Wrocław, chyba w 2006 roku, gdzie Sosnowski czytał za taką kotarą przy stoliku, stolik potem się uniósł, kotara znikła, a Andrzeja nie było już na scenie. Leciał odtworzony wiersz Grimoire. Publiczność nie do końca wiedziała nawet, czy on tam był za tym tiulem.
Jak w ogóle wypadały te pierwsze koncerty? Zaczęliście częściej występować chyba dopiero po premierze Trakcless, z kolei 30 października 2008 roku odbył się pamiętny koncert w klubie Fraktal w Mikołowie. Podobno w tym czasie woziłeś ze sobą pociągiem stacjonarny komputer…
Debiut był wcześniej, podczas Portu Wrocław 2007, dokładnie 15 kwietnia. Nie było wtedy Michała Litwińca i to jakoś tak wyszło, że on mi polecił kogoś na saksofonie. Kogoś – bo nie pamiętam, kto to był. Mam wrażenie, że to mógł być Piotr Łyszkiewicz. Na pewno się wtedy wcześniej nie znaliśmy. Myślę, że byłem tym debiutem absolutnie przerażony i wyparłem to. Graliśmy w duecie, ja sobie dziergałem z kompa, kolega czytał wiersze, a drugi dogrywał sety na saksie. Więc to była dość prosta improwizacja.
No i tak, to były czasy pakowania komputerów stacjonarnych w torbę i z takim podręcznym bagażem się podróżowało. W 2007 roku na pewno miałem już sterowniki midi, np. Trigger Finger M-Audio (Igor Pudło ze Skalpela używa go cały czas), kartę dźwiękową M-Audio Audiophile USB. No, to było szaleństwo. Ale na ten koncert, o którym wspominasz, jechaliśmy autem Litwińca. Pamiętam, że byliśmy mega spóźnieni, a Michał nie zamierzał przyspieszać, wóz toczył się nie za szybko, dużo było dobrej muzyki i śmiechów w aucie. A że to byli koledzy z Mikołowa, to wiedzieliśmy, że poczekają, że nie uciekną. I ten mikołowski set był faktycznie takim założycielskim momentem. Ciekawie to pykło.
A publiczność i środowisko literackie jak reagowały?
Opinie publiczności zadowalające, oczywiście to byli w większości znajomi i znajomi znajomych z literackiego bagienka. Myślę, że chodziło o to, żeby się spotkać, zagrać gig, a potem wiadomo.
Przez brak tego elementu performatywnego typowego dla estetyki rockowej, zakładającej obecność frontmana, której używali Świetlicki czy Grzegorz Kaźmierczak z Variete, nie staliście się trochę zakładnikami wydarzeń literackich?
Powiedzmy, że Andrzej Sosnowski w literaturze to jak Lech Janerka w muzyce. Coś bardzo osobliwego. A Lech Janerka w literaturze? Chodzi o skalę i rozpoznawalność, rozchodzi się o przepaść, która dzieli niszę poetycką od muzycznego mainstreamu. Dzisiaj można powiedzieć: muzyka i piosenka ma większe zasięgi, a środowisko poetyckie to bańka.
Chain Smokers to głównie nadal pole literackie, rozszerzone o wątek muzyczny, który może wnieść coś ciekawego na tym czy innym festiwalu literackim lub literackiej scenie na festiwalu muzycznym. Mieści się na takiej miedzy. I myślę, że gdyby stworzyć taki projekt, że Lech Janerka podaje na scenie wiersze Andrzeja Sosnowskiego, to nastąpiło by wyraźne przesunięcie w stronę sceny muzycznej. Jest jednak kłopot: założenia poetyckie Sosnowskiego wskazują na przykład na tendencję do zaniku podmiotu, odpodmiotowienia języka, wskazują na zatarcie, zaciemnienie znaczenia i sensu w języku na rzecz na przykład rytmu i melodii. I jeżeli chciałbyś teraz konsekwentnie, trzymając się tych założeń, przeprowadzić performance Chain Smokers z Sosnowskim, to Andrzeja może tam nie być, wystarczy głos. Świetlicki ma jasno ustawiony podmiot: „to miasto będzie należeć do mnie”. Wiadomo, że to mówi Świetlicki (piosenka, swoją drogą, jest odpowiedzią na przyjazd Czesława Miłosza do Krakowa, który często gościł w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, gdzie wówczas pracował Świetlicki; Miłosz był też na koncercie inauguracyjnym Świetlików). On też zaciera ślady, ale piosenka Opluty ma uniwersalny charakter, niekoniecznie musi odnosić się do relacji Świetlicki-Miłosz. A przede wszystkim zachodzi konsekwencja między tym, co i jak pisze Świetlicki z tym, jak występuję na scenie. W Chain Smokers też jest ta konsekwencja, tylko tam skupiamy się właśnie na języku, na głosie, na wierszu, a nie na podmiocie, który mógłby być jakoś łatwo utożsamiany z autorem. Frontmanem jest głos, wiersz. Jak widzisz, moje podejście wychodzi z założeń literackich, krytycznoliterackich, dlatego że dla mnie jest ważny wiersz i teraz to, czy on będzie potrzebował frontmana, czy jego braku, ale właśnie braku, zależy od tego, w jakiej poetyce ten wiersz funkcjonuje. Jest taki stary już podział w dyskursie literackim, że Sosnowski to jak Ashbery, a Świetlicki to jak O’Hara. Uważam, że na potrzeby tej rozmowy ten podział jest aktualny i wystarczający.
W świecie muzyki taka analiza tekstu piosenki nie jest ważna, w świecie literatury analiza wiersza będzie podstawowa. Statystycznie tekst piosenki na papierze przegra z wierszem. Ale co z tego, jeżeli piosenka osiągnęła sukces i jest w głowach tysięcy osób, a wiersz pamięta się tylko ze szkoły podstawowej, wyuczony na pamięć na lekcji języka polskiego. Czyli to są te zasięgi, o których wspominałem wcześniej.
Skąd się właściwie wzięła nazwa Chain Smokers? Dzisiaj łatwo ją pomylić z takim amerykańskim duetem elektropopowym, który się The Chainsmokers nazywa.
Kiedy nagrywaliśmy Trackless w 2006 roku, była potrzeba nazwania tego, co robiliśmy. Andrzej zaproponował nazwę Chain Smokers i tak zostało. Tego duetu wtedy jeszcze nie było, ale część jego fanów pomyliło profile na portalu społecznościowym i nas lajkowało, a czasami ktoś pytał o zagranie seta gdzieś w Londynie, myśląc, że pisze właśnie do tych Amerykanów. To było już oczywiście dużo później, bo w 2006 roku nie było portali społecznościowych, a co najwyżej Gadu Gadu.
Pierwszy skład Chain Smokers to był Sosnowski plus ekipa z Trzebnickiej, czyli ty, Łukasz Plata i Mateusz Matej Stuczyński. Ale podczas prac nad debiutancką płytą Trackless pojawił się jeszcze wspomniany przez ciebie saksofonista Michał Litwniec.
Tak, mieliśmy gotowe podkłady, na których pojawiały się elektroniczne imitacje instrumentów dętych. To było słychać, częściowo zastępowałem je potem partiami Michała, a czasami to się nie udawało, jak np. w tytułowym numerze, gdzie z linią basu idzie elektroniczny saksofon tenorowy. Żywy instrument źle tam wchodził, ale pasowały dograne, uzupełniające, krótkie partie wrzeszczącego saksofonu. No i to się jakoś broniło, lubię ten utwór po 20 latach i całkiem niedawno zrobiłem jego remiks, dokładając altówkę Patryka Zakrockiego i wprowadzając kilka zmian w aranżacji. Ogólnie pomysł był taki, żeby dodać trochę „życia” do elektroniki.
Inna sprawa, że na improwizowanych koncertach Litwiniec zabierał sporo różnych instrumentów ze swojej etno-kolekcji i te koncerty brzmiały zawsze inaczej. Na stałe był saksofon, ale pojawiał się monochord, flety, marimby, gongi, różne grzechotki i dzwoneczki, theremin, chyba nawet lira korbowa. Czyli wychodził taki etno-transik z tego. Trochę mi brakuje wielości brzmień aktualnym Chain Smokers, gdzie instrumentarium jest stałe, czyli Mateusz Rybicki na klarnecie i saksofonie, Zbyszek Kozera na kontrabasie i Patryk Zakrocki na gitarze (zabiera też czasem kamertony). Oni potrafią zagrać cuda na tych instrumentach, ale dźwięku gongu nie dźwigną.
Michała oczywiście znaliśmy z Kalambura, w którym przejął stery po ojcu Bogusławie Litwińcu, oraz ze wspólnych działań przy Porcie Wrocław, gdzie muzycy Kormoranów i Karbido improwizowali do czytających poetów.
Ostateczną formułą zespołu okazała się wtedy transowa elektronika z dużą dozą improwizacji. Były między wami, muzykami, a poetą jakieś spory o kwestie estetyczne, gatunkowe? Sosnowski jest przecież melomanem, znanym z długoletniej fascynacji Davidem Bowie. W wierszach nie raz nawiązywał do Iggy’ego Popa i – jeśli się nie mylę – także The Velvet Underground.
Tak, Andrzej jest największym fanem Davida Bowiego! Jeżeli były jakieś uwagi, to przy powstawaniu kolejnych płyt, natomiast na koncertach to raczej szło to na żywioł, a nigdy nie było żadnej próby Chain Smokers, więc nie mogło być uwag. Kiedy wybierałem wiersz do muzycznej obróbki, to na pewno wcześniej coś tam próbowałem z Andrzeja wydusić, żeby powiedział więcej, wiesz, że tam może coś jest ukryte, jakiś cytat itd. Coś, co mogłoby mieć znaczenie przy rodzaju i klimacie muzyki. Jest taki utwór Zabawy wiosenne, który jest kolażem cytatów z piosenek i filmów, jest przesiąknięty kulturą pop. Dostałem od Andrzeja precyzyjne wytyczne, co tam jest nawsadzane, ale ta wiedza była potrzebna mi do tworzenia klipu, a nie do muzyki.
Klipy do aranżacji muzycznych Chain Smokers to była dla mnie bardzo istotna sprawa. Cholernie mnie to pasjonowało. I myślę, że Andrzej miał więcej uwag do tej strony wizualnej niż muzycznej. Sporo tych wideo-artów powstało, na bardzo różnym poziomie. Jak niektóre oglądam po latach, to mam bekę, a niektóre mi się podobają, może nawet bardziej niż kiedyś. Mam do nich sentyment. Są jakąś częścią mnie.
A to akurat nietypowe – raczej niewiele grup literacko-muzycznych z tamtych czasów przykładało wagę do wideoklipów czy warstwy wizualnej w ogóle. Zaczęło się to pojawiać chyba dopiero w okresie debiutu Pablopavo i Ludzików. U was to był wynik fascynacji popkulturą, także tą filmową, czy jeszcze coś innego?
W latach 2005-2008 współpracowaliśmy przy największym wówczas festiwalu literackim Port Wrocław. Stworzyliśmy go na bazie naszego stowarzyszenia Grawiton Team: Piotrek Makała – rzeźbiarz (odpowiadał za scenografię) Jakub Lech za wizualizacje, ja i Kamil Zając za scenariusze spotkań autorskich i występów, gdzie poeci mieli występować z muzykami, wówczas to było połączenia Karbido / Kormorany, później Mikołaj Trzaska z zagranicznymi gośćmi ze sceny jazzowej. Połączenie słowa, muzyki, sztuk wizualnych było wtedy świeże. Pojawił się też odpowiedni i dostępny software, kamera wideo stała się osiągalna. Porównałbym to dzisiaj z AI, dzisiaj mamy boom na AI. Wtedy były takie proste rzeczy, które z perspektywy czasu może nie robią wrażenia. Pojawił się YouTube i możliwość publikowania swoich filmów. Myślę, że to są te przyczyny. Rok później, chyba od Portu Wrocław 2009, rozpoczął się cykliczny projekt „Nakręć wiersz”, skierowany do studentów ASP. Studenci mogli realizować klipy do wierszy. Bardzo to fajnie zażarło. Powstawały ciekawe realizacje.
Wasze metody twórcze od początku były konsekwentnie niekonwencjonalne. Jak sam wspomniałeś, wszystkie ścieżki i bity do Trackless powstawały tymi samymi środkami, co twoje amatorskie podkłady klejone na Trzebnickiej – muzyka musiała się dostosowywać do tempa i artykulacji czytającego poety, była zasadniczo drugorzędna wobec tekstu. To Sosnowski, wykonując wiersz bez muzyki, wyznaczał rytm. Trzymacie się tego do tej pory, mimo że skład zdążył się już kilkukrotnie zmienić.
Wiersze Andrzeja mają metrum, potrafią być piękną, precyzyjną kompozycją słów, które tworzą coś osobliwego w brzmieniu, momentami nawet będzie chodzić tylko o brzmienie, a nie np. o sens i znaczenie. Zależało mi, żeby zachować ten pierwotny rdzeń przeczytanego wiersza, głos. Na występach na żywo nie da się tego zrobić, można jedynie wypuścić Andrzeja w ciszy, żeby zaczął czytać bez muzyki, a ta za chwilę na tym gruncie głosu się pojawi. Natomiast kiedy pracujesz na nagranym wokalu, to tworzysz coś w rodzaju słuchowiska, dodajesz podkład muzyczny do głosu lektora-poety. Kiedy nagrywaliśmy ostatnią płytę Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi, tylko z instrumentami żywymi, jako live set do nagranego głosu Andrzeja, to, powiedzmy, jest doprowadzenie tej formuły do ostateczności. Więcej w tym temacie już się nie da zrobić. Co by to miało być? Masz nagraną deklamację, głos Andrzeja, który przeczytał to tak, jak w danym momencie czuł ten tekst w studiu, podczas rejestracji. I to jest teraz twój punkt odniesienia. Muzycy zapoznawali się z nagraniem wcześniej, znali tempo, klimat wiersza, dopowiadałem im, co tam w tym wierszu się dzieje, jeżeli chodzi o znaczenia, a następnie robili, powiedzmy, trzy lub cztery przebiegi improwizowane do danego wiersza, który był odtwarzany w studio podczas nagrania na żywo. Potem wybieraliśmy najlepszą, naszym zdaniem, wersję. Czasami dograne były jeszcze jakieś drobne partie kontrabasu albo kamertony. I tyle. Zbyszek Kozera, Mateusz Rybicki i Patryk Zakrocki doskonale się rozumieją, są precyzyjni i mają mega otwarte głowy na impro.
Z takich ciekawych wygibasów, mogę wskazać na utwór Hilda Moebius z pierwszej płyty z 2006 roku, gdzie wiersz jest oparty na takich urwaniach frazy. Albo utwór Dammit z trzeciej płyty, niby taki brudny blues, brzmieniem przypominający trochę Toma Waitsa, ale tam Patryk mocno się wygina na gitarze i łapie sobie różne akcenty głosu Sosnowskiego. Tworzy takiego nieco arytmicznego bluesa, rozchwianego, ale jakoś z drugiej strony trzymającego się kupy. Pamiętam, że się temu przyglądałem w studiu z rozdziawioną gębą, jak oni robili tego live seta.
Właśnie, skład Chain Smokers ewoluował kilka razy. Zanim przejdziemy do tej aktualnej konfiguracji, możesz opowiedzieć o tym, jak zaczęła rozpadać się ta pierwotna? Mówiłeś, że od początku traktowaliście sami siebie nie jako zespół, ale platformę muzyczną dla wierszy Sosnowskiego. Druga płyta, Dr Caligari resetuje świat z 2011 roku, powstała jeszcze z udziałem Litwińca, ale bez Mateja i Platy. Na ich miejsce wskoczyli trębacz Tadeusz Kulas i odnoszący ostatnio duże sukcesy Bogumił Misala.
Rozpadu nie było, bo co się tu miało rozpadać? Gdzieś w 2006 roku przestałem mieszkać na Trzebnickiej. Muzykę elektroniczną robiłem sam. Na płycie jeden kawałek zrobił Boguś i nad jednym siedzieliśmy razem po nocach, to był dłuższy kawałek do tytułowego poematu, ma prawie 13 minut. Wymagał aranżacji, a Boguś to wspaniale robi, przejścia, zmiany, zaskoczenia. Wyszło takie muzyczne słuchowisko. Przyniosłem do niego szkielet plus dograne saksofony i monochord Litwińca, taka deska i struna, grał na tym smykiem, absolutnie kapitalne brzmienie. Siedzieliśmy u Bogusia na chacie i kawałek po kawałku dłubaliśmy w tym utworze. To jedna z naszych czołowych realizacji, tak uważam. Misala ma swoją poetykę w muzyce, jest inteligentny w tym co robi, ta poetyka jest u niego od samego początku. Oczywiście ewoluował, ale czy to będzie stary kawałek Misali, czy nowy, rozpoznam, że to jest jego robota. Na pewno dużo mu dały realizacje do spektakli Krystiana Lupy i Łukasza Twarkowskiego. No i jest też po filozofii, jak ja, więc nie mamy muzycznego wykształcenia, tylko wyrobione w praktyce wizje przenoszone na dźwięki. Wydaje mi się, że to plus, jeżeli chodzi o muzykę tła do tej czy innej humanistyki. Po prostu mocniej wchodzisz w tekst i lepiej go czujesz, niż muzyk bez tego filozoficznego backgroundu. Tadek Kulas grał z nami koncerty, więc dograł różne trąbeczki, gdzie trzeba było. Dzisiaj jest trębaczem w Raz Dwa Trzy, ale ma też kilka swoich składów. No i wszyscy do tej pory spotykamy się w Kalamburze.
Mało kto wie, że raz wystąpiliście nawet bez Andrzeja Sosnowskiego. Nawiązuję do koncertu na Ars Cameralis z 2013 roku, mieliście wtedy grać przed Pablopavo i Świetlikami.
Tak! To w Katowicach było, mieliśmy mieć próbę o 15.00, dojechaliśmy z Wrocławia na czas i czekaliśmy na Andrzeja. Zadzwonił telefon, stacjonarny numer, kierunkowy Warszawa, Andrzej powiedział, że nie dojedzie na gig, ale jest przekonany, że świetnie sobie damy radę bez niego. Bardzo źle się czuł. Chłopaki mi nie chcieli uwierzyć, pokazuję numer telefonu, że to stacjonarny, jest w Warszawie, nie ma bata, nie dojedzie. Andrzej nie ma komórki, nigdy nie miał. Tak samo Świetlicki. Szanuję. No ale zostaliśmy z problemem, bo cash za koncert się zgadzał, ale jak tu wybrnąć na scenie literackiej bez literatury? Litwiniec widział gdzieś po drodze plakat z rozpiską koncertów na tym festiwalu (tam było kilka scen w różnych częściach miasta) i dostrzegł Budynia. Zadzwonił do niego, okazało się, że jego koncert, chyba z Pogodno, jest chwilę po tym, jak nasz się kończy. Przyjechał na chwilę przed gigiem, usiedliśmy i Budyń mówi: „Chłopaki, co wy gracie?”. Zaczynam wyjaśniać, że jest background elektroniczny, około pięciu czy sześciu podkładów rozwijanych na żywo, saksofon i trąbka sobie wchodzą. Narysowałem Budyniowi na kartce taką sinusoidę odzwierciedlająca dynamikę tych podkładów i wjechał w to potem na żywca na koncercie, używając fragmentów swojej książki Grawer. Znałem tę książkę, bo był z nią u nas wcześniej w księgarni w Tajnych Kompletach. No i, jak mawiał Piotr Rachoń (który grywał z nami na klawiszach), „sztuka odjebana”. Ale to było super doświadczenie.
Nie zawsze graliśmy z Andrzejem Sosnowskim. Jest sporo występów również z Edwardem Pasewiczem. Nie pamiętam, czy Edward jest po szkole muzycznej, ale on się zajmuje poważnie kompozycjami i gra na instrumentach. Ma świetny słuch, głos. Pasewicz wtedy czytał swoje utwory. Raz wystąpiliśmy z Adamem Nowakiem z Raz Dwa Trzy, który czytał wiersze Andrzeja Sosnowskiego. To było w Strzelinie na Festiwalu preTEXTY, który organizowałem w latach 2012-2017. Zagraliśmy też dwa razy z Marcinem Świetlickim.
Po drugiej płycie nastąpiła długa wydawnicza przerwa, bo Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi ukazała się aż 10 lat później. Co się w tym czasie działo z Chain Smokers?
Albo nic się nie działo, albo robiłem kolejne klipy do starych utworów, albo graliśmy koncerty z Sosnowskim lub Pasewiczem w rotacyjnym składzie muzyków: Kulas, Litwiniec, Rachoń i ja. Nie było wzmożonej aktywności. Miałem nagrany pakiet wierszy Andrzeja, który chciałem zaaranżować. Myślę, że te nagrania były z 2014 roku. Czyli był taki pomysł, żeby trzecia płyta wyszła po czterech latach. Powstał by taki cykl czteroletni, zważywszy że płyty ukazywałyby się wtedy w 2007, 2011, 2015.
Miałem już sporo muzyki przygotowanej do tych nagranych wierszy. Ale widziałem też, że to nie jest nic nowego, że muzyka elektroniczna odjechała i znalazła swoje nowe supermoce, które już dla mnie były nieosiągalne. Za mało umiejętności, oczywiście to można wypracować i kupić, to znaczy dokupić soft, dokupić hard [software i hardware – przyp. red.] i spokojnie szukać siebie w tych tysiącach możliwości. Ale to wymaga już mega dużo czasu, bez widocznego efektu. To znaczy – wiadomo, że projekt wyląduje w niszy. Tymczasem miałem sporo rzeczy na głowie, zarządzanie projektami w Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza, księgarnie Tajne Komplety, „Magazyn Literacki Cegła”, wydawnictwo książkowe. Zagraliśmy seta próbnego do tych podkładów, podczas wystawy „Magazynu Cegła” i otwarcia pokoju Cegły w Hart Hostel we Wrocławiu i to był jakiś dla mnie znak, że mi się nie podoba to, co nadziergałem. Że to musi pójść dalej, że trzeba zrobić jakiś poważny fikołek.
Po usłyszeniu przepięknego koncertu tria Zbigniew Kozera / Mateusz Rybicki / Patryk Zakrocki w naszej księgarni (chyba pod koniec 2019 roku), wydawało mi się, że gdyby podłożyć do tego tylko głos czytanych wierszy Sosnowskiego, to mamy do czynienia z czymś bardzo spójnym. Pamiętam, że miałem skojarzenia ze strychem, może cytując Sosnowskiego: „zakątkiem dla kurzu”. Z chłopakami się znałem, więc szybko wrzuciłem temat. Nowa płyta, Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi, ukazała się pod koniec 2021 r. Po drodze była jeszcze pandemia. Czyli od pomysłu do realizacji było dość sprawnie, jeżeli chodzi o czas. Mieliśmy bodajże dwa lub trzy dni na nagrania do wspomnianych recytacji wierszy z 2014 roku. Potem selekcja tracków, wybór tych najlepszych.
Przy okazji zrobiłem remiks kawałka Trackless, i rok później nowy kawałek z Misalą, gdzie również wykorzystaliśmy przebiegi Patryka Zakrockiego i Zbyszka Kozery nagrane podczas prac nad płytą. Powstało też kilka klipów z udziałem Karoliny Barszczewskiej, która miała za zadanie wcielać się w takie płynne postacie Sosnowskiego, transformujące się. Sosnowski, jak wspomniałeś, jest fanem Bowiego, a ten artysta był mistrzem takich transformacji. To w tej poetyce jest osadzone.
Już sama historia Chain Smokers to wielka, nieustająca transformacja. I w zakresie brzmienia, i konfiguracji personalnej. Sosnowski nie chciał się nigdy transformować, zakładając na przykład nowy skład, w nowej zupełnie konwencji? Czy nie dostrzegłeś w nim takich dążeń?
To już pytanie do Andrzeja. Ale skoro nic się takiego nie zdarzyło w przeciągu dwóch dekad, to najpewniej nie było takich dążeń. Chain Smokers być może oparte jest na nierozerwalności z Andrzejem Sosnowskim, chociaż, o czym była już mowa, występowaliśmy też z innymi. A transformacja? Jest lepsza niż konserwa.
„femme fatal” znaczy „kobieta fatalny”. Poza tym wszystko poprawnie.
Tak jest, dość fatalny literówka.
minogue się kylie nazywa, a nie minoque.
tajest, literówq.