
ffffound.com
Mówić dziś, że dla literatury rok 1989 oznacza datę szczególnego, jasno określonego przełomu, to oczywiście zbyt wiele. Jednak utrzymywać, że nie zmieniło się nic, to ignorować żywy wymiar języka, drogi obiegu i przetwarzania literatury. Chociaż tzw. ?przełom? nie jest przewodnim tematem dyskusji rozpoczętej na łamach „Tygodnika Powszechnego” tekstem Anny Nasiłowskiej, warto chociaż na potrzebę chwili uczynić go punktem wyjścia. Nie tylko dlatego, że uczestnicy debaty posługują się w większości tą datą jako poręcznym narzędziem konstrukcji bądź dekonstrukcji pewnych pojęciowych struktur (jak wolność czy pamięć), ale również ze względu na paradygmaty funkcjonujące na pograniczu literatury, które rok 1989 nie tyle wprowadził, co umożliwił. Choć bowiem jestem skłonny zgodzić się z Piotrem Wojciechowskim, że ?literaturze nic nie grozi? i ?literatura sama się ocali?, to niepokój wzbudza problem, jaki mamy dziś z mówieniem o niej.
Nie chcę tymi słowami postawić zarzutów któremukolwiek z dyskutantów; nie wracam też do dyskusji o ?literaturce? i krytyce literackiej sprzed pięciu lat, którą do obecnej debaty przyrównał na stronie Fundacji Karpowicza Grzegorz Czekański. Problem powstaje bowiem w zbiorowym i wspólnotowym polu reprodukcji oraz interpretacji literatury, w najszerzej pojętej przestrzeni mówienia o tekście i intertekście. Chodzi o zwielokrotnioną (pomnożoną na zbiorowość, na cykl wydawniczy, na cykl krytyczny) lekturę tekstu i o sposób jego czytania, ale nie o zbiór narzędzi czytelniczych ? raczej o zespół kryteriów i paradygmatów płynących z peryferii literatury i z innych dyskursów; o te operacje dokonywane na książce, którym towarzyszą niekoniecznie literackie uprzedzenia. Innymi słowy ? rzecz nie w lekturze krytyka, pojedynczego czytelnika czy pisarza, nawet nie w dialogu między nimi. Problem stanowi czas, którego nie poświęca się lekturze; to, jak czas i przestrzeń poza książką (chociaż rzecz jasna nie poza-tekstem, wszak ?il n’y a pas de hors-texte?) wpływają na jej odkrycie, wybór, funkcję.
W tym kontekście rok 1989 wpłynął ? i to ujawnia dyskusja ?Tygodnika? – na paradygmat postrzegania związku między literaturą i życiem. Już Nasiłowska, stawiając kryterium ?pamięci historycznej? pisarzy (w tym wypadku pamięci wydarzeń sprzed ?przełomu?) wprowadziła do debaty niebezpieczne rozróżnienie na literaturę pamięci i niepamięci, a więc: życia (tego prawdziwego, ?pamiętliwego?) i nie-życia (które pamięć ma krótszą, młodszą, a więc życiem tak do końca nie jest). Nasiłowska ? nieświadomie, ulegając wspomnianemu paradygmatowi ? nie tylko postawiła kryteria oceny literatury, które nie wydają się z samej literatury wywodzić, ale i uruchomiła mechanizm służący do rugowania kolejnych dziedzin literackiej twórczości z ?życia? takiego, jakim je pojmuje czytelnik późnej nowoczesności.
W taki sposób z dzisiejszego myślenia o literaturze wykluczana jest przede wszystkim ?nieżyciowa? poezja (ta, która ? jak słusznie zauważył w dyskusji z kolei Dariusz Nowacki ? znacznie sprawniej tworzy w tej chwili kontrdyskursy, pracuje w języku z większym zaangażowaniem; można też dodać ? z lepszym skutkiem). Dość powiedzieć, że w wielogłosie ?Tygodnika? reprezentują ją wyłącznie Zagajewski i Świetlicki.
Oczywiście, pojęcie życia – częściowo skompromitowane przynajmniej w dyskursie krytycznym, o ile nieobarczone dodatkowymi przymiotnikami ? nie pojawia się w dyskusji wprost. A jednak kategorie takie jak pamięć, wolność i walka, kluczowe dla niej, odsyłają bezpośrednio do życia; życia ?tego, który mówi? i życia zbiorowości. To życie domaga się czytelnika, który założy jego obecność w tekście. Niezależnie od tego, czy sięga się po książkę ?zaangażowaną?, ?świadomą?, ?niełatwą? i ?walczącą o wolność?, na początku pozostaje zawsze to niemal liturgiczne ?tak?, które jest odpowiedzią na wołanie Innego. Ani sytuacja geopolityczna, ani historia najnowsza tego nie zmieni. Polski czytelnik ? podobnie jak Nasiłowska ? często nie chce założyć, że tekst, z którym się konfrontuje, dotyczy zarówno pamięci, wolności, odpowiedzialności, jak i szeregu innych, kluczowych kategorii; usiłuje sprowadzić literaturę do elastycznego, ale skończonego katalogu tematów, a ich wyliczenie staje się dla niego podstawowym narzędziem interpretacji.
Co ciekawe, błąd Nasiłowskiej wydaje się błędem, który legł u podstaw projektu krytycznego Igora Stokfiszewskiego. Próba stworzenia grupy autorów mających wyłączność na ?pełnię? życia, skazuje resztę na ?niepełność? – pamięci, świadomości, zaangażowania. Tworzy iluzoryczne kryterium oceny literatury, które swoje uzasadnienie znajduje nie w literaturze, nie w książce, ale ? paradoksalnie ? w dominującym, liberalnym dyskursie, który potrzebuje tego typu cezur do stałego poddawania w wątpliwość ?przydatności? literatury. Jednak tacy poeci, jak Kopyt, Mirahina, Szychowiak, Owczarek czy debiutujący Przemek Witkowski tworzą pewne perspektywy życia, w których żadnego wymiaru i żadnej daty nie można wysuwać na pierwszy plan. Rozliczenia w poezji dokonują się stale; nie potrzebują ? w formie figur ? ani kartek na mięso, ani czerwonych chust, ani solidarnościowych i postsolidarnościowych bohaterów. Może dlatego mniej słów o poezji w głosach dyskutantów ?Tygodnika?.
Dariusz Nowacki słusznie zauważa osobność, która jest ?sytuacją egzystencjalną pisarza?. Szkoda tylko, że nie eksponuje tej kwestii, uznając stan osobności za oczywisty i naturalny ? tymczasem warto pokusić się o pytanie, czy najmłodsi pisarze nie muszą sobie tej kondycji wywalczyć; czy ich wolność nie jest właśnie wolnością do pojedynczości. Jest to ? a przynajmniej może być, autorzy stwarzają taką perspektywę bycia ? pojedynczość pojmowana w pewnym sensie Agambenowsko, nie próbująca wyizolować wspólnych podstawy i fundamentów, ale w ich braku i w samej osobności dostrzegająca wspólnotowy wymiar języka, którym mówi.
Niestety, nie mogąc poradzić sobie ani z własnym stosunkiem do ?życia literatury?, ani z pojedynczością głosu-tekstu, coraz częściej żądamy od pisarzy, by określali swoją relację do społecznych przemian w porządku logicznych następstw. Czy podsumowują? Czy zmieniają? Czy walczą? Czy zwiastują? Kluczem do odświeżenia naszego myślenia o literaturze wydaje się zrozumienie, że literatura i życie zbiorowości ? jako sąsiadujące ze sobą teksty ? pozostają logicznie równoczesne. ?Opóźnienie? bądź ?wyprzedzenie? jednej poetyki wobec drugiej nie dotyczy rzeczywistego związku między tymi tekstami, jest pewnym idiomatycznym sposobem oceny literatury, jej hierarchizacji, określania tradycji czy nawet tworzenia przestrzeni estetyki i etyki. Warto w tym miejscu przypomnieć słowa Pounda: ?poetry is news that stays news?.
Nasuwa się z kolei pytanie, do czego prowadzi taki sposób ?obrony? literatury i dowodzenia jej wielogłosowości, jaki wybrała Inga Iwasiów; oparty na dostrzeżeniu różnorodności nurtów i kryteriów klasyfikacji. Wnioski ? o ?współprodukowaniu dezorientacji? spowodowanej żądaniem ?masowej słyszalności? i o tym, że katalog głosów i tekstów się nie zamyka ? są słuszne. A jednak nie przekonuje, gdy autorka reprodukuje postulat przenoszenia się na peryferia, w tym wypadku ? na literacką prowincję; to mimo wszystko nie wydaje się remedium na ?nierealne oczekiwania? wobec literatury. Brakuje nam bowiem nie tylko dialogu między ?wyroczniami? a ?widownią? życia literackiego, ale i między rzeczoną ?prowincją? a ?centrum? (niekoniecznie, jak u Iwasiów, w liczbie pojedynczej; szczególnie, gdy ma się na uwadze polską poezję). Różnica między pisarskimi peryferiami i ośrodkami jest nierzadko oparta na niechęci do tego, czym centrum się zajmuje lub co sobie właśnie przyswoiło (niemałą rolę gra tu zapewne zespolenie aspektów tzw. życia środowiskowego z samą pracą literacką). Efektem pozostaje często, niestety, zaściankowość literatury ?prowincjonalnej?. Prowincja ma, rzecz jasna, niejeden powód, by odrzucać dialog ? ale póki jej rozwiązaniem jest samoizolacja, póty przenoszenie się (kogo? pisarzy, czytelników, redaktorów, krytyków?) na peryferia będzie operacją zgoła jałową.

ffffound.com
Na zakończenie warto wrócić do pytania o ?wolność pisarzy?. Tego, że pisarze ? prozaicy, poeci ? będą walczyć o słyszalność własnego głosu, nie należy traktować jako cyklu skazanych na niepowodzenie zabiegów ze strony zdezorientowanych, odosobnionych jednostek. Przede wszystkim nie należy przypisywać im egoizmu, patrzeć na ich walkę jak na ?nierealne oczekiwanie? zyskania większej liczby czytelników. Bowiem wbrew temu, co twierdzi Nasiłowska, literaturze pozostaje nie tylko ?wolność indywidualna?; wątpię, żeby wolność, która interesuje pisarzy dziś, była czymś istotowo różnym od wolności, która zajmowała ich przed ?przełomem?. To my, czytelnicy i krytycy dajemy się zwieść iluzji substancjalnej różnicy. Literatura domaga się cały czas zmian fundamentalnych, całościowych, a nie marginalnych przeobrażeń w ramach istniejącego dyskursu. Pisarze chcą nie tyle słyszalności własnego głosu i indywidualnej wolności, co takiego porządku, w którym usłyszany zostanie wielogłos, a wolność będzie nieustannie poddawana refleksji. To mówiący o literaturze ? przede wszystkim krytycy ? muszą wziąć na siebie obowiązek przedstawiania oczekiwań literatury w szerokim kontekście, bez przycinania ich do ram zastanej rzeczywistości.
Paweł Kaczmarski
Paweł Kaczmarski – ur. ’91, mieszka we Wrocławiu. Zajmuje się krytyką literacką, publikował m.in. w „Tyglu Kultury”, „Twórczości”, „Odrze”.
Wspomniany tekst Czekańskiego Pogrzebać literaturę. Teksty z „Tygodnika Powszechnego” – Co pisarzom po wolności
OK, jeżeli się w pewnym stopniu zgodzę z analogią Nasiłowskiej i Stokfiszewskiego, rzeczywiście stosujących strategię wkluczeń i wykluczeń w krytyce i optujących za, jak piszesz: „grup[ą] autorów mających wyłączność na ?pełnię? życia”(czyli taki trochę model agonistyczny) – to jeżeli chodzi o to, co proponujesz („przedstawiania oczekiwań literatury w szerokim kontekście”) i jakie Twoim zdaniem intuicje są dominujące wśród pisarzy (chcą „porządku, w którym usłyszany zostanie wielogłos”) – już się w tym nie odnajduję.
Dlaczego? Bo kwestia życiowości, czyli taki wspólny mianownik, pod który wpinasz wszelkie pomniejsze dyskursy (zaangażowanie, wolność, pamięć i dwa miliony innych) to doskonale samosprawdzająca się diagnoza dla chcących wypłynąć na szersze wody – bo w ten sposób możesz zdiagnozować wszystko, ale zatrzyma się to na pewnym stopniu ogólnikowości, którego nie przeskoczysz, bo tak czy siak realizujesz tylko własny ideologiczny program (tak jak realizuje go Agamben), pewien wycinek, stawiając go w świetle swoich pozaestetycznych przekonań.
Jasne, marzeniem krytyki jest dojście do punktu, w którym z całości zaczniesz wyodrębniać najbardziej żywotne rzeczy, będziesz w stanie zsyntetyzować pewien odcinek tego „życia literatury”, zbadać kondycję, nazwać nurty – tylko poza utopią ogarnięcia całości i poszanowania głosu ogółu raczej niewiele wywalczysz, stosując maksymalną wielogłosowość i wielość perspektyw. Bo mając świadomość, że wszystko jest związane ze wszystkim – pojawia się moment krytycznego pociągnięcia za jeden sznurek. I klops, bo reszta, kurde, wciąż wisi.
Tak czy siak jestem zdania, że kruczek tkwi w metodzie, w narzędziach, w mentalności i mieszanych aspiracjach krytyki, która nie może się wciąż zdecydować, czy ma ambicje uniwersalistyczne, czy jednak chodzi jej o studium przypadku. Naszego przypadku. Ja jestem za tym drugim, bo póki co – nie zakończywszy etapu ząbkowania – od razu chwytamy się gryzienie wisienki, montując sobie, gdy trzeba, protezę uzębienia w postaci importowanych teorii filozoficznych z Zachodu, które – gdy się nimi podniecamy – tam okazują się już dawno martwe.
Ach, te skubane przaśne metafory 😉
Cieszę się, że zgadzamy się co do pierwszej części powyższego tekstu (chyba faktycznie istotniejszej). Pozwól jednak, że naprostuję kilka rzeczy w kwestii zakończenia. „Przedstawienie oczekiwań literatury w szerokim kontekście” nie jest moim zdaniem jakąś fundamentalną propozycją czy konkretnym krytycznym projektem, a zwykłym (chociaż coraz częściej zapominanym) obowiązkiem krytyka. Chodzi o to, by nie postrzegać literatury jako „nadwyżki” czy „korekty” w stosunku do szerokich, społecznych dyskursów, ale zrozumieć jej porządek jako mocny głos, który te dyskursy ujmuje całościowo i może wejść z nimi w polemikę. Chodzi o to, by nie czynić z tekstu dodatku. Albo, w innych kategoriach – zrozumieć literaturę nie jako wartość dodaną społecznych procesów produkcji, co jako odrębny i swoisty sposób produkcji (który sam wskazuje drogi swojej transgresji, jak u Benjamina).
Starałem się nie proponować w powyższym tekście konkretnej metody krytycznej – to temat na osobną, dużą dyskusję. To, co napisałem, to raczej zbiór uwag i zastrzeżeń, które moim zdaniem powinny być zrozumiane i uwzględnione w każdej metodzie badawczej. Można diagnozować w literaturze kategorie wolności, pamięci, etc. (chociaż – czy to również nie są ogólniki?), ale nie należy ich postrzegać jako pierwotnych monolitów oddzielonych od tego „wspólnego mianownika”, jakim jest życie. Wspólnych mianowników się nie pozbędziemy, przynajmniej dopóki będziemy używać określeń „pisarz”, „krytyk”, „literatura”. Poza tym rugowanie życia i wysuwanie na pierwszy plan dryfujących, monadycznych w zasadzie kategorii „pamięci” i „wolności” odcina nas od wielu dziedzin współczesnej teorii (choćby od teorii biopolityki). Wydaje mi się to po prostu szkodliwe i archaiczne.
A jednak nie wiem, dlaczego moment „pociągnięcia za jeden sznurek” uznajesz za krytyczny – to po prostu ten moment, kiedy sieć semantyczna zostaje – musi zostać – nagięta przez krytyka, tekst staje się obiektem manipulacji (w rozumieniu translatorskim, odrzućmy na chwilę pejoratywne brzmienie tego słowa). Póki krytyk rozumie ten zabieg i złożoność sieci tekstualnych powiązań, w których się znalazł – póty problemu w zasadzie nie ma. Dotykamy tu rzecz jasna kategorii „pokory”, której Nasiłowskiej po prostu zabrakło.
Podsumowując te kilka powyższych akapitów – nie chodzi mi o krytykę, która powtarzałaby utarty zestaw tez „o życiu”, tylko o taką, która w każdym swoim działaniu miałaby kategorię życia na uwadze i nie wykluczała jej z własnych operacji tylko po to, by dokonać niepewnej i niepotrzebnej selekcji tekstów. Dodatkowo, przywrócenie kategorii życia w rozmowie o literaturze pozwoli nam zdekonstruować pewne społeczne uprzedzenia wobec niej.
Tutaj dochodzimy do kwestii „uniwersalne – case’owe”. Dla mnie to pytanie jest – wybacz, Grzegorzu – iluzją. Case’owe metody badawcze w humanistyce stanowią (lub stanowiły, zależy) paradygmat szalenie zaborczy, postulujący na każdym kroku (zarówno w ogólnej teorii, jak i u progu konkretnej case) swój uniwersalizm. Dobra krytyka będzie mówić zarówno coś o tekście, jak i o języku w ogóle; pójdzie za tekstem, ale w którymś miejscu go przekroczy, by dokonać działania w ścisłym sensie twórczego. Zdekonstruujmy wreszcie opozycję „krytyki idącej-za-tekstem” i „krytyki mówiącej-od-siebie” czy „teoretyzującej”. Tutaj przecież również, jak uczy Bloom, dokonuje się clinamen – i to clinamen paradoksalnie bardziej złożony niż w literaturze, stanowiący odchylenie zarówno od tradycji krytycznej, jak i od tekstu literackiego (badanego tekstu). Streszczanie tomu poezji jest równie zgubne dla krytyki, co streszczanie Derridy. A filozofów i teoretyków musimy czytać – dają nam narzędzia, bodźce, kształtują świadomość krytyczną. Ze względu na to ostatnie jestem w stanie bronić nawet lektur Ingardena, który jako „badacz” jest kompletnym nieporozumieniem.
Rzecz jasna, mój wybór kategorii życia jest subiektywny, autorytatywny i jest tym „pociągnięciem za jeden sznurek”. Ale reszta wcale nie wisi, reszta zaczyna się poruszać. Nie postuluję tej kategorii jako koniecznie i obiektywnie najbardziej pierwotnej, ale jako nieodłączną – której zaakcentowanie w krytycznej lekturze napędza ją w interesującym, odkrywczym kierunku. Ostatnie, czego bym chciał, to krytyka, która wie wszystko o „życiu, wolności i pamięci”. Ale pisanie o jednym tekście nie wyklucza myślenia o wielogłosie, jakim jest literatura. Pracując choćby nad konkretnym wierszem, zawsze wychodzę w przestrzeń poza nim (jak to było u Lacana? „Myślę tam, gdzie nie jestem; jestem tam, gdzie nie myślę”?). Nie mogę negować złożoności pola literackiego i usprawiedliwać się tym, że idę za konkretnym tekstem. To mógł zrobić tylko twórca tego tekstu; natomiast mój tekst – krytyczny – musi wynikać z krytycznej świadomości, ze świadomości imponującego ogromu, jakim jest literatura. Ciekawe, że Eliot np. postrzegał krytykę wyłącznie w podwójnym kontekście: jako przedstawianie „okoliczności historycznych” i zestawianie/uzgadnianie ze sobą różnych tekstualnych perspektyw. Na ogólniejszym poziomie (i tutaj zupełnie odchodzimy od tematu dyskusji) nie stawiam wymogu „oczytania” czy szpikowania tekstu nazwiskami i terminami filozoficznej proweniencji, ale pewnych umiejętności – zdolności zestawiania perspektyw, odnajdywania się w najbardziej złożonych sieciach semantycznych, umiejętności poruszania się w przestrzeni, co do której wiemy tylko, że nigdy jej nie opiszemy – w pewnym sensie, krytyk na każdym kroku podejmuje wybory egzystencjalne.
Wracając jeszcze tylko do słów o tym, że pisarze chcą porządku, w którym zostanie usłyszany wielogłos – taki moim zdaniem jest charakter literatury, z którą obcujemy; chodzi mi o to, że taki porządek podpowiada całokształt dyskursu literackiego, w który – jako krytycy – mamy wgląd. Nie myślę tu o konkretnym pisarzu; są rzecz jasna autorzy i autorki (choćby feministyczne), którzy postulują wielogłos w ramach tożsamości, ale to nieco inna bajka – miałem na myśli raczej „pole literackie” niż jakąś grupę wziętych z osobna twórców.
No i o to chodziło – brakowało mi tego zaczepienia w konkrecie, to mi go po części dostarczyłeś w mig. Mimo to wciąż tkwimy zawieszeni nad bliżej niezgłębioną „kategorią życia”. Wydaje mi się, że nie ma mowy o jego rugowaniu, skoro nie zdobyliśmy się na dostateczny nad nim namysł. Jak sytuować tekst krytyczny w kontekście „życia”?
Bo jestem przekonany, że współczesny krytyk pojmuje życie w sposób masakrycznie płaski – głównie (a może wyłącznie) jako życie literackie, czyli wtórną kwestię obiegu, recepcji, transmisji. Kategoria życia dla niego to sprawa dawno już unicestwiona, ponieważ kojarzy się z biografizacją literatury i sytuowaniu jej w kontekście przaśnie pojętej socjologii literatury (czyli takiej, którą skutecznie skompromitowały marksistowskie dociekania, oparte na twardogłowej binarności. Z drugiej jednak strony, jeżeli już o tym mówimy, chyba przedwcześnie skreśliliśmy takiego Lukacsa, ale on stanowi wśród takiego grona śmietankę jej kożuszka).
Na marginesie. Życie – zaangażowanie. Wystarczy pomyśleć, ile obecnie mamy problemów, by przezwyciężyć strasznie głupawą obawę przed normalnym dyskutowaniem o zaangażowaniu literatury /literatury angażującej(a więc wsiąkniętej w życie albo wymuszającej jasno określony angaż krytyczny podczas lektury)? Gdziekolwiek byś nie uderzył, tam znajdzie się ktoś, kto ci przypomni, że my swoje już zaangażowanie mieliśmy w peerelce; zawsze ktoś wyskoczy z widmem pryszczatych zwolenników socrealizmu, z Putramentem, i z Lasotą. Stokfiszewski – który automatycznie się tu pojawia – (nawet mając świadomość jawnie manifestowy charakter jego tekstów) wciąż stoi w miejscu, bo kwestii zaangażowania nie potrafi przekuć w realizowany program; wszystko wciąż tkwi na papierze jako projekt i m.in. dlatego już mało kto bierze gościa na poważnie. Inna rzecz, że jest to osoba, która wciąż jest napędzana przez jakiś karykaturalny syndrom gorliwości neofity, który swoją działalność traktuje misyjnie, nabożnie, z oświeconym namaszczeniem eksploratora, który niesie dobrą nowinę („my polityczni”); zamiast wziąć się do za siebie, ogarnąć i spędzić weekend na kursie nauki dystansu do własnej roboty. Tak czy siak dziwnym trafem przeciwnicy zaangażowania, upatrując w postulacie literatury zaangażowanej niebezpieczeństwa, jakoś nie dostrzegają tego na swoim boisku.
Sumując. Mam wciąż wrażenie – mówiąc o „kategorii życia” – pozostawiania wciąż na wystarczającym poziomie abstrakcji i obawę, że „przywrócenie” tej „kategorii”, o którą – jak się zdaje – zabiegasz – zakończyć się może na poziomie hasła i heroicznego zawołania do akcji. Krzykniesz: kamera, akcja!, ale ujęcie wciąż pozostanie to samo. Z nowszych prób, które mi się teraz kojarzą, przypomina mi się próba przeszczepienia zupełnie odrealnionej (w wykonaniu inspiratorów – G.Jankowicza i J.Fiedorczuk) koncepcji ekopoezji, którą lansowano wiosną ubiegłego roku na zasadzie podobnego do – pokrótce przeze mnie naszkicowanego – Lacanowskiego patentu. Czyli: wpierw jest idea, jest manifest – potem jakoś się do tego literaturę usytuuje (odpowiada to intuicjom Rorty’ego o filozofie-macho, który „na siłę kształtuje tekst w formę odpowiadającą jego celom”). I w ostatecznym rachunku: jest git. Mission completed.
Życie. Jeżeli stało by zatem konkretne, świeży ferment i użyteczne przeświadczenie – brzmi wcale kusząco. Ale jeżeli słyszę o „kategorii życia”, to czuję mocny protest, przeczuwam aranżację jakiejś sztucznej akcji. Kategoria życia: trochę jakby – zamiast o ludziach – mieć na myśli „czynnik ludzki”. Brzmi pokrewnie. Ale.
Ach, i brakuje mi w proponowanym przez Ciebie ujęciu miejsca na „ja” krytyka, który ostatecznie trzyma palec na spuście. I od którego – finalnie – zależy (w jego wypowiedzi! – ale kto czyta wypowiedzi krytyków i dyskusje w komentarzach pod tekstem 😉 struktura tekstu, koncepcja, ułożenie narracji etc. No, i przede wszystkim – język. Czyli – mowa o „krytyce twórczej”, jaką opisywał i zasadniczo reprezentował Eliot (na marginesie, wyróżniał on chyba nie dwie, a więcej możliwości – prócz „k.twórczej”, np. k. „historyczną i moralistyczną” oraz „właściwą”, czyli uprawianą przez poetę-krytyka).
Ale mniejsza o to.
Z Twoją diagnozą na temat tego, jak się życie zwykle traktuje bądź czyta w przestrzeni badań literackich, zgadzam się w pełni. A jednocześnie wydaje mi się, że tego rodzaju dyskusja jest miejscem właśnie na wezwania i zawołania do akcji; spodziewam się, że na hasło „życie!” padnie pytanie: „jakie?”. Kusi, żeby odpowiedzieć: każde. Z jednej strony chodzi bowiem o pewne nastawienie do literatury, w którym kryterium podejmowanych tematów, dyskusji i projektów byłaby ich „żywotność”, wewnętrzna dynamika, podsuwanie nowych paradygmatów i otwieranie pola do polemiki. Z drugiej – chodzi, rzecz jasna, o konkretne koncepcje z przeróżnych obszarów myśli humanistycznej, od Emersona po Agambena (dla mnie pytanie o życie jest szeroko pojętym problemem „pojedynczości wobec wielości”. Tylko czy warto o tym mówić na tym poziomie ogólności? 🙂 ).
Ale przede wszystkim odniesienie do życia może być jednak narzędziem dekonstruowania złośliwych paradygmatów i łączenia lewitujących w bezprogramowej krytyce kategorii (wielokrotnie już wymienianych – pamięci, wolności, etc.). Tak zresztą próbowałem jego kategorię przedstawić w powyższym tekście – jako sposób krytyki i metakrytyki. Zależność życie – literatura działa w obie strony; nie ma życia poza literaturą, jest tylko życie z różnym do niej nastawieniem. Kategoria życia ujawnia w dyskursie krytycznym wielowymiarowość literatury – to chyba jej najistotniejsza rola. A kiedy zamiast „życie” mówię „kategoria życia”, to dlatego, że staram się spostrzec je już teraz jako element potencjalnego „innego tekstu” krytycznego, jako ten Twój „pojedynczy sznurek”.
Co do Eliota, to odnosisz się chyba do tego, co pisał w „To Criticize the Critic”, chociaż tam były cztery kategorie (Professional Critic, Critic with Gusto, Academic/Theoretical i „poet as a critic”). Mi chodziło o wnioski, które podsuwa w „Hamlet and his problems” i w nieco późniejszym bodaj tekście o literaturze i teologii. Ale krytyka twórcza Eliota też polega na łączeniu perspektyw, jest czymś nieco odmiennym od tego, co Ty masz na myśli, gdy piszesz o krytyce twórczej – i to ostatnie pozwolę sobie w kilku słowach też skomentować.
Jak już wspominałem, nie szkicowałem powyżej całościowego projektu krytyki. A jednak, wywołany do odpowiedzi przy okazji miejsca krytycznego „ja”, czuję się zobowiązany pociągnąć ten wątek 🙂
Krytyka jest pewnym sposobem mówienia o języku. Forma krytyczna – każda – jest wypowiedzią krytyka na temat problemów, jakie sprawia mu język. Jego wypowiedzią, za którą bierze pełną odpowiedzialność – odpowiedzialność za krytykę spada na krytyka, nie na literaturę (chociaż to literatura kształtuje swoich krytyków). Dobry tekst literacki stawia przed nim więcej wyzwań, prowadzi go w przestrzeń emocjonującej i dynamicznej gry, ale „zły” składa na jego barkach tę samą odpowiedzialność i wyzwania innego rodzaju. W tym sensie oczywiście „przede wszystkim – język”. Na wszystkich jego płaszczyznach, również tych, które wymieniłeś (struktura, koncepcja, narracja). Charakterystyczne dla postawy krytycznej będzie otwarte i „poważne” podejście do każdej lektury – zrozumienie, że każda przeczytana książka może całkowicie przebudować porządek jego świadomości, jego mowę, jego projekt. Ale tutaj wchodzimy już w banał.
Rzecz w tym, że nie chcę wskazywać ani miejsc, ani narzędzi, w których „powinno” uwidaczniać się krytyczne ja. Jasne – można i należy badać pod tym kątem istniejące teksty krytyczne, funkcję ich poszczególnych elementów i interesujące zjawiska, ale nie da się tego przekuć w zestaw zaleceń ani program krytyczny; nie ma ciągłości, chociaż możemy uczyć się na błędach, sztuczkach i sukcesach. Krytyczne „ja” jest nieusuwalne – możemy uczyć się wskazywać jego miejsce, bronić go przed represją i brać za nie odpowiedzialność, ale to już szeroko pojęte kwestie polityczne. Żeby pokusić się o zalecenia i ogólnie pojętą „programowość” musimy wejść właśnie w wymiar polityczny dyskusji, wziąć większy rozmach.
Przywołanie kategorii życia na pewno naprowadza na te wnioski; czy wymusza je? Nie wiem, nie sądzę. To jednak dwa różne spostrzeżenia z dwóch nieco odmiennych porządków, które łączą się, ale zapewne dopiero przy innej dyskusji, w większym projekcie, w jakimś quasi-programie.
Przy okazji – w zasadzie nie miałbym nic przeciwko „Lacanowskiemu patentowi”, gdyby z czasem brał poprawkę na literaturę. Kłopot w tym, że psychoanaliza lacanowska od wielu lat nie dała ani jednego nowego narzędzia czytania tekstu. Najciekawsze dla literaturoznawcy wnioski wyciąga się teraz np. z lektur Badiou, a nie od samych lacanistów.
No tak, tekst Pawła zmierza, moim zdaniem w słuszne strony „uwolnienia” krytyki, poluzowania cugli, pies na smyczy ma ograniczony zasięg, można go nauczyć chadzać (tak jak pewne schematy akademickie mogą uczyć chadzać) ale jak się psa spuści ze smyczy to zaraz coś ciekawego wywęszy. I właściwie da się o tym bardzo zwięźle napisać i klarownie. to nic skomplikowanego i nawet intuicyjnie wyczuwam taki ruch w krytyce. Krytyka to dialog. A warunki rozmowy powinny być swobodne, wiadomo. Co do pewnych zarzutów wobec uproszczeń i ograniczających kryteriów typu pamięć , wolność etc. jestem na tak i na nie, znaczy mam do tego dystans, jak do każdego modelowego schematu, to są tylko punkty odniesienia dla dalszych analiz, zwykle nie wnoszą żadnego podziału, a jedynie możliwość posługiwania się terminem, kryterium dla własnych przemyśleń.
Ingarden mam wrażenie jeszcze powróci wraz z kognitywistyką, zresztą to będzie zapewne rewizja całej fenomenologii. – taka intuicja.
ale najbardziej się obawiam, że krytyka nie potrzebuje już literatury pięknej, sama sobą zaczyna się nieźle karmić 🙂
czyli robi się wrzodem, taką samożywność zachowuje np. administracja w Polsce i Europie
hej hej
k
I jeszcze do tekstu Pawła, któremu, jak rozumiem, brakuje konsekwencji w wywodzie, bo z jednej strony podważa kategorie, próbuje je unieważnić, z drugiej zaś z pewnością odwołuje się do innych np. w ostatnim fragmencie do wolności. A ja bym się tam nie odnosił tylko robił po swojemu możliwie lekko i niesamowicie. o!
Nie chodzi mi o podważenie takich kategorii jak wolność czy pamięć, tylko o przełamanie jednowymiarowego ich wizerunku, który powiela Nasiłowska – zgodnie z którym „pamięć” i „wolność” czasem w literaturze są, a czasem ich nie ma. Co w konsekwencji prowadzi do stworzenia dwóch literatur, a w zasadzie, w tym momencie – już faktycznie literaturek.
Nie mam nic przeciwko wolności ani pamięci 🙂 Nie zakładajmy po prostu ich nieobecności w żadnym tekście, który „na poważnie” czytamy.
O, dopiero teraz widzę, że zjadło mi fragment o Lacanie – oops 😉 Mówiąc „Patent Lacanowski” miałem na myśli taki model uprawiania literaturoznawstwa (ale głównie krytyki), w którym z podstawowych figur jego myśli (Realne, Wielki Inny, uproszczone pojęcie fazy lustra, Fallus) czyni się podstawowe prawdy wiary krytyka, który taki model realizuje – czyli zestaw obowiązkowych narzędzi, które w tekście krytyka-lacanisty powinny się pojawić. Inaczej – dupa zbita, panowie, choinki nie będzie, tekst się nie udał, bo zapomnieliśmy odmówić pacierz.
Żeby nie było ogólnie – weźmy takie „Parabazy wpływu” Potkańskiego czy gros tekstów ze zbiorówki „Wokół Freuda i Lacana”, żeby się przekonać, że oczytanie i samoświadomość krytyka (na bazie filozofii i psychoanalizy) zamienia się w groteskę, bo prawie wszyscy zwolennicy takiego pisania, traktując zestaw podstawowych narzędzi rozpoznawania pewnych intuicji autora (narzędzi, które Lacan mimo wszystko nam daje) bez dystansu i z pompą, pozbawieni krytycznego namysłu dla własnej metody, popadają w mega przesadę, bo każdy tekst i każdy autor służy tropieniu Fallusa i rozpoznaniu Realnego. Ja pierdzielę, daleko tak nie zajedziemy, panowie 😉
Mówisz – Badiou. Może i masz rację, może i krytyka twórcza u Eliota miała inny wektor, w każdym razie najbardziej wiarygodnym był dla niego krytyk „dwuręczny”, uprawiający i jedną działkę i drugie. Jeżeli chodzi o to, że najważniejsze, żeby w tym pisaniu – właśnie – było czuć życie – to się zgadzam. A że bez literatury życia nie ma, to co ja będę opowiadał 😉 Pożyjemy – zobaczymy, proszę ja Was, drodzy, hihi, interlokutorzy.
Nie wieszałbym psów ani na Potkańskim, ani na tej antologii pod redakcją Dybla (mam jej do zarzucenia głównie pewną oczywistość czy nadmiar uproszczeń, ale to na gruncie samego Lacana). Trafiło się tam przynajmniej kilka ciekawych odczytań, które może nie mają wielkiej wartości metodologicznej, ale stanowią po prostu frapujące interpretacje. Co do „patentu” – rzekłbym po prostu, że można różnie. RSI jest czymś, co należy brać pod uwagę choćby dlatego, że ujawnia złożoność tekstu – jest konkretnym i przydatnym narzędziem. I jeśli krytyka potraktuje psychoanalizę Lacana jak każdą inną postrukturalną narrację – pewne doświadczenie, które podsuwa nam różne narzędzia do czytania tekstu – nie dając się zwieść pozorom uniwersalności i monolityczności, które sugerują przynajmniej niektórzy teoretycy Lacana, to nie powinna mieć z nim większych problemów.
No i – odsuwając na moment postawę samych lacanistów – nie wyobrażam sobie, Grzegorzu, rozpoznawania intuicji czy intencji autora. To znaczy – wierzę, że coś da się z tym zrobić, jestem nawet skłonny uznać, że z zestawem konkretnych narzędzi i murem konkretnych obwarowań można mówić o autorze na podstawie tekstu, czego dla lacanistów koronnym przykładem jest Cioran. Ale czy to robota dla krytyków i badaczy literatury? Analogicznie – to, że uznajemy wartość socjologii i psychologii, nie znaczy, że interesujemy się ich rzekomym przedmiotem. Krytyk, który sięga po narzędzia udostępniane mu przez psychoanalizę, musi wziąć poprawkę na to, że mówi o tekście i nie staje się analitykiem autora empirycznego.
No tak, niemal wszędzie da się coś uszczknąć (na marginesie, chyba jednak w tym momencie mówisz, że Lacan daje jednak pewne narzędzia do czytania tekstu, przynajmniej do „frapujących interpretacji”), od tego jest konieczność ogarniania wszystkiego, co może krytyka dopalić, zainspirować, ale mnie – uzależnionego od biegania samopas i krytycznego włóczęgostwa – taka metoda raczej nuży, a najczęściej bawi, a na pewno odcina od tekstu. Może wynika to po prostu z mojego wewnętrznego oporu wobec twardych struktur. A może po prostu niedostatecznej wiedzy. Kto to wie.
Ale Boże broń, psów tu nie wieszamy, psy są najfantastyczniejsze przecież, nawet te pogrzebane 😉
a zatem hał hał hał