ffffound.com

ffffound.com

…chociaż do pięciu oczek nie było jakoś astronomicznie daleko. Ale do rzeczy. Tomasz Piątek, który prócz deklaracji, że z mięs spożywa wyłącznie dziczyznę  zabijaną przez zaprzyjaźnionego rzeźnika (ale nie zamierza jednocześnie kiełzać swoich rozpasanych, okołokuchennych fantazji: marzę o tym, żeby spróbować polpetty ? jest to regionalne danie włoskie. Duża ośmiornica nadziewana rybimi wątróbkami i drobnymi żyjątkami morskimi, pieczona na rożnie), a także poza nadproduktywnym wyrobem felietonów w „Krytyce Politycznej” oraz poczynaniami w obronie niezależności bibliotek polskich – zasłynął ostatnio jako laureat lukrowego cuksa od Niedoczytanych. I to o  jego, nagrodzonej w tym plebiscycie, Morderstwie w La Scali, w pierwszej piąchopirynie na F-K chwilkę sobie pogadamy.

To już ponad rok po premierze, ale co tam, książka wciąż całkiem warta wzmianki, zwłaszcza na tle tego, co się w rodzimej prozie wyrabia. Bo Piątek naprawdę, mimo że nie jest Wielki jak Paschalne Triduum (sic!), to trzyma fason. Powiedzmy sobie jedno: prawdę mówiąc mam powyżej uszu książek udających kryminały – skrojonych na kryminał, ale skoncentrowanych na igraszkach z konwencją i destabilizacją gatunku, ? la taki, na przykład,  jedenasty, dwunasty czy trzynasty Świetlicki. Czyli takiej prozy, której kryminalna konwencja jest potrzebna po to, by dźwignąć wtórną fabułę, bladych bohaterów i ukryć niedociągnięcia warsztatowe oraz kompozycję książki, podrasowując te komponenty iluzją intrygi, na zasadzie strzelby nad kominkiem, która musi wypalić, tylko, jasne, nie wiadomo kiedy. Bo przecież to manewr stary jak świat, a tak naprawdę niemiłosiernie eksploatowany już od czasów francuskiego desantu noveau roman i Gum Robbe-Grilleta. Ale z Piątkiem sprawa taka prosta nie jest.

Morderstwo w La Scali, mimo że częściowo realizuje taki, jak powyżej, paradygmat kryminału sfingowanego, wymyka się zamknięciu go w takiej, sformułowanej  na kolanach, formule. Po pierwsze, trzeba przybić Piątkowi pionę za językowe ogarnięcie tej książki – która przy pierwszej lekturze sprawia wrażenie cholernie zmanierowanego gniota, uzależnionego od angielsko-makaroniarskich wtrętów leksykalnych i idiomów, których nie ma się ochoty deszyfrować, albo które są deszyfrowane przez samego autora zbyt rozlegle, bez pokładania nadziei w IQ czytelnika (bo słyszałem, że niektórzy z czegoś takiego jak IQ korzystają). Ale czytane z dystansu, przetrawione, Morderstwo w La Scali nie sprawia już wrażenia książki przeładowanej, nie ma się już wrażenia, że to rozmówki polsko-angielsko-włoskie w kostiumie spaghetti kryminału, ale  że językowe quarantotto (bajzel, chaos, burdel) to raczej rasowy, prozatorski flow, który zbliża czytelnika do bohaterów i przybliża w pewnym sensie włoską mentalność. No, i nade wszystko taka strategia językowa potęguje ideologiczny potencjał tej książki.

Bo, po drugie, jest to rzecz ideologią nasycona, ale, co ciekawe, nie popadająca w zacietrzewienie czy gorliwość neofity, za którego można by, przy odrobinie dobrej woli, Piątka wziąć – jako spadochroniarza z obozu drug junkie, do ścisłej pierwszej piątki (!) środowiska „KP”. Mówiąc krótko: jakkolwiek odległy jestem od socjopolitycznych sympatii Piątka, pełen respekt mu się za tę książkę należy. Także za potraktowanie takiego Pasoliniego nie jak płaskiego logotypu na t-shircie i zrobienie z niego pop ikonki w stylu Che czy Lenina (ku westchnieniom młodych lewaków), ale wykorzystanie go w tej książce poważnie. (Tylko bez kosmatych myśli, proszę!). Może czasami tę powagę przydałoby się poprzebijać z dystansu, skontrować, zironizować, ale po co gdybać. Piątek jest inny. Mógłby przecież, jako amator dziczyzny wykorzystać w tym kryminale swoją znajomość organów wewnętrznych i sposobów patroszenia zwłok, wydając kryminał gore? Mógłby. Ale jest inny – i ta inność, zamiast pójścia na łatwiznę,  go kręci.

O czym możemy przeczytać choćby na jego stronce autorskiej:

W latach 1980-1989 jadłem głównie kaszankę albo ryż. Mama kiedyś podała mi kaszankę zmieszaną z ryżem, ale odmówiłem współpracy. Poza tym były ziemniaki. Czasem salceson albo mielonka. Kurczak albo ryba raz w tygodniu były dużym wydarzeniem. Głód innych smaków był taki, że umysł czepiał się wszystkich możliwych fantazji. Na przykład pociągał mnie bardzo wielki bochen zielonego spleśniałego chleba, mroczny i wilgotny, jaki zobaczyłem w śmietniku. Był zepsuty, to prawda, ale był inny.

Jakie jest więc Morderstwo w La Scali? Bardziej inne niż zepsute. Rzekłem.

Grzegorz Czekański




Piąchopiryna to nowy cykl „krytyczny” na F-K, usiłujący zaproponować trochę inny tryb lektury książek (i nie-książek) wybranych za pomocą niejasnych kryteriów, ale „ocenianych” za pomocą kryterium bokserskiego: lewy prosty, nerka, piącha na gardę. Krótko i niekoniecznie na temat. Na otrzeźwienie.