http://25.media.tumblr.com

http://25.media.tumblr.com

Płynąć z bitem

Przegląd najmłodszej poezji polskiej

W czasach, gdy wszystko wydaje się być na wyciągnięcie ręki, a gwiazdą może zostać każdy ? wrzucając głupawy filmik do sieci, albo występując w Rozmowach w toku czy w kolejnym programie z cyklu talent show; słowem: w czasach dominacji obrazu nad drukiem, żyją ludzie, którzy dobrze napisany wiersz przekładają nad szeroko pojętą rozpoznawalność. I nie są to wcale mężczyźni z siwymi brodami, ani kobiety z chustami na głowach, ale urodzeni w okolicach 1989 roku najmłodsi przedstawiciele polskiej poezji, którzy mają już za sobą pierwsze publikacje książkowe lub wysyłają swoje zbiory na przeróżne konkursy ? nierzadko wygrywając te najważniejsze. Zakładają czasopisma i publikują w nich, wreszcie, organizują wieczory autorskie, na których nie szczędzą swoim, często starszym rozmówcom, niewygodnych pytań. Dlaczego oni? Może z tego powodu, że posiedli warsztat, którego nie powstydziliby starsi ziomkowie po piórze? Bo obca jest im prywata w tekstach, kolesiostwo, sprowadzające poezję do środowiskowych wygłupów, z których przeciętny czytelnik rozumie tyle co nic? Bo młodzi gniewni? Coś w tym jest.

Co ich łączy? Pamięć o rzeczywistości zapomnianej, nieskażonej przez media. To, że jeszcze nas na nią stać, i że wystarczy mocniej przyjrzeć się tej obecnej, by tamta mogła ujrzeć światło dzienne. Ale łączy ich również spory potencjał krytyczny, którego ci poeci nie marnują i coraz częściej goszczą na łamach ogólnopolskich pism. Za przykład niech posłuży poezja Grzegorza Jędrka (dwukrotnie nominowany do nagrody głównej im. Jacka Bierezina, jeszcze przed debiutem, ale chodzą słuchy, że już w grudniu wyjdzie jego pierwsza książka), z uporem maniaka opisującego zwyczajny świat. Jędrek, jak się wydaje, chce na powrót przekonać do niego czytelników, którzy tracą bądź stracili go z oczu na rzecz świata wirtualnego. Z wierszy lubelskiego poety wyłania się więc człowiek, któremu daleko do cyberpoezji. Język Grzegorza Jędrka, jest właśnie ?niemedialny?, a tym samym: przekonywający; próżno tu szukać haseł reklamowych, znanych powiedzonek, podkręcania tempa, za pomocą modnych ostatnio szybkich ujęć, slajdów. Ta poezja opisuje na nowo dobrze znane nam przestrzenie, jest wolna, nie boję się powiedzieć: ślamazarna, ale taka musi być, jeśli Jędrek chce zwracać uwagę czytelników na każdy szczegół.

Dlatego nie wiem jakby zakończyło się jego spotkanie z Tomaszem Bąkiem (m.in. Silesius w kategorii debiut roku za tomik ?Kanada?), bo z kolei ten poeta wydaje się zachłanny, próbujący w tekstach punktować wszystko, co mu się w otaczającej rzeczywistości nie podoba, a tym samym da się przekłuć we frazę. Są więc i lewacy, Peja, gwiazdy hokeja i piłki nożnej, członkowie koła młodych HWDP do spółki z resztą świata. Innymi słowy, mamy tu kulturalny tygiel, któremu autor wymierza siarczysty policzek, bo choć jest niewątpliwie otwarty, to nie na wszystko i nie na wszystkich. Czy tym samym próbuje przywrócić zachwiane proporcje pomiędzy człowiekiem a otoczeniem? Co prawda, język, którym się posługuje, przypomina wczesnego Kopyta (slangowy, w pewnym sensie chaotyczny, hasłowy, pełen odniesień do popkultury i polityki, niekiedy wręcz agresywny), jest trochę efekciarski, ale na pewno żywy, giętki, trafiający w sedno; podmiot liryczny to mistrz ironii, na dodatek jest ruchliwy, stąd i wiersze dynamiczne. Ale jednak poeta potrafi utrzymać je w ryzach, nadać im odpowiednie flow, które pozwala czytelnikowi płynąć z bitem. Poza tym autor ma coś ważnego do przekazania. I pokazania. Na przykład? Choćby to, że od wydania ?Yassu?  Kopyta świat nie pokazał nowego oblicza, tylko ludzie ubierają się modniej. I ta banalna ciągłość rzeczy wyraźnie go irytuje. Co prawda, wszystko to już było, lecz humoru i radości z czytania nigdy za wiele.

Z kolei poezja Ilony Witkowskiej (nagroda specjalna w XVI konkursie im. Jacka Bierezina), nie jest na pewno poezją zbliżoną do liryki czołowych przedstawicielek dzisiejszej sceny: Wioletty Grzegorzewskiej, Kiry Pietrek, Justyny Bargielskiej, Marty Podgórnik, czy Julii Szychowiak . I tak sobie myślę: czy na pewno jest aż tak oryginalna? Jest tutaj miłość, ale na pierwszy plan wysuwa się ta do zwierząt. Poza tym, która ze wspomnianych autorek potrafi czytać w snach swojego psa? (?pies śni sen o wielkości. w śnie tym jest koniem.? ? całość do przeczytania tutaj: http://fundacja-karpowicz.org/ilona-witkowska-ty-nie-dostaniesz-obrozki/). Bądź ?zebrać z podłogi odłamki szkła przy pomocy kromki chleba?? Ale spokojnie, to tylko rekwizyty (żeby nie było: nie uważam, że to urocze stworzenie jest rzeczą!). Jeśli jest coś, co łączy Witkowską z Jędrkiem, to silna potrzeba mówienia o szczegółach, które determinują nasze życie, a my jesteśmy tak zaślepieni pogonią za pieniądzem, że tego nie dostrzegamy. Jednak w tych wierszach nie ma patosu; to teksty oparte na niuansach, a zarazem konkretne, zawierające spory ładunek krytyczny, precyzyjnie podłożony pod nasze konsumpcyjne przyzwyczajenia. Witkowska ma jasno określony cel: przekazywać ludziom, to czego nie czują; nie zagaduje czytelnika (wiersze najczęściej składają się z jednego, dwóch, trzech zdań), ale mówi wiele, a przy tym nie naskakuje na niego, nie przytłacza. Dlatego pozostaje mieć nadzieję, że debiutancka książka w końcu się ukaże i nie będzie jedyną, a Witkowska nie porzuci wierszy na rzecz tylko i wyłącznie publicystyki (patrz artykuł o Kasi Tusk w ?Przekroju?).

Krzysztof Szeremeta może poszczycić się największym dorobkiem z prezentowanych tutaj autorów; ?Połowy?, antologie, arkusze i zbiory wierszy chłopak ten zdołał już zaliczyć wystarczająco szybko, by otrzymać szansę pójścia w ślady innego Krzysztofa i przed trzydziestką wydać swoje wiersze zebrane, a tym samym być już spokojnym o swoją pozycję w podręcznikach szkolnych. Nie wiadomo jednak czy będzie mu się chciało, skoro, jak sam pisze w biogramie, już ?publikował wszystko wszędzie i wygrał wszystkie konkursy imienia wszystkich?, i jeśli w wieku 22 lat ?napisał wszystkie wiersze i wszystkie eseje, a przy tym był tłumaczony na wszystkie języki.? Szeremeta to zagorzały fan Adamka i piłki nożnej, przez to i wiele wierszy o sporcie, głównie te dobre. Ale też o stosunku poety do chrześcijaństwa, o byciu katolikiem w czasach raczej wrogo nastawionych do katolicyzmu. Równie ironiczne jak Tomasza Bąka. Bardzo sprawne, przez które przewija się cała gama fraz brzmiących bardzo nowocześnie. Niekiedy efekciarsko, ale co tam. Ważne, że jest dobry, pulsujący rytm w tych tekstach, i jest chęć powiedzenia czegoś ważnego ? w sposób odważny, trafiający do czytelnika. Prudniczanin na barykadę raczej się nie wybiera (gdyż twierdzi, że nie ma barykady, przynajmniej w poezji), a jego utwory niewątpliwie są manifestem człowieka, który nie jest zadowolony z faktu, że żyje w czasach odrobinę nudnych.

Po prawej stronie zdaje się również stać Paweł Hajduk (zdobywca I miejsca w konkursie im. R.M. Rilkego). Najmłodszy w zestawie, ale wielce obiecujący. Już piszący dość oryginalną prozę poetycką, pojawiający się to tu, to tam. Dobra, niech będzie: w najważniejszych czasopismach literackich w Polsce. Natchnienie czerpiący z Psalmów, Ewangelii, ale nie pretensjonalny. Z pomysłem na siebie, konsekwentnie trzymający się raz obranej ścieżki. Mający ze wszystkich tu obecnych najmniej związków z rzeczywistością, lecz nie można posądzić go o zupełne bujanie w obłokach. Łączący języki i próbujący opisać, to czego się nie da. Jak to napisał kiedyś śp. Tomasz Pułka: ?deprecjonujący wiele zmurszałych ustaleń?. I coś w tym jest, skoro Hajduk wydaje się pisać, jak mu się podoba. Może czasami faktycznie zbyt dopowiada, może te teksty bywają przegadane, pozbawione błyskotliwych fraz (bowiem poeta ten stara się, żeby jego wiersze był pojedynczymi metaforami), ale jestem pewien, że większa dyscyplina i umiejętność składania wersów przyjdzie wraz z wiekiem. Na razie ogromny potencjał.

Urszula Kulbacka (zdobywczyni nagrody głównej w XVII konkursie im. Jacka Bierezina, autorka tomu ?rdzenni mieszkańcy?, o skądinąd najbardziej przerażającej okładce, jaką miałem okazję ujrzeć w ostatnich latach), być może nie jest, jak to Wojciech Kass ujął w posłowiu: ?planetą poetycką, która wzeszła na Mazurach?, tylko satelitą Teresy Radziewicz do spółki z Joanną Lech, Robertem Miniakiem i Łukaszem Jaroszem, jednak nie można odmówić jej umiejętności rozprawiania się na dobre z tego typu pisaniem. Innymi słowy, po Kulbackiej już tylko popiół. W międzyczasie wchodzenie w dorosłość, zakopywanie zabawek, pierwsze śmierci i ich oswajanie, lęki. Kreowanie własnej rzeczywistości na potrzeby cierpiących, chorowitych dzieci, których od groma w wierszach Kulbackiej, niczym matek, stąd tyle u niej analiz relacji między ludźmi. W szczególności między rodzicami, a ich pociechami, a także kolegami, koleżankami. Aż ciśnie się na usta: plątanina relacji. Prócz tego: budowanie napięcia poprzez stosowanie niedomówień, jakby język nie był w stanie wyrazić wszystkiego. To poetyka o niepewnych podstawach, rodem z horroru, ale konsekwentna, spójna. Rozliczeniowa, bo wierzę, że młoda poetka, niewątpliwie utalentowana, znajdzie swój wspomniany język (gdyż ten budowany jest przy użyciu powszechnych już rekwizytów: trumien, ciała, mięsa, rzeki, lasu itp.) i stać ją będzie w drugiej książce na odrobinę nonszalacji, bo na razie to wszystko takie poważne, i aż wierzyć się nie chce, że pisała te wiersze tak młoda osoba. Warto jednak czekać.

Ciekawa rzecz ma się z Radosławem Sobotką, który debiutował wierszami już stosunkowo dawno i nawet był o krok od wydania tomiku, jednak wciąż pozostaje przed debiutem. I zapewne pozostanie najdłużej ze wszystkich, bo to chłopak ambitny, stale poszukujący; który nie potrafi zadowolić się byle jaką metaforą. Na jakiś czas zamilkł, ale teraz powraca, żeby komplikować nawet najprostsze zdarzenia i zasypywać czytelnika ogromem słów, porównań. I na dokładkę serwować mu podrasowane historie z życia poetów, pisarzy, jak choćby Aleksandra Wata, ?wmurowanego w ściany Łubianki?, gdyż Sobotka lubi opowiadać, mówić. I robi to w sposób impulsywny, szalony. Frazy wyrzuca z siebie z szybkością karabinu maszynowego, ale na szczęście ma dobrze ustawiony celownik. Te wiersze nie pozwalają odetchnąć, wymagają skupienia, zaangażowania ze strony czytelnika w sposób maksymalny W dodatku ostrołęcki poeta nie boi się ryzyka, neologizmów, udziwnień (aczkolwiek ostatnio jakby ich w tekstach więcej), podsumowując: jedzie po bandzie. A zaczynał tak niewinnie (mam tu na myśli tekst: ?Lato z Julianem Kawalcem, patrz ?Arterie? nr 2/2008?). Czy ta zmiana optyki przyniesie korzyść? Czas pokaże. Ale próby godne podziwu.

Tymczasem Katarzyna Fetlińska  to laureatka projektu ?Połów?, w ramach którego ukazał się tomik ?Glossolalia? (nominacja do Nagrody Kościelskich) i poetka, która nie potrafi przestać. Już czwarta, piąta strofa na koncie, a ona dalej pisze. A raczej zestawia głoski. By ładnie brzmiało, bo to tomik do słuchania, a nie czytania. I faktycznie, autorka potrafi swoje wiersze recytować świetnie, z pasją, więc gdyby Biuro Literackie pokusiło się o wydanie audiobooka, wiersze z pewnością by zyskały.  I byłaby rewelka. Gdyż teraz jest co najwyżej średnio. Fetlińska ma flow, jednak jej utwory można potraktować jako jeden wielki przerost formy nad treścią. Czyżby korzystała z generatora wersów? Nie wiem, ale czytając trzecią strofę nie pamiętam już o czym była mowa w pierwszej. Szkoda talentu na tego typu wydmuszki. I nie pomogą liczne wstawki w obcych językach, przypisy ani ?Salvador Dali i salwa w oddali? w tle. W tych wierszach brakuje mi życia, wyrazistego podmiotu. Trzeba dać jej jednak szansę, bo jak skreślać poetkę posiadającą tak duży potencjał? Jej debiut jest przedwczesny, ale z pewnością będzie lepiej.

Maciej Raś natomiast podobno skutecznie się wypisał, a może to tylko taka cisza przed burzą. Nieobce są mu językowe gierki, ale nie wchodzi w zwykłe parafrazowanie związków frazeologicznych. Czasami słucha tego, co inni mają do powiedzenia. Jak na przykład taki Wallace Stevens. Tym, co mnie ujmuje w wierszach tego poety, to delikatny, nienarzucający się rytm, a jednak skutecznie organizujący teksty. Maciej Raś ma talent do robienia czegoś z niczego. Zwykła wizyta u fryzjera staje się pretekstem do refleksji nad relacjami między ludźmi. Czytelnik może powiedzieć: takich refleksji jest na pęczki. Jednak Raś robi to w sposób humorystyczny, nie wydaje się typem nudziarza, który nie potrafi wyjść poza krąg osobistych problemów. Zdań w rodzaju ?ciała rozlokowanego w fotelu jak miasto na prawie niemieckim? się nie zapomina. One wbijają się w głowę i moszczą sobie pokoik z wygodami. Efekciarstwo? Bynajmniej. Pomysłowość. Wiersze w pewnym sensie lekkie, ale konkretne.

Czy wspomniane poetki i poeci są głosem pokolenia? Nie wiem. Nie wiem również, czy w ogóle chcą być. Na razie piszą. Pukają do drzwi. Z pełną świadomością. Nie boją się mówić wprost i walić prawdę między oczy. Czyżby to była wina literatury, która, jak się zdaje  sprezentowała nam niemal wszystko, przez co mogą czuć się swobodniej ze swoimi projektami? W pewnym sensie tak. Dziś chyba łatwiej pisze się wiersze i te dobre również. Aż boję się pomyśleć, co będzie za dziesięć lat. Na razie jednak przyjrzyjmy się tej dziewiątce, bowiem to z czym się zmaga i sposób w jaki to robi, jest dosyć ciekawy, wart przyjrzenia się, lepszego opracowania.


Rafał Różewicz ? ur. w 1990 r. Publikowany i nagradzany. Kończy projekt debiutanckiej książeczki. Były raper. Mieszka w Nowej Rudzie i Wrocławiu.



Wiersze:

Grzegorz Jędrek (ur. 1989 r.)

Walter Benjamin
Budzę się. Schodzę z łóżka. Tak powoli się odrywają
kleiste pasma snu – z mgły i życia są ich ciemne żyłki.
Wloką się za mną i umierają gdzieś na podłodze.
Czas przyspiesza. Siadam na krześle plecami do czasu.
Czas pędzi. Patrzę przez szklaną ścianę. Poranione
budynki gubią się, rozłażą w ten wieczór od czarnych

taśm czasu. Urodziłem się znowu – znów z grobu wstałem.
Znów czuję jak nowe się na stare zmienia, nie mogę

odwrócić się – coraz dalej pędzę w tę rynnę czarnego
światła. Coraz dalej. Księżyc jest. Jest jak koniec rynny.

Jestem zamkniętym w rynnie gołębiem, który coraz
słabiej drapie pazurami w czarną ścianę światła.

Mówiłaś, że mógłbym zostać wariatem – jestem
dzieckiem zasłaniającym oczy przed czasem.

„Nadchodzi wiek niepokoju”

Coś wisiało w powietrzu (dzisiaj
kupiłem ostatni numer „Europy”) na srebrnym sznurku,
na który zwykle nizam niedorozwinięte sny. To jest
a przynajmniej było w szkatułce po kobiecie
śpiącej w moim łóżku zanim je zająłem. Zima

i na jawie zszedłem po schodach w głąb
klatki piersiowej. Mam tam nieźle urządzony pokój.
Wychodzę tylko po hydraulika, kiedy z aorty
cieknie płyn sercowy. To nie jest bezpieczne
nawet głęboko w drugiej komorze.

Bo dziś trzeba mieć szczelne okna
i dobry teleskop. Całkiem już bolą oczy
od podglądania, ale bunt jest bezsensowny –
trzeba by wyjść na miasto, położyć się nagim na światłach
albo w Empiku z wersetem z biblii, koranu, kabały

wypisanym na brzuchu. Może wreszcie
to się urodzi i będę mógł je oddać braciom buddystom
i siostrom. Mam tylko jedną siostrę i ona nie wie,
że to leży u mnie jak kamień w miednicy
i nie chce wisieć ani być gładkie.


Tomasz Bąk (ur. 1991 r.)



Kakofonia

Centrum ma swój beat: orkiestrę na światłach,
big band w drogerii. Przed skrzyżowaniem jest czas na chill
? niewielką improwizację na rozkopanym chodniku.

Muszę uważać, by nie zginąć na wybrukowanej pięciolinii,
gdy pod nogami plączą się basy, błyszczą szesnastki,
między młot a kowadło trafia pisk, hamulec bezpieczeństwa.

Jestem nu jazzem w szerokich butach, zupełnym kosmosem,
melotronem. Nie podobam się publiczności, więc spieprzam
z duszą na ramieniu, uosabiam soul, bis, ostatnie pożegnanie.

Rozjechany kot przypomina mi, że nie ma już rzeczy wiecznych
? na ten moment, forever to tylko Batman, Rabka i remonty.

(z tomiku ?Kanada?, wyd. WBPiCAK, Poznań, 2011)

Ilona Witkowska (ur. 1987 r.)


ciężko jest wymagać od dorosłych mężczyzn, żeby sprzątali w domu,
jak dzieci.

1. weź kromkę chleba i delikatnie przyciskając ją do podłogi, zbierz najdrobniejsze odłamki szkła

ile tu jest przestrzeni!
nawet na święta nie było
tyle przestrzeni.

maczasz ręcznik w occie i przykładasz (do oka)
a teraz pokażę wam jak odkażać (kota)

2. widać, że coś tu próbowałaś robić, bo są ślady
Basia stara się być Europejką.
ma goldena, kota i nadwagę.

nie, nie, Basiu, chodź tu.
patrz w kamerę.

3. w łazience widać ogrom twojej pracy
Anthea Turner pół minuty skacze po woreczku z upraną bielizną
aby szybciej odsączyć nadmiar wody.

(dajcie im czekoladę. będą oszołomione i spokojne.

dekoracja stołu powinna być prosta – być może kwiat róży
unoszący się na wodzie w kryształowej misie.)

jej włosy nie ruszają się.


Krzysztof Szeremeta (ur. 1990 r.)


Introit

Nowy dokument tekstowy powstaje w podziemiu.
Styl mówienia względem modlitwy, odmowy strzału
wobec celu. Na początku wyjścia było Słowo,

wyjście. Przepisując kod z obrazka, przepisuję hymny;
heban; piłka; katol; boks; obrazek strzeże dostępu
do bramki. Mam na sobie rodzaj pisma,
olewam obronę, pismo jest strzeżone

przez trzeciego nad nami, przy którym nie można
zamykać się na połowie, który zadaje dyktando
nie w tempo. To znaczy; podanie; piłka, plecy,
pieprzony katolik jako dobry koncept

przyjmuje akcję uppercut plus dwa lewe proste,
nowy dokument tekstowy powstaje przy linach,
w warunkach sytuacji podbramkowej, w kręgu
podziemnym; on ma miejsce na wolności, sms.

Jeśli wypowie się nokaut, będę leżeć.
Jeśli wypowie się bramka, uderzę.

(z tomiku ?Nowy dokument tekstowy, wyd. Zeszyty Poetyckie, Gniezno, 2011)


Paweł Hajduk (ur. 1994 r.)


Psalm 137 (Z zapisków R.)

Miałem imię, to zbyt dużo, to się nie powinno zdarzyć. Imię zawsze ogranicza, słowa opuszczają. Wiem, że ciało domaga się imienia, a wargi słów, lecz to nie jest usprawiedliwienie.

Czemu autor tej historii nie mógłbym mnie ominąć? Czy dlatego że, co prawdopodobne, nie ma mnie wcale? Lecz to nie jest jeszcze usprawiedliwienie.

Ale, cyt! Zaczynam rozumieć. To ja, nie kto inny, domagałem się języka. A kiedy go poznałem, zrozumiałem, że nie tego chciałem, lecz moje wargi czuły się już lepiej, i moje ciało czuło się lepiej. To był krok naprzód, jakieś usprawiedliwienie. Lecz nie zrobiłem nic prócz tego kroku.

A teraz widzę ? język zostanie odebrany, imię będzie tłukło się po kątach. Kto dużo ma, dużo straci.
I stanę się dla siebie ziemią jałową. I jakże mam pisać na tak obcej ziemi, gdzie znaleźć piórnik, by schować długopis?

(9 września 2010)



Piosenka z operetki statecznego subiekta

Magdzie

1
Gdybym urodził się kotem, co nie jest niemożliwe, kroczyłbym właśnie po rynku w dobrze skrojonym futrze,
lub, kto to wie, chroniąc się przed deszczem, natrafiłbym na nią, doskonałą kryjówkę.

2
Brudne zwierzę, wara, wara ? przedrzeźniałaby gosposię,
zanim schowałbym się w niej (nie w gosposi, oczywiście).
Może to wcale nie źle, myślałbym, czarny kot,
szukający spokoju w białawym futerku,
jeślibym znalazł go w białym ciele.

3
I wtedy, zważcie tylko, w przypływie kociego geniuszu,
myślałbym jakby to było ? urodzić się człowiekiem,
i szukać z zapałem kryjówki w innym białym ciele,
albo pisać o kocie, którym wszak mógłbym być.

24 grudnia 2010 r.


Urszula Kulbacka (ur. 1992 r.)


święto drążenia

najpiękniejszy był dzień, w którym po raz pierwszy
zobaczyliśmy urnę. mówiliśmy wtedy między sobą,
że nie tylko do nas przychodzi śmierć i kopie w łóżka.
powtarzała wówczas, że trumna to nic innego jak

drewniane pudełko z zabawkami. jej brat, wypchany
watą cukrową głód, chował tam kościane grzechotki,
obrzęki: wszystko to dla dzieci, dla dzieci.

podobno wesołe miasteczko ukryte w podziemiach
gości nieudaczników i konstruktorów. wszyscy
naprawiają zepsute mechanizmy. lunapark musi działać,

lunapark zaprasza.

(z tomiku ?rdzenni mieszkańcy?, wyd. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich oddział w Łodzi, Łódź, 2012)


Radosław Sobotka (ur. 1989 r.)


kwiecień oddychanie traw szamanizm

miliony pyłków nocnych płatków ziół
pachną pomarańczą miętą woda pnie
w ich żyłkach zielonych wnętrznościach

w mieście cyklon fotosyntezy
bulwar blisko wody codziennie związki płciowe
aż dusiście słońce robi z pąków olej zielone łapki
na niebie blade pasemka białe larwy

brązowy robak po piachu spiecze się na suchar
kotka w brzuchu ma małe gorące truskawki
jest całkiem tropikalnie winogrona w polo
siedem siedemdziesiąt siedem robiliśmy obiad

kawę i oglądaliśmy miłość
byliśmy dzikimi czarnymi wężami


Aleksander Wat

z gębą w śluzach, zgięty, wmurowany w ściany łubianki.
nie wiem, co mogło mu się objawić – czy miało brodę, kopyta,
krótkie, grube ramiona lub widłowo zakończony ogon.
nie zaglądałem przez zdradzieckiego judasza.
nieistotne jest czego i na jak długo się wyrzekł.

ważne są okoliczności – jego druhowie podliczali rachunki,
szyli, jedli ze złotych i srebrnych nakryć. nie chce mówić,
że cela była na wzgórzu, a on był w drodze na szczyt, w koronie.
tam były wszy. od czasu do czasu ktoś pewnie dorzucił siano.
no i ta srogość kluczników w zbrojach z obcych nazwisk

Priznajsia, z Gitlerem czto, bliad’, ty zatieał ? pewnie nic
jako szczęśliwe dziecko rycerzy w czerwonych zbrojach
odbył cudowną podróż wśród kazachskich pól
i cudownych kopuł astańskich świątyń. śpiewały
w głowie szczęśliwe chmury, czarne koguty i chimery,
a Boża łaska wołała na ziemie Italii. a tam –

kram budek i różnych stoisk. odpust. dzieci, grające w klasy,
robotnicy, ubijający drogę, nie czuć zapachu róż, fiołów i lilii
tylko jodyna i skrzepła krew. brąz habitów i kąsanie much.
cudu nie było. było pusto, puste oczy wiernych,
puste uliczki, był żydem wśród katolików,
katolikiem wśród żydów.

pytam; mimo wszystko czy ktoś pozwolił dzieciom
przychodzić do niego ? czy żydowskim księżniczkom,
czy katolickim berbeciom ? czy ktoś przychodził ?


Katarzyna Fetlińska (ur. 1991 r.)



Les Amants, 1928

Czy jeśli położę się na tobie, będę rzucać cień? Czy rozwinie
się torbiel, czy wytropię cierń? Nowa twarz, kolaż, malarka,
abordaż. Małe fale: nie zadrżysz, nie zdarzy się nic. Zdyszane
spadniemy z dachu, jak zwykle. W malignie, do szynkwasu,
choć bez szyku. No chodź. Znów cisza. Po krzyku. Czeka mnie
nowa martwa matka, znów kundel zaszczeka i będą mnie grzebać.
Wśród kur. Gdakanie, pijane pianie. Szanowne panie: lejmy jajami.
Spływam po płótnie, cieniuję i zasycham, potworząc skorupę, więc
zedrzyj mnie, proszę, albo zdrap wszystkie strupy. Nie przydam się
na nic, nanizana na nitkę, przewrócona na nice.

Czy jeśli wejdę w ciebie, to wzniesiemy się jak balony z helem,
czy będziemy spadać jak krople i wniesiemy piekło na językach
butów? Czy wzniosą za nas toast zmartwychwstałe matki?
Bozie. Buzie. Bazie. La fille de l’homme, nie chowaj już twarzy
za kotką, za wierzchem dłoni, za morzem namalowanym na
murze, za murami w zamrożonym morzu. Czy kiedykolwiek,
gdziekolwiek cię zobaczę, czy za wzgórzem śnią spalone
miasta? Już czuję dym, a Ty mówisz: Ceci n’est pas une pipe.
I mimo wszystko się nabijamy, wypalamy. Niespieczone
na jednorodną masę, na nagar na garbatej, zaciernionej
drodze. Patrzymy sobie w usta, puszczone za pirs
z torbami, za skorupą farby, miast oczu.

(z tomiku ?Glossolalia?, wyd. Biuro Literackie, Wrocław, 2012)


Maciej Raś (ur. 1990 r.)



Wersja Molly



my dwoje możemy się wymieniać sobą nawzajem
Wallace Stevens

odcienie niebieskiego, te bardziej jaskrawe wersje.
Mówię ? spójrz Molly ? błonie na dwanaście zapałek,

a każdą chcę podpalić ? tylko szukam pretekstu,
wytrychu na dwudziestu chłopa,
sposobu na ich cienkie głosy

i spójrz Molly ? cały błękit, całe language barier.

Dalej są hałdy trocin, ale można pokazać
kolejkę wąskotorową, Stevensa łamiącego
się w rytm piosenki. ?One hand in my pocket
and the other one?, jak to mówi Stevens


Welwetowe swetry

fryzjerka w autentycznym początku zimy
mówi: ?jaka grzywa?, a następnie wypuszcza
z ręki grzebień i podnosi go z mojego ciała

rozlokowanego na fotelu jak miasto na prawie
niemieckim. Nie wysyłam wiadomości

o zimie, nie wkuwam szpilek w biustonosze.

Miasto chwilowo nie tonie, układając się
skrupulatnie w najdalszym z dialektów.

Siedzę i czuję się wdzięczny. Ekspiacja
dopięła nas na ostatnie guziki i posłała
w najgorsze błoto. Aby na nas zaszły

salwy i lasy i inne przestrzenie.
Rzecz się odwróciła – jak wspominają częściej.

Naszła mnie myśl, by zrobić z tym coś poza
starym systemem, coś na pohybel reszcie.

Jedziemy przez błoto, rozumiemy się jeszcze