Grzegorz Czekański

Grzegorz Czekański

Dla Darrena Aronofsky?ego 2000 rok oznaczał sukces. Także artystyczny. Jego Requiem dla snu, w niebywale krótkim czasie i niemal pod każdą szerokością geograficzną, zdobyło rangę dzieła kultowego. Wyrażającego zbiorowy, chóralny głos. Wzbudzającego społeczny oddźwięk, zdolnego wywołać gwałtowny rezonans. Był to drugi już film ekstatycznie przyjęty także przez krytyków, którzy konkurowali ze sobą w formułowaniu wymyślnych zachwytów. Wszelkie wrota dla Aronofsky?ego stanęły jak najszerszym otworem. Co najważniejsze, twórca otrzymał ponadto możliwość zrealizowania własnego projektu (pierwotnie zatytułowanego The Last man), autorskiego obrazu z wykorzystaniem ogromnego budżetu, sięgającego dziewięćdziesięciu milionów dolarów; artystycznego przedsięwzięcia, w którym wystąpić mieli przedstawiciele filmowego gwiazdozbioru pod postacią Brada Pitta czy Cate Blanchett.

W przeciągu kilkunastu miesięcy czar jednak prysł. Z braku wiary w powodzenie ciągle obsuwającego się projektu, najjaśniejsze gwiazdy rozpierzchały się jedna po drugiej (zdesperowany Pitt rzucił się w wir kinowych superprodukcji, na planie Troi odreagowując bezkompromisowe zabiegi Arronofsky?ego). Wycofywali się także sponsorzy, menedżerowie stratnych wytwórni anulowali zastrzyk pieniężny. W efekcie rozdysponowano i sprzedano na aukcjach internetowych nawet rekwizyty i konstrukcje scenograficzne. Nad całym przedsięwzięciem zawisło nieme fatum. Produkcję ostatecznie wstrzymano.

Snuję sobie tę ponurą narrację z intencją nakreślenia historii filmu, który ponownie się wykluł. Po sześciu burzliwych latach, obfitujących w absurdalne perypetie, na ekrany kin trafia Źródło, ?oczko w głowie? Darrena Aronofsky?ego, który pozbawiony wszelkich środków, osiągnął swój cel, wydobywając z popiołów zaniedbany projekt. (Jakimś cudem udało mu się nawet zrekonstruować wspomnianą scenografię, symbolicznie posklejać brakujące elementy, podźwigając strukturę filmu z niebytu). Los znów nieśmiało uśmiechnął się do artysty. Nadszedł czas na wprowadzenie zmian, choćby w tytule (The Last man został zamieniony na The Fountain). Pierwszoplanową rolę kobiecą przejęła po Blanchett małżonka twórcy, Rachel Weisz, zaś głównym bohaterem w miejsce Pitta został bardzo obiecujący Hugh Jackman (znany szerzej bujnoklaty X-Man), którym Aronofsky zachwycił się podczas speklatlu na Broadwayu. Odzyskując przychylność wytwórni, choć tym razem ze zdecydowanie mniejszymi funduszami, reżyser przystąpił do ponownej realizacji wymarzonego filmu, którego produkcja nosiła silne znamiona twórczej obsesji. Wreszcie, po latach Źródło trafia do globalnej dystrybucji., okazując się tworem wzbudzającym przeciwstawne emocje,  pozostając dla wielu niewiarygodnym rozczarowaniem, niebotycznym fiaskiem. Lub z zupełnie innej beczki, cudownym objawieniem.

Już sama aura towarzysząca Źródłu, szalenie intrygująca, wysyłająca w przestrzeń niedookreślone sygnały, okazuje się dla odbiorców wręcz uwodzicielska. Jeszcze bardziej skondensowana jest sama fabuła, rozpięta w czasie na okrągłe tysiąclecie. Chronologicznie opowieść bierze początek w okolicach 1500 r. n.e. Hiszpańska królowa Izabela (Weisz) toczy walkę z dzikim, rozszalałym żywiołem Świętej Inkwizycji. Wielki Inkwizytor Silecio stanowi dla monarchini śmiertelne zagrożenie, powiększając z nieprzebraną chciwością sieć swych wpływów w państwie. Królowa powierza nadzieję w misji konkwistadora Tomasa Creo (Jackman), który posiąść ma w Ameryce Południowej tajemnicę nieśmiertelności, by po powrocie do kraju ojców dokonać symbolicznych, wiecznych zaślubin. Ona, Izabela, przeobrazi się wtedy w biblijną Ewę, tworząc ze swym Adamem wieczysty związek. A czas ich wówczas (sic!) nigdy, przenigdy nie rozdzieli. Pięćset lat później, zatem pozostając znów u progu drugiego milenium, rozpoczyna się właściwy wątek. Wątek tym razem opierający się na śmiertelności ? Izzy jest w ostatnim stadium choroby. Medykament, który mógłby zneutralizować nowotwór, opracowuje podczas badań nad żywym materiałem genetycznym Tommy, mąż Izzy (w tych rolach oczywiście występują znów Weisz i Jackman).

Wyścig z czasem odbywa się kosztem ulotnych chwil bliskości obojga małżonków. Tu znów następuje skok w czasoprzestrzeni, bowiem przenosząc się kolejne pięćset lat w przód,  przenosimy się tym samym w przestrzeń kosmiczną. Aby nie przesycić zagęszczeniem równolegle eksploatowanych fabuł, wystarczy rzec, że znów pojawia się Tom (odtwórcy ról także nie ulegają zmianie), którego prześladują reminiscencje ostatnich, utraconych chwil bliskości z Izzy. Główny bohater jest tylko o krok od przygotowania mikstury, której działanie umożliwiłoby wieczyste zjednoczenie tych dwojga, po latach udręki. Po latach obsesyjnego utęsknienia, spowodowanego złaknieniem wycieńczonego organizmu, który nigdy nie pogodził się z utratą. W konsekwencji fabularnego spiętrzenia powstał metafizyczny, udramatyzowany romans z akcentami paranaukowymi ? formuła na film, co zrozumiałe,  raczej nietuzinkowa. Sąsiadująca z takim jednym, z niemiecka brzmiącym określeniem. Kicz.

Co decyduje o słabościach Źródła, które na festiwalu w Wenecji w 2006 roku wygwizdano? Przemawiać ma za tym zgoła nieuzasadnione przeładowanie odległymi artystycznie motywami, które posługując się doniosłą poetyką metafizycznych wizji i symbolicznymi pretensjami, są jednocześnie uzupełniane niewyszukaną konwencją kina przygodowego. Wynikła z tego przeciwstawienia synteza, rozsadza ogólną tonację requiem dla ukochanej osoby – Izz. Formuła filmu rozrywana jest głównie miazmatami wyprodukowanego, tak jest, kiczu, generowanego dokładnie tam, gdzie bombastyczne widzenia i patos, są bombardowane akcentami zaczerpniętymi żywcem z kina popularnego, uładzonego dla szerszych mas.

W opinii krytyki owa słabość Źródła wynikła z faktu przedłużonego czasu realizacji filmu, ze wspomnianych na początku perypetii, w wyniku których została zaburzona geometryczna harmonia, charakteryzująca wcześniejsze obrazy Aronofsky?ego. Przełożyła się ona w mniemaniu krytyków na rażące dysproporcje. Ogólnie znawcy kina odczuwali niedosyt, który wynikał także ze zmiany poetyki i konwencji zastosowanej w Źródle ? brakowało profesjonalistom niebywałej spójności, skoczności montażu (ukuto nawet termin ?montażu hiphopowego?), dystansu, ironicznego czy sarkastycznego mrugnięcia okiem reżysera w oko widza, który w trakcie obcowania z Requiem dla snu odczuwał ponowoczesne katharsis. Albo przynajmniej sprawiał takie wrażenie.

Chciałbym przy tej okazji poświęcić miejsce polemice ze wspomnianymi werdyktami filmoznawczego jury. Co więcej, usiłuję zanegować większość niekorzystnych opinii, które często opierają się na nieporozumieniach. Istnieje kilka sygnałów, które mogą skłaniać ku uznaniu ewentualnych słabości Źródła za jego atut. Przykładowo wątek inkwizycyjny, niebywale (masakrycznie!) naiwny, może być pozytywnie przewartościowany, jeśli uznać za punkt centralny narracji perspektywę zrozpaczonego Tommy?ego, który dokonuje wielu ubarwień, koloryzuje i ubogaca wydarzenia. Wydaje się to o tyle prawdopodobne, że naturalną tego konsekwencją jest nadanie kluczowej postaci Izzy cech boskich, mityzacja najbliższej osoby.

Przyjmując ową interpretację Źródła, odchodzimy również od racjonalnego wykazywania nieścisłości historycznych czy przekłamań (zwłaszcza w wątku chronologicznie najstarszym), które okazują się zdeformowanymi wytworami odrealnionej percepcji głównego bohatera, dowolnie naginającego czasoprzestrzeń na potrzeby swej narracji. (Dlatego filmowa królowa Izabela walczy naprzeciw hiszpańskiej Świętej Inkwizycji, choć w rzeczywistości była jej fundatorem). Uzasadnione jest zatem potraktowanie  przeinaczenia faktów, jak i metaforyczne uproszczenia czy nieznośną symbolikę w filmie, jako skutek uboczny. Jako produkt traumatycznie osadzonych halucynacji. Olśniewająco pięknych halucynacji.

Interpretując ?Źródło? z  perspektywy honorującej personalizm bohaterów, dopuszczający wszelkie zniekształcenia spowodowane psychicznymi urazami głównej postaci, docieramy do kwintesencji filmu. Do dosłownego/przenośnego źródła. Do punktu, z którego płyną wszelkie deformacje i imaginowane treści, nasycone buzującą metaforyką, jak gdyby Aronofsky cały czas dociskał pedał z napisem: patos. Rzecz jasna chodzi tu o kluczową postać Izzy, wokół której pieczołowicie nanizane są zarówno wszelkie reminiscencje, jak i obsesyjne odrealnienia bohatera. Główną przesłanką, potwierdzającą przyjętą tezę jest obecność Księgi autorstwa Izzy, która daje początek późniejszym narracjom Źródła. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że jest to rodzaj epitafium, napisanego jeszcze za życia ? zaadresowanego do męża, przyszłego wdowca. Intencją powstania Księgi jest więc pocieszenie  małżonka po utracie ukochanej.

Z tej perspektywy Izzy okazuje się duchową przewodniczką Tommy?ego, na miarę (jak szaleć, to do końca) Beatrycze z Boskiej Komedii. Księga opowiada miłosną historię konkwistadora i królowej, która powierza mu wypełnienie misji, polegającej na odnalezieniu w południowoamerykańskiej głuszy Drzewa życia, z którego bije źródło nieśmiertelności. Czy ściślej: źródło nieśmiertelnej miłości. Ostatni rozdział jest nierozstrzygnięty, bowiem ma być uzupełniany przez jedynego czytelnika ? Tommy?ego. W konsekwencji małżonek całkowicie zanurza się w specjalnie przygotowanym dla niego świecie pełnym zagadek, fascynujących i dramatycznych wątków. Lektura ma przynieść akt oczyszczenia, a dopisując zakończenie bohater zamyka burzliwy, rozpaczliwy okres związany ze śmiercią Izzy. Księga ? Źródło ma więc niejako leczniczy, kojący charakter

Film zawiera w sobie jednocześnie gnostyczną „metaforykę”, która – pomimo wszelkich mielizn – wykracza ponad wyprane soap opera schematy typu: ?miłość silniejsza niż śmierć?. Jest tu bowiem obsesja aktu twórczego, zarówno bohaterów jak i reżysera. Są intertekstualne palimpsesty, na których powierzchni umieszczona została schematyczna powłoka z frazesów, którą należy rozdrapać. Niesamowicie prezentują się kreacje Rachel Weisz i Hugh Jackmana czy neurotycznej Ellen Burstyn, którą można uznać za  muzę reżysera. Jest  to równocześnie najbardziej skomplikowany (dla wielu: przekombinowany) film Aronofsky?ego. Obfitujący w tropy biblijne, akcenty z mitologii Majów, treści gnostyczne, buddyjskie, z rejonów New Age, fantastyczne, aluzje historyczne, ponadto widoczne są odniesienia do sztuki filmowej (2001: Odyseja kosmiczna, Stanleya Kubricka jako wzór technologiczny dla efektów wizualnych Źródła).

Jaki jest wynik? Ile oczek mu przyznamy? Obawiam się, że ? jeżeli z oczkami ?  to innym razem. Bo to obraz, który czerpie swą siłę z pozornych słabości, paradoksalnie, schizofrenicznie wykoncypowanych. Bo to obraz koncentrujący, wymuszający uwagę, który nawet bez zagłębienia się w wieloznaczność wszelkich kontekstów, może być przyjęty dla samego, przysłowiowego już przeżycia estetycznego. Film, którego historia jest równie fascynująca, jak sama zawartość pudełka DVD. Chwyta za gardło ? albo nie ściska. Tkwi w środku i kłuje wnętrze. Ambiwalentnie. Olśniewa/żenuje. I piekielnie uzależnia, podobnie jak reszta mocno narkotyzujących produkcji Aronosfky?ego. Prestidigitatora z na tyle głębokim, że aż przedziurawionym kapeluszem.

Grzegorz Czekański

Darren Aronofsky, Źródło, USA 2006.