unnamed

boże narodzenie nad brzegiem rzeki zwierząt

*

działo się to w miasteczku, zimą,
gdy chodziliśmy z szopką po zamożnych
domach. śnieg leżał i oddychał.
był wyraźny.
patrzył

i niebo miało kształt psów przeciętych na pół,
być może diabłów, kiedy nieśliśmy latarnię,
srebrne igły w oczach ? w poświacie
radzieckich rakiet bezpieczni,
ważni

witajcie, kolędnicy
tamtej mroźnej zimy, przemierzający
miasteczko, grzeje mnie wasz blask

pierwszy był jan ? ogień,
i krzysztof ? pan zastępów w barierowym stroju,
potem ty, nie pamiętam twojego imienia,
i jeszcze marek ? ostatni król polski

ale kto o tym wiedział? kto
wiedział? skąd wzięło się to zapatrzenie w biel,
nieustające, ta myśl, że wschód to zmarli
śpiewający nocą gorzkie żale, wieczny marsz
potępionych, ta plaga

oddychaj, śniegu.
oddychaj. patrzcie,
kolędnicy

nasze szarpiące się ciała
w piórach i rękawicach, zakrywające to,
co musi się wydarzyć ? toczące się pod nami
rzeki czy kobiety: młodość ?
podróżowanie w miąższu latającej ryby

ale nie wymościli,
nie wyżarli nor:
ani gen,
ani prorok

nie wracaj, czasie ? już nie ma potrzeby.
krwi ? moja zbrojo, dosiądź mnie od wewnątrz.
oddychaj, śniegu. oddychaj.
twoje jest królestwo.
przyjdźcie i płaczcie. ślepy się narodził

*

błękit w blaszanych latarniach
i pięciu mężczyzn wlokących worki zaprawy gipsowej na sankach,
i pięciu kolędników w kapturach
uciekało ode mnie wtedy

śpiewali światu w wigilijną noc
homoseksualiści z rurką do inseminacji,
lesbijki z telewizji wściekłe na macicę
swoją pieśń odwróconą

w głąb mrozu szedłem
i widziałem krowę,
bóg wisiał nad nią, obsiadły go muchy
i był jak lekarz śpiący w skamieniałej krwi,

na krześle elektrycznym, z ręką
między udami, zsikaną

przenikał go księżyc
biały i pomarszczony,
jakby nim szamotali rottweiler, król psów
i żyd ? kamień szlachetny ludzkości. świece

płonące w penisach ze szkła, dzieci,
dzieci europy w hełmach paraolimpijskich,
murzyn niosący zegar ewolucji ?

razem znikały,
słodko i ohydnie

uciekały ode mnie, świecie,
karły wyjące o troskliwość śniegu
dla swoich ostro zakończonych żył,
miłość, która też miała swoje wielkie chwile,

i nowonarodzony ? musiał być obok
i był obok wściekle, kiedy tej nocy
przemieniał twój obraz ? zwierzętom
bliższy, pozbawiony oczu

*

ta noc bezmiaru i oślepienia,
i prowadzenia za rękę wzdłuż brzegu rzeki,
gdzie to, co było nami,
mogłoby być cieniem

i wlókłby ten cień piłę albo nóż,
i byłby osmalony po wizycie w mięsie

noc, która zawsze wraca.
dla pustki. dla blasku.
dla umocnienia nikogo.
dla wiatru

i lekarz wręcza jej kwiat z książki medycznej,
i śmieciarz karmi ją zupą z kanału ciepłownicznego
aby stała się ringiem,
wołaniem ? ty!

żeby zażegnać,
ale nie zapomnieć:

ciało
nieżądające niczego nad czułość i cios,
ból, który nie znał w nim nazwy osobnej

także kobiety,
wszystkie kobiety, które mnie budziły
i były krótko jak szelest krwi w ogniu

także umarłych, którzy w cyfrze 8
nie widzą dwóch okręgów, ale nieskończoność, przepływ
hemoglobiny w zardzewiałych skafandrach,
(szkoda, że już się nie obudzą ze snu)

i śnieg ? morze w biegu po linii wytyczonej w pionie,
śnieg ? złoto nazistów

i ci, co byli bogiem,
byliby dwójką starców, którzy się rozstają,
grzęznąc w oddechu,
czołgając się po piętrach z zakrzywionej mgły,
a trzeci byłby między nimi echem:

? widziałeś wybuch? powiedz więc.
? ech! ojcze. byłem wewnątrz



Roman Honet