Wielka Księga Haprys była nie tylko narzędziem, które w rękach ludzi doprowadziło do zmiany historii jednej piątej wszechświata. Była również źródłem wiedzy, która ludziom okazała się zupełnie niepotrzebna. Nie dlatego, że jej nie potrzebowali, ale dlatego, że nic dobrego z tego nie wynikło.

Haprysą fizycy przyszłości nazywali ślad w czasoprzestrzeni, jaki ciągnęły za sobą pojedyncze cząstki elementarne. O elektronach czy protonach nie myślano już jak o obiektach w danej chwili i miejscu, ale jak o wstążce, lub włosku ciągnącym się przez przestrzeń i czas. Kosmiczne babie lato. Każda zostawiała jakiś ślad, jak światła samochodów na kliszy fotograficznej w nocy. Każdy ślad miał swoją historię, którą można było odtworzyć. Kiedy Oberon rzekł do mnie, że mam ciekawe haprysy, miał na myśli ? jak się później dowiedziałem ? że część moich atomów gościła wcześniej na Marsie (przyleciały na Ziemię za sprawą małego deszczu meteorów), jeszcze inne tworzyły trzonowy ząb Mahometa, parę zabłąkało się nawet na gilotynę, która pozbawiła głowy Robespierre?a, kilka elektronów krążących na obwodzie śluzówki mojego żołądka zaplątało się w wiązkę prądu, który popłynął w pierwszej żarówce Edisona, wiedziałem też, że dokładnie dwie minuty przed Sylwestrem 2014 roku miałem odetchnąć tym samym atomem tlenu co umierający Da Vinci. I tak dalej. Podobnych anegdot o każdym Wielka Księga Haprys dostarczała całe tysiące.

Nie wiedziałem tylko kim dla Wielkiej Księgi jest ów ?każdy?. Równie dobrze to nie ja, a Da Vinci i Mahomet mogli opowiadać o swoim oddechu, zębie trzonowym, a potem o humaniście z przyszłości, który tak właśnie, pokrętnie ich ze sobą ?zaślubi?. Wiele wskazywało na to, że Wielka Księga, opisując wszechświat z dokładnością do jednego kwarka nie widzi konkretnych ludzi, tylko same subatomowe kawały na ich temat. Oryginalne opowiastki bez pierwszoplanowych bohaterów.

Kiedy teoria haprys poczęła odnosić pierwsze sukcesy, w ludziach odżyło ? hodowane dotychczas tylko w umysłach filozofów ? marzenie o lewiatanie. Taki stwór nigdy nie istniał, ale wyobrażano sobie, że gdyby istniał, znałby położenie wszystkich atomów oraz wszystkie dane na ich temat. A skoro posiadałby wszelkie dane, to ? znając prawa fizyki ? potrafiłby zrekonstruować przeszłość i doskonale przewidzieć przyszłość. Wielka Księga Haprys miała być spełnieniem tego marzenia.

Zaczęto od znakowania cząstek elementarnych i pierwszych eksperymentów z przewidywaniem przyszłości cząstki. Kiedy okazało się, że przy uwzględnieniu określonego prawdopodobieństwa atomy faktycznie znajdują się tam, gdzie oczekiwały tego obliczenia ? a więc np. markowany atom ciała pantofelka z okolic Gibraltaru, przechodząc całą drogę w łańcuchu pokarmowym lądował na talerzu w barze w Kapsztadzie w postaci duszonego pstrąga w marchewce ? uczeni stwierdzili, że teoria trzyma się kupy.

Postanowiono rozszerzyć tę wiedzę nie tylko na wszystkie pstrągi w okolicy, ale także na koty, psy, woły, a wreszcie i na atomy wchodzące w skład ludzi. Ostatecznie w Wielkiej Księdze Haprys znalazły się dane na temat wszystkich cząsteczek planety, następnie Układu Słonecznego i połowy Galaktyki.

Oczywiście była z tego masa korzyści. Z ulic zniknęły bezdomne psy, wykłuto wszystkie szczury? Były dokładnie tam, gdzie się ich spodziewano.

W Wielkiej Księdze Haprys mityczny lewiatan ocknął się w chwili, kiedy stwierdzono, że z danych w nich zawartych wyłaniają się nieznane wcześniej fakty z ludzkiej historii. Nie tylko potwierdzono usytuowanie Atlantydy i zrekonstruowano większą część jej dziejów, nie tylko odpowiedziano sobie na takie pytania jak pochodzenie posągów na Wyspie Wielkanocnej. Historia nie miała już zagadek, a nawet więcej, dowiedzieliśmy się tego, o co wcześniej nikt nie zapytał.

Okazało się na przykład, że ludzie nie byli pierwszą cywilizacją na ziemi. Poprzedzały nas bowiem rozległe państwa mikrobów. Te inteligentne stworzenia funkcjonowały w oparciu o swą własną nanotechnologię, dzięki której na pyłku kurzu mogły zapisać dzieje milionów pokoleń. Miały nawet coś w rodzaju giełdy i obserwatoriów astronomicznych. Swoją własną filozofię, swoje totalitaryzmy.

65 milionów lat przed narodzeniem Chrystusa do władzy w państwie mikrobów doszła wyjątkowo charyzmatyczna jednostka. Zdołała pociągnąć całe masy swą markotną wizją moralnego rozkładu i duchowego bankructwa całej mikro-cywilizacji. Głosiła na lewo i prawo, że mikroby doczekały czasów, których powinny się wstydzić.

Coś w rodzaju ludzkiego gadania o upadku obyczajów.

Chmary mikrobów przeżyły z jego udziałem niezwykłe katharsis, w wyniku czego podjęto decyzję o zbiorowym samobójstwie.

Przy pomocy zaawansowanych technologii zaplanowano naprawdę spektakularne samobójstwo. Z użyciem narzędzi generujących wiązki fal grawitacyjnych, mikroby zmieniły trajektorię lotu pewnej planetoidy tak, by miast minąć Ziemię, gruchnęła w Jukatan. Tam właśnie mieściła się stolica cywilizacji mikrobów.

Plan powiódł się w stu procentach a mikroby unicestwiły nie tylko swoją cywilizację, ale prawie całą resztę nierozumnego życia pleniącego się na planecie.

Z tej hekatomby przetrwało niewielu przedstawicieli owej kultury. Wielka Księga Haprys ujawniła, że gruntownie zmienili oni swój sposób życia, wracając do stadium inteligentnych wirusów. Z użyciem much i moskitów przenosili się z organizmów na organizmy. Zasiedlali pojedyncze małe ssaki, ostatecznie ? nie ma pewności co do powodów takiego działania, niewykluczone, że dla zabawy ? poczęły kombinować przy ssaczym genomie, kierując ewolucję ponownie na inteligentne tory. Odkryto, że kilka kluczowych mutacji, które doprowadziły do wykształcenia naszego gatunku było zainicjowanych przez ich inżynierów genetycznych.

Odległych potomków genialnych wirusów zlokalizowano w niektórych komórkach współczesnych ludzi. Stwierdzono nawet, co dość zagadkowe, że jest ich więcej, niż może się wydawać. Pytanie, na ile nasz dorobek jest naprawdę nasz i kto stoi za tym, że historia lubi się powtarzać ? zyskało status najważniejszego pytania ludzkiej nauki.

Zdecydowano, że wiedza o dziejach cywilizacji mikrobów oraz ich maczania palców w naszej filogenezie, nie zostanie przekazana reszcie społeczeństwa. Nie wiadomo, co mogłoby się wtedy stać a ryzyko największego kryzysu kondycji ludzkości było zbyt duże. Naukowcy nie mogli jednak się powstrzymać i bez przerwy grzebali przy Wielkim Pytaniu.

Oberon powiedział mi, że odpowiedź na to pytanie padła na mniej więcej 20 tys. lat przed końcem ery Homo sapiens.

– I jaka była? ? spytałem.

– Nie mam pojęcia.

Opowiedział, że wszelkie nośniki zawierające te dane zostały zniszczone. Pewne było jedynie to, że wiedza ta obejmowała nie tylko rozstrzygnięcie feralnej kwestii, ale w ogóle, całą masę nieoczekiwanych wniosków na nasz, ludzi, temat. Matryce te istniały tylko kilka dni, ale były to dni wyjątkowo w dziejach nauki i filozofii płodne. Przede wszystkim, w okresie tym zbudowano narzędzia, przy pomocy których z mikrobami nawiązano kontakt. Strzępy informacji z tego okresu wspominają coś na temat owocnej i żywej wymiany doświadczeń. My trochę opowiedzieliśmy im, one nam? Choć prawdopodobnie, skoro siedziały w naszych mózgach, i tak wiedziały o nas wszystko i słuchając naszych wypocin prawdopodobnie tylko z grzeczności udawały zainteresowanie i ? jakoś po swojemu ? pewnie przytakiwały.

Pytania, na ile po raz kolejny zrobiły sobie z nas kawał, nikt już przezornie nie zadał.

W każdym razie, mikroby z pewnością zdołały naszą wiedzę mocno wzbogacić.

– To akurat pewne ? mówił Oberon. Wspólnymi siłami udoskonalono Wielką Księgę Haprys, która w przeciągu kilku godzin naprawdę stała się lewiatanem. Samowiedzę lewiatana również przelano na matryce.

– I one przetrwały kilka dni, a potem je zniszczono. Poza moją naukową działalnością, starałem się podczas podróży w czasie, dotrzeć do tych informacji. Na próżno.

Wyjaśnił, że uznano tę wiedzę za absolutnie niepożądaną dla kogokolwiek. Przewidziano, że podróżnicy w czasie zlatywać się do niej będą jak muchy do miodu. Dobra wiadomość była taka, że można było wiedzę z matryc poznać. Wystarczyło pojawić się w określonym miejscu i w określonym czasie, co akurat zawsze było do wykonania. Zła ? procedury przewidywały, że każdy nowoprzybyły w dany, wydzielony obszar, ulegał w chwilę po przeczytaniu tych danych anihilacji.

– Przybyszów wykrywano zawsze. Bardzo pokrętny, przyznaję, wariant zagadki Sfinksa.

Nie trzeba dodawać, że chętnych z innej epoki nie brakowało, niemal zawsze byli to starcy.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie miałem wówczas ochoty na choćby 10-minutowe tete-a-tete z matrycami jeszcze zanim zostały bezpowrotnie unicestwione. Oberon powiedział, że sam również chciałby polecieć tam pod koniec życia. Ku Super-Ściądze, jak ją nazywał. Póki co był za młody, chciał jeszcze trochę pożyć i starał się o tym nie myśleć.

Oberon powiedział nam kiedyś, że po sformułowaniu teorii haprys, a jeszcze dokładniej, po spisaniu Wielkiej Księgi, dużej przemianie uległy dotychczasowe systemy etyczne. Zupełnie inaczej zaczęto postrzegać ludzkie życie i wszystkie podejmowane w jego trakcie wybory moralne. Lewiatan przyszłości, dostojny, cicho brzęczący światłem miliardów nano-diod, dokładnie wiedział, co zrobimy i kiedy, trochę inaczej więc wypadało spojrzeć na nasz łez padół. Dla naszych umysłów życie rozciągało się nieznanymi odnogami decyzji i dylematów, które stawiało przed nami każdego dnia, dla lewiatana zaś ? spisane było nie inaczej niż jakaś duża encyklopedia, z osobną literką przeznaczoną na ciebie czy mnie.

Kilka tygodni po zbudowaniu Wielkiej Księgi, napisano dla jej oprogramowania specjalną nakładkę. Rozszerzenie to nosiło roboczą nazwę ?Projektant?. Projektant pozwalał kreować światy alternatywne, oczywiście w obrębie swojej pamięci roboczej, ale rezultat tego był mniej więcej taki, że każdy człowiek mógł sobie odpowiedzieć na pytanie ?co by było gdyby?. Z początku Projektant okazał się narzędziem jeszcze bardziej interesującym niż baza na której miał pracować, czyli sama Księga. Cóż, bawiono się w kreowanie alternatywnych wersji historii. Natworzono tysiące wersji samego wieku XX, zapisywano to jako arcyciekawe portrety nieistniejących epok.

Nad podwalinami nowego systemu etycznego zaczęto zastanawiać się mniej więcej wtedy, kiedy Projektant wygenerował kolejną odsłonę wieku XX, której koniec miał wyglądać następująco: ?2000, 31 grudnia, 23.59, światowy pokój, zażegnanie klęski głodu i chorób, ogólny dobrobyt?. Rezultat został osiągnięty, świat, w którym w ostatniej minucie roku 2000 planeta ludzi pogrąża się w homeostazie był możliwy. Prowadziły do niego niezliczone wydarzenia historyczne, niektóre onieśmielały swym rozmachem: rewitalizacja Sahary, eksperymenty z klimatem prowadzące do prób zagospodarowania Antarktydy, inne przerażały ? eksterminacja całej ludności Bliskiego Wschodu. Jeszcze inne, tak szeroko znane kiedy indziej, w ogóle nie miały miejsca. W wieku XX człowiek nigdy nie stanął na Księżycu. Ale to wszystko nie było ważne. Wiek XX był tak odległy, że fakt, iż pokój był do osiągnięcia, stanowił nie więcej niż historyczną ciekawostkę.

Skandal wywołało co innego.

Jednym z licznych, niekwestionowanych architektów raju na ziemi był papież Paweł VII. Zanim został wybrany na to stanowisko, szeroko znany był w swoich kręgach jako autor głęboko humanistycznych rozpraw. Gawiedź znała go jako nauczyciela, świętego za życia, niemal cudotwórcę. Chodziły o nim różne legendy. Wierzący widzieli w nim ?pupilka Stwórcy?, jak to o nim niekiedy mawiano. Jego osoba przewijała się we wszystkich przełomowych traktatach pokojowych, jakie wówczas spisano. ?Arbiter dusz? ? to przydomek funkcjonujący w ONZ. Człowiek ten, zanim przyjął imię Paweł VII, nazywał się Józef Wissarionowicz Dżugaszwili i oczywiście był kardynałem kościoła katolickiego. W tej wersji XX wieku Stalin był dobrodziejem ludzkości jakiego ziemia wcześniej nie nosiła.

Jeśli to kogoś interesuje, w tej wersji historii Hitler po oblanych egzaminach na Akademię Sztuk Pięknych, założył firmę obuwniczą i antysemickie postulaty wyszeptywał projektując nowatorski przyrząd do przewlekania sznurowadeł przez dziurki.

Etycy uczynili wielki wysiłek, aby z kłopotliwą, ale pewną wiedzą zawartą w światach Projektanta połączyć stosowne teorie psychologiczne, zasady motywacji, osobowości, różnic indywidualnych, jak również prawidła ontogenezy. Co mówi o nas ten świat i wszystkie inne? W rezultacie sformułowano ?doktrynę wersji?. Zgodnie z nią, nie ma jakiegoś jednego konkretnego ?ja? podejmującego decyzje. Jest za to ?wersja ja?. Wersja, która przytrafiła się w takim, a nie innym wszechświecie.

– Do w miarę obiektywnej oceny działań ludzkich dążono wszystkimi możliwymi sposobami ? ciągnął Oberon. Przyjęto założenie, że ?wersji ja? nie może być nieskończenie wiele, tak samo, jak nie można od człowieka oczekiwać nieskończenie wielu zachowań. Choć według Projektanta zmieniała się kultura, zmieniała się historia, człowiek przychodził na świat w wersji tej samej, z określonym pakietem genów i określoną wiązką haprys, podejmował jedynie inne decyzje. I one właśnie ograniczały cały wachlarz zachowań, które w ogóle były do pomyślenia. Jedni ? jak Stalin ? mieli ten wachlarz bardzo szeroki, inni, jak jeden szewc antysemita ? raczej wąski.

Ludzie dowiadywali się o sobie wielu ciekawych rzeczy. Na pęczki mnożyły się historie, jak to ktoś zmieniał żony jak rękawiczki, choć zarzekał się, że ?normalnie? jest przykładem niezachwianej stałości w uczuciach, to znów przepijał majątek, zostawał artystą i tak dalej, tylko dlatego, że jego dochód zmalał w innej wersji kosmosu o równowartość 100 złotych miesięcznie.

Ale były przypadki i zależności jeszcze bardziej kuriozalne i jeszcze trudniejsze do wytłumaczenia.

Na przykład, gdy wygenerowano dostateczną ilość wersji świata i wersji ?ja?, okazywało się nagle, że śmierć ulubionego zwierzaka, pobite talerze i brzydkie spodnie kupione przez ciotkę niemal zawsze zamieniały ludzi w odizolowanych introwertyków, ale tylko wtedy, jeśli ze ścian pokoju patrzyły na nich plakaty Beatlesów. W wersjach kosmosu z innym plakatem z tymi samymi ludźmi nie działo się nic niepokojącego. Ciekawe, prawda?

Lewicowe poglądy wykazywały zdumiewającą zbieżność z posiadaniem balkonu w jednym życiu, a byciem krótkowidzem w innym. Deszcz meteorów na Io owocował u jednych zamiłowaniem do heroiny, zwykle jednak były to te jednostki, które w innej rzeczywistości, wykazując się niebywałym uwielbieniem do czekolady, prowadziły propagandę antynarkotykową. Skłonność do zabaw sado-maso ujawniała się często u ludzi, którzy w jednej ?wersji ja? parali się astrofizyką, w innej zaś ? językiem starogermańskim.

Pewne prawidłowości w osobowościach dało się wyciągać dopiero porównując wiele wersji wielu różnych ja.

Za dogmat współczesnej psychologii przyjęto, że zrozumienie jednego człowieka, jakkolwiek pompatycznie to brzmiało, wykracza daleko, daleko poza granice jego życia. ?Nigdy nie wiesz co właśnie spadło na Io? ? mawiano.

Ale po kolei. Tego wszystkiego dowiedziałem się później, po ponownym spotkaniu z Oberonem. Na razie przybyłem tylko w miejsce, w którym lubił przebywać i nasłuchałem się o upadłych świętościach od jego dobrego znajomego.

Bez względu na to, jak świętokradcze, obrazoburcze i bluźniercze wydawać się mogły dywagacje ojca Rafała, nie mogłem się oprzeć ich osobliwemu czarowi. Wszystko stało się nagle dozwolone. Ciekawsze, przekorne. Swoboda, z jaką Rafał wypowiadał się o rzeczach zasadniczych nosiła w sobie ślady głębokiego smutku, ale i swoistego poczucia humoru. Dlaczego wydawało mi się, że ów, tak kategorycznie wypowiadając się o sensach i bezsensach, drwił sobie na swój sposób? Dlaczego wyczuwałem z jego strony tak wielki dystans do podobnych zagadnień, a największy do siebie samego? I czemu było to dla mnie takie pociągające? Wiele spraw, które wcześniej zaprzątały mi głowę, w jednej chwili okazało się tak odległych, poczułem przez chwilę spokój.

Przemknęły mi przez myśl te, które porzuciłem, pomyślałem, że z pewnością byłyby do głębi poruszone, gdyby ujrzały mnie właśnie teraz, w tym miejscu, w tym towarzystwie. Co byście o mnie pomyślały, moje drogie? Nie takim zapewneście mnie zapamiętały. Chyba dobrze się stało, że jestem daleko od was?

            Spędziłem tam noc. Ksiądz Rafał wespół ze swą towarzyszką spał twardo, a i mnie nie chciało się wracać do domu, tym bardziej, że było już bardzo późno, a może bardzo wcześnie; za oknami był już świt. Ułożyłem się więc obok nich, w poprzek starego materaca i zasnąłem. Przed snem zdążyłem jeszcze napisać sms do Karola, który właśnie, nie wiedzieć czemu, przypomniał mi się. Napisałem: ?trafiłem na niezwykłego człowieka, trafiłem do niezwykłego miejsca.?

Nie minęło wiele czasu od chwili, gdy poznałem ojca Rafała tarzającego się w krzakach na zamku, kiedy to stało się dla nas jasne, że zapałaliśmy do siebie gorącą przyjaźnią. Odtąd spędzaliśmy ze sobą, coraz więcej czasu. Źródłem radości stało się dla nas wspólne rozmyślanie nad tym i owym, zakrapiane zresztą pewną dozą nie najdroższego alkoholu, w którym to odnalazłem nieoczekiwanie nowy smak.

Dni upływały ciekawie ? to chyba najwłaściwsze słowo.

Widywaliśmy się co dwa, trzy dni, przeważnie w ponurej rezydencji wielebnego, zazwyczaj w towarzystwie pięknej i cichej Elżbiety. Od czasu do czasu, jako że miesiące były letnie, robiliśmy mały wypad za miasto, w stronę jezior, by tam móc do wieczora, a nierzadko i całą noc, toczyć dysputy na dowolny temat. Nieoczekiwana przyjaźń.

Z coraz to nowym zaskoczeniem odkrywaliśmy, jak wiele mamy ze sobą wspólnego. Z przyjemnością, co wcześniej zdarzało mi się dość rzadko, stawiałem Rafałowi jakieś tanie wino, czy nawet kilka piw; czułem, że stawiam bratu. Rafał z kolei, jako, że nie dysponował zwykle jakimkolwiek groszem, odwdzięczał się mi uwagą, z jaką zawsze wysłuchiwał, niczym spowiedzi, moich wątpliwości, wszystko jedno na jaki temat. Przy czym nauka jego najczęściej była ta sama i sprowadzała się do apelu o rezygnację z oczekiwań w obojętnie jakiej sferze życia.

Rozgrzeszał mnie wtedy przykładnie częstując winem ?Keleris?, powtarzając na ucho, że nie wyobraża sobie innej formy odpuszczenia grzechu, jak tylko obopólne zapomnienie o nim i wobec tego wskazane są wszystkie środki, które tym szybciej mogą do tego zainteresowane strony doprowadzić.

Pamiętam, jak pewnego wieczora znaleźliśmy się nad brzegiem Wisły, mając przed sobą panoramę miasta: olbrzymi stalowy most, rozświetloną starówkę. Za plecami rozciągał się przepastny i mroczny park. Od strony wody bił w naszą stronę strumień chłodniejszego powietrza, co w tę parną noc było nawet zbawienne, podobnie jak kilka przykładnie zmrożonych piw. Nie ociągając się, wyjęliśmy zroszone chłodem puszki i już po chwili każdy z nas miał usta pełne lodowatej, gorzkawej radości. Zaopatrzony byłem do tego w paczkę parujących pierogów z ?Biedronki?, które przygotowaliśmy w ruderze Rafała kilka chwil wcześniej ? była to, okazało się, doskonała zagryzka.

Był to widok, który miałem już zawsze dokładnie pamiętać. Właściwie nie sam widok, ale pełnię towarzyszących mu wrażeń. (Ciekawe, że właśnie noc jest porą, którą pamiętam najżywiej, zupełnie jakby cała moja młodość była nią po krańce spowita, otoczona ciemnością). Pamiętam nie tylko spokój i gwiazdy nade mną, nie tylko czarny, gęsto zalesiony przeciwny brzeg i blask księżyca w ciężkiej, atramentowej wodzie. Śpiew nocnych ptaków i psy w oddali, bardzo, bardzo daleko; szum wypływającej dokądś samotnej, zgniłej barki i szuranie butów, odległy śmiech i odgłos tłuczonego szkła. Nad naszymi głowami, jak małe bumerangi, latały gdzieniegdzie nietoperze. Czarne, bezszelestne, pijane. A po lewej ręce, kilometr czy półtora od naszej ławki ? miasto i jego nocny zgiełk, zzieleniała miedź wież kościołów, rozświetlona, ceglany kolor dachówek, tonący gdzieś w niskim niebie.

Patrzyliśmy na zasypiające budowle a ja czułem, że jestem w każdym z nich po trochu, że jest mnie więcej, niż zwykle, że jestem jednym umysłem w kilku ciałach. Ludzie w swoich domach, my zaś tutaj, z piwem i pierogami, z myślami wirującymi powoli i spokojnie, huśtającymi się, spadającymi z księżyca i odbijającymi od rzeki.

Tak wyglądał świat, który zaczęliśmy odkrywać: świat bez innych, świat, gdzie inni byli w bezpiecznej odległości, gdzie spali i bez obaw można się było nad nimi przez moment pochylić, nad nimi i nad ich miastem. Patrzeć, jak odpoczywają, jak nabierają sił do galopu według reguł branych na wiarę. Widzieć ich schnące ubrania i szczoteczki do zębów, ich stygnące kubki i garnki, słyszeć ich tykające zegary i wodę kapiącą z nie do końca szczelnych kranów. Tak wyglądał świat bez słów. Cała nasza nieświęta trójca, choć z otwartymi oczyma, odpoczywała wtedy razem z nimi.

Gdzieś tam błąkały się moje dawne kobiety. Jedna z nich wciąż ogarnięta histerią, druga dziecinna, trzecia zupełnie normalna, ale zbyt odległa. Mogły teraz spojrzeć na mnie a ja mogłem do nich nasmarować ?list ciemny jak ta noc?. Gdzieś tam zostawiłem swoich znajomków. Utyskujących nad planem zajęć, tępotą elektoratów i rosnącą stopą bezrobocia. Zaprogramowani na wodolejstwo o przeciętnej, letniej temperaturze, przerywane czkawką etykietującą wszystko jako ?bezsens?. Zapomniałem o szalonych ekologach w obdartych sztruksach, o obrażalskich feministkach z mojego roku, o wierzących w Boga a nie w Kościół, o zniechęconych do polityki i pracy, słowem o wszystkich, których racją bytu było niereformowalne rozczarowanie. Chowali się teraz do swoich norek w akademikach i na stancjach. Może to była chwila, w której nie czułbym przy nich, a oni przy mnie, zakłopotania typowego dla nieznajomych wsadzonych do jednego przedziału? Może to właśnie w tej sekundzie, w tej minucie, w końcu mógłbym posłuchać ich bez obaw, że cała rozmowa rozejdzie się po kościach; może to właśnie teraz moglibyśmy powiedzieć sobie, jak bardzo nam jest niewygodnie i niewyraźnie, że ktoś nam wcześniej wyłączył fonię i przykręcił światło, że nasypał cukru pod wspólną kołdrę, poddusił kolanem…

Tomasz Kozłowski